Ani i Adrianowi,
byście na wspólnym szlaku mieli
jak najwięcej ekspozycji, przewieszeń i trawersowania.
I żadnych pożarów do gaszenia.
Był taki rok pod Tatrami, kiedy milczały skrzypce i basy, nie niosły się po groniach wesołe
śpiewki pasterek i juhasów, pustoszały całe zagrody, osiedla, polany.
Pod Tatrami hulała śmierć.
– Opowieści halnego wiatru. Legendy spod Tatr i Beskidów,
Urszula Janicka-Krzywda
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Jej spojrzenie nabrało wyrazistości dopiero, kiedy ją zabiłam. Wcześniej
była niekompletna, zupełnie jakby to śmierć dopełniła jej obrazu.
Przez moment przyglądałam się mojej ofierze w zimnym świetle LED-owej
latarki. Brak reakcji źrenic na światło potwierdzał, że to koniec. Zarówno dla
niej, jak i dla mnie.
Nazywała się Edyta, ale za życia wszyscy mówili na nią Edi. Po śmierci
będzie znana przede wszystkim jako N.N. Nomen nescio. Tak określi ją osoba
sporządzająca protokół z oględzin zwłok.
Nie musiałam przesadnie się trudzić, żeby ukryć jej tożsamość.
Niewiele wysiłku kosztowało mnie też pozbawienie jej życia. Edi zawsze
była ufna, choć nieraz powtarzałam, że w końcu ją to zgubi. I tak ostatecznie
się stało. Planowałam to od dawna, właściwie od kiedy pamiętam. Byłam
skrupulatna, nie popełniłam żadnego błędu.
Rzekomo nie ma zbrodni doskonałej. Bzdura. Wszak gdyby do niej doszło,
nikt nigdy by się o niej nie dowiedział.
To tak jak z najlepszym kłamcą, prawda? Jest nim ten, kogo wszyscy uważają
za prawdomównego.
Ale czy to, czego dokonałam, mogło być zbrodnią doskonałą? Być może.
Zadbałam o to, by śledczy nie dotarli do
żadnych śladów wskazujących na mój udział. Zabiłam Edi w miejscu, z którym
nie mam nic wspólnego, na niewielkim placu budowy przy Orkana. Za jakiś
czas powstanie tutaj nowy hotel, zanim to się jednak stanie, rankiem policja
ogrodzi miejsce zdarzenia i ustawi parawan wokół ciała.
Podłoże nie było idealne, zostawiłam odciski butów. Biegły z zakresu
traseologii nie dokona jednak żadnego przełomu, zaraz bowiem pozbędę się
obuwia, które kupiłam tylko na tę okazję.
Co z innymi śladami? Klucz stanowiło to, bym zostawiła ich nie jak
najmniej, ale jak najwięcej. Śledczy zazwyczaj mieli ich do zabezpieczenia
setki. Nie sposób było włączyć do materiału dowodowego wszystkich, więc
na miejscu zdarzenia dokonywano selekcji. Zazwyczaj opierano się na intuicji
i doświadczeniu. I czasem to wystarczało.
A czasem nie. Tak jak w tym przypadku.
Zrobiłam wszystko, by mieć pewność, że policyjni technicy nie znajdą
niczego, co mogłoby wskazać na mnie. Oczywiście zostawiłam mnóstwo
śladów biologicznych, ale te, które mogłyby się na coś przydać, zniszczyłam.
Ślady zapachowe zniknęły po użyciu wybielacza z chlorem. Specjalista
z zakresu osmologii nie będzie zadowolony. Rękawiczki zaraz ściągnę,
a potem stopię je razem z butami – to z kolei nie zadowoli technika robiącego
badania gantiskopijne. Śladów dermatoskopijnych nie zostawiłam.
Nie
pozbyłam
się
też
narzędzia
zbrodni,
unikając
jednego
z najpowszechniejszych błędów. Amatorzy sądzili, że da się je ukryć. Że
istnieje miejsce, w którym narzędzie w jakiś cudowny sposób zniknie.
Ja jednak do amatorów nie należę. I zdaję sobie sprawę z tego, że ślady
zawsze prowadzą do rzeczy. A rzecz do osoby.
Zadbałam więc o to, by ta nie należała do mnie.
Mogłabym pozbyć się ciała, ale nie miałoby to żadnego praktycznego
znaczenia. Zawsze z rozbawieniem słuchałam wszystkich tych opinii,
w których podkreślano, że gdy nie ma ciała, nie ma zbrodni. Mnóstwo
wyroków skazujących zapadło, mimo że do dzisiaj nie odnaleziono zwłok.
Moim największym zmartwieniem były ślady genetyczne. Nawet na kawałku
włosa pozbawionego cebulki da się wykonać badanie mitochondrialnego
DNA. I z tym jednak sobie poradziłam.
Równie istotny był wybór odpowiedniego momentu. Zależało mi na tym, by
tej nocy dyżur prokuratorski pełniła niezbyt doświadczona osoba. Najłatwiej
będzie bowiem uniknąć wykrycia, jeśli dojdzie do zwykłych ludzkich błędów.
Czynnik ludzki zawsze był najsłabszym ogniwem. A ja wiedziałam, jak to
wykorzystać.
To było moje ostatnie zabójstwo, wisienka na torcie. Nigdy więcej nie
odbiorę nikomu życia, wypełniłam swój plan. I nikt nigdy nie dowie się, na
czym polegał.
2
Kolejność osób zjawiających się na miejscu zdarzenia zawsze była podobna.
Jako pierwsi stawiali się policjanci patrolowi, zaraz po nich wzywano tych
dyżurujących, a potem przyjeżdżali technicy. Prokurator zazwyczaj docierał
jako ostatni.
Tym razem jednak było inaczej – ostatni przyjechał nowo powołany
komendant rejonowy policji. Edmund Osica był starym wyjadaczem, który
karierę zaczynał jeszcze w milicji. Widział wiele, spodziewał się
wszystkiego, ale nie mógł wyobrazić sobie gorszego zainaugurowania nowego
etapu kariery. Zrozumiał to tuż po tym, jak wysiadł z samochodu TPN-u.
Wystarczyło spojrzeć na minę młodego prokuratora, który odpowiadał za
przeprowadzenie oględzin. Młokos czekał na niego na parkingu, sprawiając
wrażenie, jakby stanął na minie i usłyszał niepokojący chrzęst pod stopami.
Osica zlustrował go wzrokiem. Gdyby minął chłopaka na Krupówkach,
nigdy nie powiedziałby, że ma cokolwiek wspólnego z organami ścigania. Był
chuderlawy, nosił kremowy polar, miał łagodne rysy twarzy i jasne, kręcone
włosy. Wyglądał niewinnie.
Zbyt niewinnie, biorąc pod uwagę widok, jaki musiał zastać na zboczu
Giewontu. Ciała z pewnością były dobrze zakonserwowane przez niskie
temperatury, ale nawet bez zmian gnilnych niewątpliwie tworzyły makabryczną
mozaikę.
Edmund podniósł wzrok i spojrzał w stronę krzyża górującego nad Polaną
Strążyską. Jak dziś pamiętał wisielca, od którego rozpoczął się najgorszy
okres w jego życiu. Okres, po którym jeszcze do końca się nie podniósł.
Tymczasem teraz zanosiło się na powtórkę. A być może nawet na gorszą
wersję tego, czego dopuściła się Bestia z Giewontu.
Inspektor potrząsnął głową. Niepotrzebnie snuł takie myśli, na tym etapie nic
nie było jeszcze przesądzone. Szybko złożył to na karb pogody. Nad odległymi
szczytami wisiały ciemne, ołowiane chmury, które sprawiły, że nawet
szumiący tuż obok Strążyski Potok robił złowrogie wrażenie.
– Wszystko w porządku? – zapytał prokurator.
Osica potrzebował chwili, by przypomnieć sobie, jak nazywa się młodzik.
W końcu wyłowił z pamięci imię i nazwisko. Jacek Rapacz. Zaczął pracę
w prokuraturze rejonowej zaraz po tym, jak zniknął Wiktor Forst. Po tym, jak
wszystkie pożary wygasły. Od tamtej pory w Zakopanem było spokojnie,
wydawało się nawet, że dochodziło do mniejszej liczby wypadków w górach.
Ludzie byli jakby ostrożniejsi.
Aż do teraz.
– Panie inspektorze?
– Tak, w porządku – odburknął Edmund, a potem ruszył w stronę Giewontu.
– Gdzie leżą te ciała?
Rapacz podążył za nim.
– Na zachodnim stoku.
– Widziałeś je już?
Nawet gdyby prokurator nie pokiwał głową, jego trupioblada twarz
mówiłaby sama za siebie.
– Ile ich tam jest?
– Pięć.
– Wszystkie ubrane?
Prokurator zawahał się, jakby było to trudne pytanie.
– Tak.
– W co? – dopytał Osica. – Ciuchy górskie, bieliznę, worki pokutne?
Jacek Rapacz spojrzał na ...
TOMI-3231