Mroczny tunel - Ross MacDonald.rtf

(5682 KB) Pobierz
MacDonald Ross - Mroczny tunel

             

             

               

             

              Ross

              MACDONALD

Mroczny tunel

 

              Z angielskiego przełożył

              ZYGMUNT HALKA

              WARSZAWA 2004

              Tytuł oryginału: THE DARK TUNNEL

 

             

 

              Mimo pewnego podobieństwa Midwestern University do University of Michigan w Ann Arbor, zarówno ta uczelnia, jak i wszystkie postacie są jedynie wytworem fantazji autora.

              Pamięci Johna Lee

 

ROZDZIAŁ I

             

              Latem w Detroit jest na ogół gorąco i parno, a zimą śnieg na ulicach przypomina brudny, zmechacony stary koc. Podobnie jak w wielu innych dużych miastach, najprzyjemniej jest jesienią, kiedy powietrze nadal ma aksamitną, letnią łagodność, a szerokimi ulicami nie wieją jeszcze posępne, zimowe wichry. Gdy Alec Judd i ja przyjechaliśmy tu pewnego wrześnio              wego popołudnia z Arbany, centrum miasta było czyste i rozsłonecznione, a drapacze chmur na tle błękitnego nieba wyglądały jak stado zamarzniętych dinozaurów, czekających na odwilż.

              Alec zajechał na parking przy ulicy Jeffersona, po czym wysiedliśmy i weszliśmy do budynku Book Tower. Alec szedł długim, zdecydowanym krokiem, którym kompensował niedostatek wzrostu, ponieważ był o parę cali niższy ode mnie. Mimo moich sześciu stóp musiałem dobrze wyciągać nogi, żeby iść równo z nim. Miał trzydzieści dziewięć lat, ale był bardzo sprawny fizycznie – nawet wieloletnia praca przy biurku nie zdołała przygarbić mu pleców.

              – Jesteśmy na miejscu – rzekł. – Życz mi powodzenia.

              – Niech mnie szlag trafi, jeżeli to zrobię. Wiesz, co myślę o twoim wstąpieniu do marynarki. A jeśli któremuś z nas potrzebne jest powodzenie, to raczej mnie.

              – Nie martw się. Na pewno zostaniesz przyjęty.

              – Nie wiadomo – odparłem. – W zeszłym roku wojsko mnie odrzuciło.

              – To było przed rokiem. O tego czasu przestał obowiązywać standard supermana.

              – W wojsku lądowym może tak. Ale marynarka, z tego, co wiem, nadal jest bardzo wybredna. Chcą tylko ludzi o jastrzębim wzroku, w dodatku takich, którzy urodzili się z rybimi pęcherzami i nie mogą utonąć.

              – Jeśli tak, to jakie ja mam szanse? – spytał Alec. – Masz nade mną dziesięć lat przewagi.

              – Połkną cię jak smakowity kąsek, dobrze o tym wiesz. Patrzą na ciebie łakomie już od Pearl Harbor.

              Miał pogodną kwadratową twarz i swobodny sposób bycia, ale jego mózg ciął pracę administracyjną jak piła tarczowa i układał ją w uporządkowanych stosach jak sterty desek. Kiedy wybuchła wojna, został przewodniczącym Rady Wojennej na Uniwersytecie Midwestern i w krótkim czasie dokonał zmiany programu uniwersytetu z pokojowego na wojenny.

              Był erudytą i potrafił prowadzić błyskotliwą, dowcipną rozmowę, lecz gdy zajął się jakąś poważną kwestią, wczepiał się w nią jak buldog. Ostatnio przyszło mu do głowy, że zbyt mało dokłada się do wysiłku wojennego, postanowił więc wstąpić do marynarki.

              Resztę drogi do budynku Book Tower przeszliśmy w milczeniu. Tam wsiedliśmy do windy i pojechaliśmy na dziewiąte piętro, do biur rekrutacji kandydatów do marynarki wojennej.

              Za biurkiem informacyjnym siedział oficer o brązowej, opalonej twarzy. Kiedy Judd się przedstawił, wstał i wyciągnął rękę.

              – Słyszałem o panu, doktorze Judd. Miło mi pana powitać. Nazywam się Curtis.

              – Dzień dobry, poruczniku – odparł Judd, ściskając mu dłoń.

              – Czy to pan zajmował się programem V-dwanaście na Midwestern? – spytał oficer.

              – Owszem. Przedstawiam panu doktora Brancha.

              Uścisnęliśmy sobie z Curtisem dłonie.

              – Pańskie nazwisko również znam... – powiedział, ale niepewny wyraz jego twarzy świadczył o tym, że nie może sobie przypomnieć, kim jestem.

              – Jestem sekretarzem Rady Wojennej – podpowiedziałem mu. – Mam nadzieję, że nie na zawsze.

              – W czym mogę panom pomóc? – spytał Curtis.

              – Proszę nam powiedzieć, co trzeba zrobić, żeby wstąpić do marynarki. W ostatnich latach przysyłałem tu setki chłopaków, a kiedy sam się zjawiłem, nie wiem, jak się do tego zabrać.

              – Łatwiej wstąpić, niż się wydostać – stwierdził Curtis, błyskając w uśmiechu białymi zębami. – Oczywiście jeśli się spełnia warunki. Zaczniemy od pana... – zwrócił się do Aleca. Wyjął z szuflady w biurku pióro i kartkę papieru. – Ile lat uczelni ma pan za sobą?

              – Zbyt wiele – odparł Alec. – Osiem jako student i piętnaście jako wykładowca.

              – Powinno wystarczyć. A pan, doktorze Branch? – zapytał, wyjmując następną kartkę.

              – Siedem lat studiów, od pięciu jestem wykładowcą.

              – W porządku – rzekł Curtis. – Pierwszym sprawdzianem, który panowie przejdą, będzie badanie wzroku. Tylu kandydatów odpada z powodu złego stanu oczu, że robimy to badanie jako pierwsze. Proszę wziąć te formularze, przejść dalej korytarzem i zająć miejsca w poczekalni. – Wręczył nam kartki i wskazał na prawo. – Doktorze Branch, radzę panu zdjąć okulary, żeby pańskie oczy zdążyły odpocząć, zanim zajmie się nimi okulista.

              Zdjąłem okulary.

              – Życzę powodzenia! – zawołał za nami Curtis, kiedy zmierzaliśmy ku drzwiom. Poszliśmy korytarzem do pustej poczekalni przed gabinetem okulistycznym i usiedliśmy na składanych krzesełkach pod ścianą.

              Wróciłem do tematu, który wałkowaliśmy z Alekiem od wielu dni.

              – Ciągle nie mogę cię zrozumieć, Alec. Zajmujesz bardzo ważne stanowisko. Po jakiego diabła chcesz wstąpić do marynarki?

              – Już ci mówiłem, chcę się dowiedzieć, o czym rozmawiają rezerwistki marynarki – odpowiedział, puszczając do mnie oko. Pod tym żartem kryła się nieustępliwość człowieka, który uważa upór za pozytywną cechę charakteru.

              – Próbuję rozmawiać z tobą poważnie, a ty częstujesz mnie idiotycznymi dowcipasami. Nie chodzi mi o ciebie. Myślę o tym, co stanie się z Radą Wojenną, kiedy odejdziesz.

              – Będzie panował w niej taki sam bałagan jak w ciągu ostatnich dwóch lat. Nie jestem niezastąpiony. Nie ma ludzi niezastąpionych, może z wyjątkiem Harry'ego Hopkinsa. Co więcej, jeszcze nie zostałem przyjęty.

              – Przyjmą cię – powiedziałem. – Poślą cię do Fort Schuyler na upolitycznienie, a potem przydzielą ci stanowisko, na którym będziesz robił dokładnie to samo co teraz. Masz zdolności organizacyjne, a to przesądza o twoim losie. Będą cię trzymali z dala od wody, jakbyś cierpiał na wodowstręt, a jeśli już dostaniesz się na pokład, to najwyżej jakiegoś urzędu.

              – Nie dam się w to wrobić – oświadczył i gniewnie wysunął szczękę.

              – Mam dość siedzenia na tyłku w biurze, chcę czynnie uczestniczyć w wojnie.

              – Johnny pcha się do karabinu – mruknąłem z goryczą. – Wolę nie myśleć, co by było, gdyby wszyscy myśleli tak jak ty. Czasem trzeba mieć jaja, żeby wytrwać przy cywilnym zajęciu, choć chciałoby się nam pobawić w wojenkę.

              Nie spodobało mu się to. Zaczerwienił się i odszczeknął:

              – Widzę, że traktujesz Guadalcanal i Salerno jak zabawę z fajerwer              kami.

              – Nie, wcale nie. Wiem, że dla ludzi, którzy tam byli to nie była zabawa. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, dobrze o tym wiesz. Ale po prostu uważam, że bardziej przydasz się na swoim stanowisku tutaj niż na jakimkolwiek innym.

              – A co z tobą? – odciął się Alec. – Co zrobi Rada Wojenna bez sekretarza?

              – Moje zamiary nie są tak ściśle ukierunkowane. Jeśli nie przyjmą mnie do marynarki, zaciągnę się do armii lądowej. W zeszłym roku mnie odrzucili, ale teraz może przyjmą. Chciałbym jednak dostać się do marynarki, ponieważ wolę wodę niż ląd.

              – Ja też.

              – Nie masz szans dostać się na okręt. Jesteś za stary, żeby wejść na pokład z poboru, możesz najwyżej wypłynąć na morze w szafie na akta.

              – Masz rację – powiedział Alec, szczerząc zęby w uśmiechu, który nie złagodził wyrazu uporu na jego twarzy. – Żmiej się z moich siwych włosów... – Nie miał ani jednego. Jego krótko przystrzyżona czupryna była tak samo czarna jak moja.

              Do poczekalni wszedł przeprowadzający badanie podoficer. Miał zarzucony na mundur biały fartuch. Otworzył drzwi prowadzące do pokoju obok i zapalił światło nad tablicą do badania wzroku, wiszącą na przeciwległej ścianie, po czym wyjrzał do poczekalni.

              – Który z panów przyszedł wcześniej? – zapytał.

              – Idź pierwszy, Alec – zaproponowałem.

              Alec wstał i wszedł do gabinetu. Po niespełna minucie wyszedł z uśmiechem na ustach.

              – Jaki wynik? – spytałem.

              – Dwadzieścia na dwadzieścia. Zupełnie jak u H. G. Wellsa.

              – Następny! – zawołał badający. Wszedłem i zamknąłem za sobą drzwi.

              – Stań przy wejściu – powiedział podoficer i wręczył mi kawałek tektury z wyciętym w środku otworem. – Patrz prawym okiem przez otwór i idź krok po kroku do przodu tak daleko, aż będziesz mógł odczytać litery w górnym rzędzie.

              Zacząłem powoli podchodzić do tablicy, czytając głośno pomieszane litery alfabetu. Po dwóch dalszych krokach mogłem już odczytać wszystkie.

              – W porządku – oświadczył podoficer. – Teraz wróć na poprzednie miejsce i odczytaj je lewym okiem, tym razem w odwrotnej kolejności.

              Musiałem przejść prawie przez cały pokój, zanim zdołałem odczytać najmniejsze litery u dołu tablicy.

              – Nie najlepiej – stwierdził badający. – Skąd takie osłabienie lewego oka? Czy coś się z nim stało?

              – Tak – odparłem i natychmiast znowu poczułem w żołądku zastarzały gniew. – Sześć lat temu, w Monachium, hitlerowski oficer uderzył mnie w twarz swoją laską. Po tym wydarzeniu oko nie wróciło do dawnej sprawności.

              – Nic dziwnego, że chcesz pójść na wojnę – mruknął podoficer. – Obawiam się jednak, że marynarka cię nie przyjmie. Może wojsko lądowe... ale nie gwarantuję.

              – Jaki mam wynik?

              – Niewystarczający. Prawe oko masz w normie, lewe jest jednak znacznie gorsze. Przykro mi.

              – Dzięki – powiedziałem i poszedłem do biura werbunkowego. Nie przypuszczałem, że nawet po sześciu latach nadal mogę odczuwać taki gniew. Nogi miałem zesztywniałe z wściekłości. Położyłem kartkę na biurku Curtisa i usiadłem na krześle, czekając na Aleca.

              Curtis rzucił okiem na cyfry na mojej karcie, spojrzał na mnie i powiedział:

              – Zły wynik, doktorze Branch.

              – Wiem. Gdzie jest Judd?

              Wskazał kciukiem otwarte drzwi.

              – Jest na rozmowie. Siedzi tam już od pół godziny – odparł i wrócił do przeglądania leżącej przed nim sterty papierów.

              Uświadomiłem sobie, że trzymam w ręku okulary. Włożyłem je i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem ulicę w Monachium owej nocy przed sześciu laty; brązowe kamienne ściany, w świetle latarni wyglądające jak wyrzeźbione w skale i czterech mężczyzn w czarnych mundurach, wyłaniających się z łukowato sklepionej bramy i maszerujących równym krokiem. Jak w po wracającym koszmarze sennym ujrzałem uniesioną laskę, bladą, wykrzywioną wściekłością twarz i dziewczynę z zakrwawionymi kolanami, podnoszącą się z ulicy. Poczułem na policzku piekący ból i zaraz potem satysfakcję, gdy moja pięść wystrzeliła do przodu i usłyszałem łomot uderzającej o chodnik głowy.

              Ostry ból w prawej dłoni przypomniał mi, że jestem w Detroit i od tamtej nocy minęło sześć lat. Spojrzawszy na rękę, zdałem sobie sprawę, iż zaciskam pięść tak silnie, że paznokcie wbijają mi się w dłoń. Zapaliłem papierosa i próbowałem się uspokoić.

              Minęło dalsze pół godziny, nim Alec wrócił do kancelarii. Był wyprostowany bardziej niż zwykle.

              Wręczył Curtisowi plik papierów i spytał:

              – Mogę teraz iść na badanie lekarskie?

              – Dziś już nie – odparł Curtis. – Odbywają się każdego dnia rano. Może być jutro, jeśli panu to odpowiada. Biuro jest czynne od wpół do dziewiątej, ale im wcześniej pan przyjdzie, tym krócej będzie pan czekał.

              – Będę jutro o wpół do dziewiątej – powiedział Alec, po czym zwrócił się do mnie: – Przepraszam, że musiałeś na mnie czekać.

              – Skończyłeś?

              – Na dzisiaj tak. – Kiedy wyszliśmy za próg, zniżył współczująco głos: – Coś się nie udało? Nie wzięli cię na rozmowę.

              – Moje lewe oko nie sprawuje się najlepiej – odparłem. – Mimo to nadal mam ochotę spotkać się z Karlem von Eschem i porozmawiać z nim o starych czasach.

              – Nie pozwól, żeby to cię zjadło. – Alec położył mi rękę na ramieniu.

              – Armia lądowa na pewno cię przyjmie. Oni mają znacznie mniejsze wymagania.

              – Nie bój się, nie zamartwię się na śmierć – odparłem, uśmiechając się z przymusem. – Widzę jednak, że tobie się powiodło.

                – Jeśli przejdę badania lekarskie. Ale oficer, który ze mną rozmawiał, był dobrej myśli.

              – Moje gratulacje.

              Zjechaliśmy windą na parter i wyszliśmy z budynku na ulicę. Nie było jeszcze późno, niebo nadal było niebieskie, lecz wspomnienie owej nocy w Monachium kładło się na nim jak groźny cień. W powietrzu czuć było już pierwsze chłodne powiewy nadchodzącej zimy. Nagle poczułem się staro.

              W drodze na parking nie rozmawialiśmy. Byliśmy dostatecznie zaprzyjaźnieni, żeby nie poczuwać się do obowiązku prowadzenia konwersacji, kiedy byliśmy razem, a ja nie miałem nic do powiedzenia. Alec intensywnie nad czymś rozmyślał. Nie szedł tak szybko jak poprzednio, bruzdy biegnące w dół od jego nosa pogłębiły się znacznie.

              Gdy wsiedliśmy do samochodu i wyjechaliśmy z miasta, nadal panowało milczenie. Pomyślałem sobie, że pewnie Alec zastanawia się nad jakimś nierozwiązanym problemem, więc mu nie przeszkadzałem. Prowadził gładko, automatycznie, ale głowę miał zaprzątniętą czymś innym.

              Zanim dojechaliśmy do Dearborn, znudziło mi się czytanie billboardów.

              – Czy pasażer może o coś zapytać kierowcę? – zagadnąłem.

              – Hę? – wymamrotał, uśmiechając się z roztargnieniem.

              – Co cię gryzie? Powiedziałeś mi, żebym przestał rozpamiętywać, a sam odgrywasz Hamleta.

              – Przepraszam. Prawdę mówiąc, chciałem o tym z tobą porozmawiać. Zatrzymajmy się tu i napijmy piwa. – Wskazał głową na mijany zajazd.

              – Nie mam nic przeciwko temu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin