Niepewnosc - Gardner Lisa.rtf

(1370 KB) Pobierz
Niepewno??

             

             

             

             

             

             

             

              Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga

              ukazały się następujące książki tej autorki:

             

             

             

             

              Pożegnaj się

             

             

             

              Samotna

             

             

             

              Sąsiad

             

             

             

              Dziecięce koszmary

             

             

             

              Kochać mocniej

             

             

             

              Złap mnie

             

             

             

              Rozdział 1

             

             

             

             

             

             

             

             

             

              Gdy miałam jedenaście lat, czegoś się nauczyłam. Że cierpienie ma smak. Pytanie brzmi: jak smakuje tobie?

             

              Tego wieczoru moje cierpienie miało smak pomarańczy. Siedziałam naprzeciw mojego

              męża w boksie restauracji Scampo w Beacon Hill. Dyskretni kelnerzy zjawili się bezszelestnie, żeby ponownie napełnić szampanem nasze kieliszki. Dwóch podeszło do niego, trzech do mnie.

              Na białym lnianym obrusie stało domowe pieczywo oraz świeży wybór serów. Obok serów ustawiono schludne półmiski z ręcznie krojonymi kluskami posypanymi pachnącym groszkiem, chrupiącym zwijanym boczkiem pancetta i lekkim sosem śmietankowym. Ulubione danie

              Justina. Odkrył je dwadzieścia lat temu podczas podróży służbowej do Włoch. Od tego czasu zamawiał je w każdej włoskiej restauracji, którą odwiedził.

             

              Podniosłam kieliszek szampana. Upiłam łyk i odstawiłam na stół.

             

              Kiedy siedzący naprzeciw mnie Justin się uśmiechnął, w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. Jego jasnobrązowe krótkie włosy zaczęły siwieć na skroniach, co czyniło go jeszcze przystojniejszym. Ogorzała twarz o twardych rysach była w typie tych, które nigdy nie wyjdą z mody. Kobiety odwracały głowę, kiedy wchodził do baru. Odwracali się też mężczyźni, ciekawi nowego przybysza, niekwestionowanego samca alfa w znoszonych butach roboczych i koszuli od Brooks Brothers, które powodowały, że prezentował się jeszcze bardziej intrygująco.

             

              – Zjesz coś? – spytał mój mąż.

             

              – Muszę zostawić miejsce na pastę.

             

              Gdy uśmiechnął się ponownie, pomyślałam o białych piaszczystych plażach i słonym,

              cierpkim powietrzu oceanu. Przypomniałam sobie miękkie bawełniane prześcieradła oplatające moje gołe nogi. Był drugi ranek naszego miesiąca miodowego, kolejny dzień, w którym nie wytknęliśmy nosa z bungalowu. Justin wsuwał mi do ust kawałki świeżo obranej pomarańczy, a ja delikatnie zlizywałam lepki sok z jego pokrytych odciskami palców.

             

              Pociągnęłam kolejny łyk szampana, ale tym razem potrzymałam go w ustach, skupiając

              uwagę na bąbelkach.

             

              Zastanawiałam się, czy tamta była ładniejsza ode mnie. Bardziej interesująca. Lepsza w łóżku. A może żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia. Może w ogóle nie stanowiły elementu równania. Może mężczyźni zdradzali żony, bo po prostu tacy byli. Może gdyby pojawiła się okazja, każdy facet by to zrobił.

             

              Gdyby tak było, wydarzenia z ostatnich sześciu miesięcy naszego małżeństwa nie

              miałyby osobistego akcentu.

             

              Wzięłam do ust kolejny łyk szampana, nadal czując pomarańcze.

             

              Justin pożarł zestaw zakąsek, upił mały łyk, a później mechanicznie poprawił sztućce.

             

              W wieku dwudziestu siedmiu lat odziedziczył po ojcu firmę budowlaną wartą

              dwadzieścia pięć milionów dolarów. Wielu synów zadowoliłoby się pozostawieniem kwitnącego interesu w takim stanie, w jakim się znajdował. Ale nie Justin. Kiedy go poznałam, miał

              trzydzieści cztery lata i zdążył podwoić wartość firmy do pięćdziesięciu milionów, stawiając sobie za cel osiągnięcie pułapu siedemdziesięciu pięciu w ciągu następnych dwóch lat. Nie zamierzał tego zrobić, przesiadując w biurze. Szczycił się tym, że jest mistrzem w większości

              budowlanych fachów. Znał się na hydraulice i elektryce, płytach gipsowo-kartonowych i betonie.

              Mój mąż stąpał twardo po ziemi, na placu budowy, a także gdy już skończył robotę. Przebywał

              w towarzystwie pracowników, obracał się w towarzystwie podwykonawców.

             

              Kiedyś była to jedna z rzeczy, które najbardziej w nim kochałam. Bo Justin był naprawdę męskim typem. Czuł się swobodnie w obitej drewnem sypialni i grając na ulicy w koszykówkę.

              Lubił zabierać na strzelnicę swoją ulubioną .357, bo ogień z jej lufy rozświetlał wnętrze. Gdy zaczęliśmy się spotykać, zapraszał mnie do klubu strzeleckiego. Stałam, ukryta w silnych ramionach, a on pokazywał mi, jak ująć dłońmi rękojeść stosunkowo niewielkiej .22, jak wycelować i posłać kulę w sam środek tarczy. Początkowo nie potrafiłam trafić w cel. Bałam się dźwięku wystrzału, który powodował, że się wzdrygałam mimo osłony na uszach. Trafiałam w ziemię, a jeśli dopisało mi szczęście, w dolny skraj papierowej tarczy.

             

              Justin cierpliwie mnie poprawiał. Raz po raz. Czułam na karku niskie dudnienie jego głosu, kiedy się pochylał, żeby pomóc mi wycelować.

             

              Czasami nie udawało się nam dotrzeć do domu. Kończyliśmy nadzy w łazience na

              strzelnicy lub na tylnym siedzeniu jego SUV-a, który nawet nie ruszył z parkingu. Wbijał palce w moje biodra, przynaglając do coraz szybszych i mocniejszych ruchów, a ja byłam mu uległa, pozbawiona rozumu przez zapach prochu, pożądanie i czystą zmysłową siłę.

             

              Sól. Proch. Pomarańcze.

             

              Justin zostawił mnie na chwilę, żeby skorzystać z łazienki.

             

              Kiedy wyszedł, poprawiłam pastę na talerzu, aby wyglądało, że coś zjadłam. Później

              otworzyłam torebkę i wyjęłam pod stołem cztery białe pigułki. Połknęłam je na raz i popiłam połową wody ze szklanki.

             

              Następnie podniosłam kieliszek szampana i przygotowałam się na główny punkt tego

              wieczoru.

             

             

             

              Justin odwiózł nas do domu w pięć minut. Kupił miejską rezydencję w Bostonie tego

              samego dnia, kiedy uzyskaliśmy potwierdzenie, że jestem w ciąży. Z gabinetu lekarza pojechaliśmy wprost do biura pośrednika handlu nieruchomościami. Później, po zawarciu ustnej umowy, zabrał mnie na miejsce, żebym mogła zobaczyć dom, niczym myśliwy polujący na grubego zwierza, pokazujący swoje trofeum. Może powinnam była poczuć się urażona jego arbitralnym wyborem, ale gdy obejrzałam trzy i pół piętra wyłożone wspaniałą drewnianą podłogą, wysokie sklepienia sięgające trzech metrów oraz misterne, ręcznie rzeźbione gzymsy, szczęka mi opadła.

             

              Zatem coś takiego można kupić za pięć milionów dolców. Jasne, słoneczne pokoje,

              urocze zadaszone patio, nie wspominając o sąsiedztwie złożonym z pięknie odrestaurowanych rezydencji z czerwonej cegły, stojących obok siebie, jak dawno niewidziani przyjaciele.

             

              Dom znajdował się przy trzypasmowej Marlborough Street, zaledwie kilka przecznic od eleganckiej Tony Street, nie wspominając o tym, że w odległości kilku minut marszu rozciągały się ogrody publiczne. Okolica należała do tych, w których ubodzy jeżdżą saabami, nianie mówią z francuskim akcentem, a proces składania podania o przyjęcie dziecka do prywatnej szkoły rozpoczyna się w pierwszym tygodniu po jego poczęciu.

             

              Justin dał mi wolną rękę. Mogłam wybrać meble, obrazy, dywany. Antyki lub brak

              antyków, z architektem wnętrz lub bez niego. Było mu to obojętne. Zrób to, co musisz, wydaj tyle, ile zechcesz. Zadbaj tylko o to, żeby to miejsce stało się naszym domem.

             

              No to zadbałam. Jak w scenie z Pretty Woman, z tą różnicą, że brali w niej udział drodzy malarze pokojowi, tapeciarze i handlarze antyków pokazujący swoje towary. Spoczywałam brzemienna na tej lub innej kanapie, nonszalanckim skinieniem dłoni zamawiając odrobinę tego

              i ciut tamtego. Szczerze mówiąc, miałam mnóstwo frajdy. W końcu mogłam praktycznie wykorzystać swoje uzdolnienia w dziedzinie sztuk pięknych. Mogłam nie tylko wytwarzać biżuterię z glinki wymieszanej ze srebrnym pyłem, ale też zlecić renowację fasady

              z bostońskiego brązowego piaskowca.

             

              W tym czasie mieliśmy prawdziwe urwanie głowy. Justin pracował nad dużym

              kompleksem hydroelektrycznym. Latał helikopterem tam i z powrotem, dosłownie. Ja chwaliłam się postępami prac w domu, a on masował mi plecy i szczotkował włosy, muskając bok mojej szyi.

             

              Później pojawiła się Ashlyn, a z nią radość, radość i radość. Szczęście, szczęście

              i szczęście. Justin promieniował z dumy, chwalił się swoją bezcenną małą dziewczynką przed każdym, kogo zobaczył. Jego pracownicy tłoczyli się w naszej bostońskiej rezydencji. Byli komandosi Navy SEALs i żołnierze piechoty morskiej zostawiali ubłocone buciory w lśniącym holu, gapiąc się cielęcym wzrokiem na naszą drzemiącą córeczkę ubraną w różowe śpioszki.

              Wymieniali uwagi na temat zmieniania pieluch i właściwej metody przewijania, a później podejmowali próbę nauczenia niemowlęcia podstawowych zasad odbijania.

             

              Justin oświadczył kolegom, że ich synowie nigdy nie umówią się na randkę z jego córką.

              Przyjęli tę nowinę pogodnie, a później utkwili wzrok we mnie. Powiedziałam, że mogą dostać wszystko, czego zapragną, pod warunkiem że zmienią małej pieluchy o drugiej w nocy. Moje słowa wywołały tyle dwuznacznych uwag, że Jus­tin musiał wyprowadzić z domu kilku z nich.

             

              Mimo to mój mąż był szczęśliwy. Ja również. Życie było wspaniałe.

             

              Taka właśnie jest miłość, prawda? Śmiejecie się, płaczecie i wspólnie karmicie dziecko w środku nocy. Kilka miesięcy później nadal się kochacie, ale nagle zdajesz sobie sprawę, że coś się zmieniło, choć nadal zasadniczo jest super. Justin obsypywał mnie biżuterią, a ja chodziłam na obowiązkowe lekcje jogi i odwiedzałam nieprzyzwoicie drogie sklepy z ubrankami dla niemowląt. To prawda, że mojego męża często nie było w domu, ale nigdy nie należałam do kobiet, które boją się zostać same. Miałam córkę, a wkrótce pojawiła się Dina, dzięki której mogłam wychodzić na miasto. Powróciłam do dawnych zajęć w pracowni jubilerskiej,

              projektując biżuterię i tworząc, pielęgnując swoje talenty i promieniejąc.

             

              Justin zwolnił, daremnie szukając miejsca, w którym mógłby zaparkować range rovera.

              Nasz miejski dom miał podziemny garaż – luksus niemal wart podatku, który trzeba było za niego płacić – ale, ma się rozumieć, Justin zostawił go mnie, więc teraz musiał toczyć zażartą walkę o miejsce parkingowe w centrum Bostonu.

             

              Kiedy minął dom pierwszy raz, moje spojrzenie odruchowo powędrowało w górę,

              w kierunku okna na drugim piętrze, gdzie znajdował się pokój Ashlyn. W pokoju było ciemno, co mnie zaskoczyło, bo Ashlyn tego wieczoru miała zostać w domu. Może po prostu nie zapaliła górnego światła i siedziała przed laptopem, zadowalając się jego poświatą. Odkryłam, że piętnastolatki potrafią tak przesiadywać całymi godzinami. Słuchawki w uszach, szklany wzrok wbity w monitor i zaciśnięte wargi.

             

              Justin znalazł wolne miejsce. Szybko wycofał i zgrabnie wcis­nął range rovera w wolną przestrzeń. Obszedł wóz i stanął z mojej strony, żeby otworzyć drzwi. Pozwoliłam mu na to.

             

              Zostało jeszcze kilka sekund. Moje leżące na kolanach dłonie były tak mocno zaciśnięte, że zbielały knykcie. Próbowałam się zmusić do oddychania. Wdech. Wydech. To bardzo proste.

              Krok po kroku, chwila po chwili.

             

              Czy pocałuje mnie w usta? Albo w miejsce, które kiedyś odkrył za moim uchem? A może po prostu zdejmiemy ubranie, wgramolimy się do łóżka i będziemy mieli to za sobą. Zgaszone światło, zaciśnięte powieki. Może on cały czas o niej myśli? A może to bez znaczenia. Przecież jest ze mną. Zwyciężę. Odzyskam męża, ojca mojego dziecka.

             

              Drzwi się otworzyły i ujrzałam nad sobą faceta, który od osiemnastu lat był moim

              mężem. Wyciągnął rękę. Ruszyłam za nim. Wysiadłam z samochodu i zaczęłam iść chodnikiem.

              Żadne z nas nie powiedziało ani słowa.

             

             

             

              Justin przystanął przed frontowymi drzwiami. Miał zamiar wprowadzić hasło na

              klawiaturze numerycznej, ale nagle zamarł, zmarszczył brwi, a później posłał mi szybkie spojrzenie.

             

              – Wyłączyła alarm – mruknął. – Znowu zostawiła otwarte drzwi.

             

              Spojrzałam na klawiaturę przy drzwiach i zrozumiałam, o co mu chodzi. Justin sam

              zainstalował system alarmowy. Nie było to urządzenie mechanicznie blokujące zasuwę, ale sterowany elektronicznie układ. Kiedy wprowadziłeś prawidłowy kod, system rozbrajał zamki i drzwi się otwierały. Prosta sprawa: nie znasz kodu, nie wchodzisz.

             

              System elektroniczny wydawał się idealnym rozwiązaniem dla kilkunastoletniej córki, która wyjątkowo często zapominała o zabraniu klucza. Jednak aby alarm działał, musiał zostać uzbrojony, co okazało się kolejnym wyzwaniem dla Ashlyn.

             

              Justin przekręcił gałkę. Drzwi otworzyły się bezgłośnie na ciemny hol.

             

              Teraz to ja zmarszczyłam brwi.

             

              – Mogła przynajmniej zostawić światło.

             

              Moje szpilki głośno zastukały, kiedy przeszłam na drugą stronę holu, aby zapalić

              żyrandol. Nie trzymałam się już ramienia Jus­tina, więc nie stąpałam tak pewnie. Byłam ciekawa, czy to zauważył. Ciekawe, czy w ogóle go to obchodziło....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin