Mirosław_Prandota_-_Taniec_życia.pdf

(804 KB) Pobierz
Mirosław Prandota
Taniec życia
Niech nikt nie myśli, że fakty przedstawione w tej książce mają jakikolwiek związek
z rzeczywistością.
Proszę państwa! Wszystko od początku do końca jest tylko wytworem chorobliwej wyobraźni
autora. Kto nie wierzy, niech rozejrzy się po świecie w pierwszy lepszy słoneczny dzień. Wszak
życie jest piękne, a ludzie wspaniali. Czyż nie tak?
Z poważaniem
autor
Krok do przodu
1
Świat pokawałkowany był żelaznymi prętami kraty. Wyglądanie przez okno odbywało się
więc w ograniczonym zakresie, bo z przodu była krata, a wnęka dopiero za nią. Podobno ta
metalowa dekoracja powstała dwa lata temu. Kiedyś błyszczały tylko szyby. Miało to nawet swój
sens, bo na piętro wypuszczano tylko spokojnych i w dużym stopniu podleczonych już
pacjentów. Ale właśnie dwa lata temu trafił się nieprzyjemny fuks. Położyli na parterze deliryka
i wszystkim wydawało się, że po trzech dniach wyzdrowiał. Był spokojny, żartował
z pielęgniarkami, kłaniał się lekarzom, więc go przenieśli na piętro. Podobno od razu mu się
pogorszyło. Wrzasnął, że gonią go węże, rozpędził się i wyskoczył przez okno razem z szybą. Na
dole sterczała metalowa barierka okalająca schody prowadzące do piwnicy. Ta barierka od razu
się wygięła, a pacjent przeszedł do wieczności.
A ja nie. Ja sobie oglądam świat na tyle, na ile pozwalają mi kraty, gryzę kromkę chleba
z masłem, bo akurat jestem głodny, i – czekam na wizytę lekarską. Oprócz mnie czeka tu jeszcze
kilku zdziecinniałych staruszków, trzech podejrzanych o psychozy kryminalistów, których
wyciszono fenactilem, oraz ośmiu zwykłych alkoholików, którzy nigdy jeszcze nie mieli delirium
i myślą tylko cały czas o tym, kiedy wreszcie uchlają się na przepustce.
Wszedł doktor Kawecki. Miły pan w średnim wieku. Nikt go nie widywał
zdenerwowanego. Jak tylko któryś pacjent zaczynał rozrabiać, to doktor natychmiast zlecał mu
z uśmiechem zastrzyki. Tyłek bolał później od tych rozkoszy tak, że nie wiadomo było, co ze
sobą zrobić. Ale chęć do rozrabiania odchodziła na długi czas.
– To jak, panie Zadura? – zagaił doktor podchodząc do miejsca, w którym od dłuższego
czasu stałem. – Chce pan już jechać do domu?
– Wszystko mi jedno, panie doktorze – odparłem wzruszając ramionami.
– Oho! – zgorszył się. – Zachowuje się pan jak schizofrenik!
– Nic dziwnego, doktorze – mruknąłem niechętnie. – Otrzymuję przecież te same
lekarstwa.
– Sądzi pan, że nie pomogły?
– Wątpię. Przyćmiły mnie tylko. Nic mi się nie chce. Nawet na baby nie mam ochoty.
– Po tygodniu wszystkiego się zachce! – roześmiał się jowialnie. – Zobaczy pan! Żona
postawi pana na nogi!
– O! To już przegwizdana sprawa! – zareagowałem żywiej. – Stoję na pozycji kawalera
z odzysku!
– Coś podobnego! Przecież stale dzwoni i pyta o pańskie zdrowie.
– Naprawdę?
Tym razem mnie zaskoczył. Palce u rąk zaczęły kręcić odruchowego młynka, a obojętnie
opuszczone powieki uniosły mi się automatycznie.
– Może ona ma nadzieję, że ja tu się wykończę, co? I dlatego pyta o zdrowie? Co ona
w ogóle mówiła panu o sobie i o nas? Na pewno nakłamała, ile się tylko dało!
Lekarz popatrzył na mnie z niepokojem w oczach.
– Z panem znowu jest niedobrze, panie Zadura. Głupstwa pan opowiada.
– Ho! ho! Panie doktorze! – zaśmiałem się ironicznie. – Moja żona to wyjątkowy
egzemplarz. Jej nie pomogłoby nawet dziesięć serii takich zastrzyków, jakimi poczęstował pan
mnie!
– To było konieczne – zauważył usprawiedliwiająco. – Był pan agresywny, mógł pan
nawet samemu sobie zrobić krzywdę.
Machnąłem ręką i spojrzałem mu zdecydowanie w oczy.
– Panie doktorze, miał pan kiedy żonę?
Wyprostował się z godnością.
– Miałem i mam nadal.
– I nie wywinęła panu jeszcze żadnego numeru?
– Nie i chyba…
– To znaczy, że ona pana lekceważy! – uciąłem jednoznacznie.
Lekarz przełknął ślinę, zastanowił się chwilę i zapytał:
– Chce pan być dzisiaj wypisany ze szpitala?
– Zastanowię się – odparłem obojętnie.
– Byle szybko i przed trzecią, jeśli wybiera się pan dziś.
Zostawił mnie, podszedł teraz do następnego pacjenta. Poświęcił mu najwyżej pół minuty,
potem popatrzył na pozostałych i opuścił salę. Najwyraźniej zaszkodziła mu ta rozmowa ze mną.
Pójdzie teraz do swojego gabinetu, zamknie się tam i będzie snuł rozważania na temat własnej
żony, która dotychczas nie wywinęła mu żadnego hopla. Powinien zaprosić mnie na konsultanta.
Mógłbym mu nawet herbatę zaparzyć.
Poczułem dłoń na ramieniu i odwróciłem głowę. Za mną stał Edek przewodniczący rady
pacjentów, podobno nieźle już podleczony alkoholik.
– Masz jeszcze ten swój płyn po goleniu, Bartek? – zapytał z przymilnym uśmiechem.
– Mam, a bo co?
– Suszy mnie.
– To napij się wody – poradziłem mu spokojnie.
– Kawał sukinsyna z ciebie! – ustalił groźnie.
– Odpieprz się, bo powiem Kaweckiemu o twoich upodobaniach i zaraz cię przeniesie na
parter. Skończą się przywileje ze swobodą i wychodzeniem na przepustki.
– Pogadamy na wolności! – wycedził przez zęby.
– Nie zdążymy – powiedziałem z cynicznym uśmiechem. – Zwiną cię w tym samym dniu,
w którym cię wypiszą ze szpitala. Ciesz się, że dotychczas nikt nie wie o twoich skłonnościach,
bo miałbyś dupę jak sitko. Kaweckiemu ciągle wydaje się, że ty jesteś podatny na psychoterapię.
A ty jesteś już kompletne dno! – zacząłem dygotać ze złości. – Powinieneś jak najszybciej utopić
się w gorzale! – wykrzyczałem na koniec.
Już wiedziałem, że poproszę o wypisanie do domu. Bo oto uświadomiłem sobie, że mój
przypadek to pestka. U mnie wszystko może się zmienić. A taki Edek to niemal denat! Żaden
szpital już go z tego bagna nie wyrwie. O! Patrzy na mnie wilkiem. Zjadłby mnie, gdyby mógł
i gdyby nie bał się konsekwencji. Jako przewodniczący ma wolne wyjścia, po południu lekarzy
nie ma, pielęgniarki zajęte są plotkami, więc można sobie zawsze wyciągnąć ukrytą butelkę
i strzelić jednego albo dwa głębsze. A taki z parteru nic nie może. „Głupiego Jasia” w dupę i do
wyra!
Mnie też tak kłuto. Ale od tygodnia już nie. Teraz jestem panisko, bo ordynator pyta,
czybym sobie już do domu nie poszedł. Może bym i poszedł, ale jeszcze muszę zjeść obiad.
Zresztą jeszcze nie wiem, czy pójdę, a właściwie – czy pojadę do domu. Nikt mnie tam specjalnie
nie oczekuje. Moje miejsce prawdopodobnie zajęła teściowa. Siedzi przy moim biurku
i codziennie tłumaczy żonie, jaka była głupia, że za mnie kiedyś tam wyszła. Dziecko jest małe,
więc nic nie pojmuje. Jak chce podkreślić swoją indywidualność, to wali w majtki i na tym się
jego udział w tym cholernym życiu kończy.
Zszedłem na dół i zajrzałem do gabinetu zabiegowego.
– Dzień dobry – powiedziałem obojętnie.
– Aha! – zawołała rozpromieniona oddziałowa. – Pan Zadura! Podobno chce pan nas już
opuścić?
– Dlaczego już? – spojrzałem na nią z wyrzutem. – A obiad?
Pokręciła głową ze zgorszeniem.
– Chłop całe życie będzie chłopem! – stwierdziła mocno. – Niech pan przynajmniej
pójdzie po swoje dokumenty do sekretariatu.
– Mogę iść. A wypiska od doktora?
– Już tam leży.
– Skąd doktor wiedział, że ja się wybiorę do domu?
Oddziałowa zrobiła wielkie oczy.
– Doktor wszystko wie! Nasz doktor jest najlepszym psychiatrą w szpitalu!
– Tak jest – zgodziłem się potulnie. – Idę do sekretariatu.
Szpital miał trzydzieści oddziałów, toteż sekretariat wybudowano na miarę liczebności
łóżek. Aż kilkanaście pokoi składało się na ten sekretariat. Zapukałem pod „dziewiątkę”, bo
właśnie tam mieściła się dokumentacja naszego oddziału. Wewnątrz siedziały cztery panienki
w wieku zachęcającym i wyglądały przez okno. Moje przybycie nie wywołało u nich żadnej
reakcji. Wszedłem drzwiami, i może dlatego nie miały powodu, aby odwracać głowy.
Postanowiłem, że trochę poczekam. Stanąłem więc za barierką i stoję. A za oknem rozkwitały
akurat na żółto mlecze. Widok był wspaniały. Oparłem się łokciami o barierkę i przestąpiłem
z nogi na nogę. A tu nic. Mlecze jak kwitły, tak kwitną nadal.
Zerknąłem na zegarek. Dochodziło wpół do dwunastej. Za pół godziny obiad, a mnie
trzeba wypisać kartę informacyjną, zalecenia lekarskie i różne takie pozdrowienia dla
macierzystego zakładu pracy. Spojrzałem przeciągle na plecy panienek, westchnąłem,
otworzyłem drzwi i wyszedłem. Okrążyłem budynek z drugiej strony. Były tam drzewa, trawnik
i żółte mlecze. A w uchylonym oknie cztery panienki. Parter był w miarę niski, nie musiałem
nawet brać specjalnego rozbiegu. Skoczyłem niemal w objęcia rozmarzonych dziewczyn.
– A pan co za jeden? – wrzasnęła blondynka. Widocznie była najbardziej nerwowa z nich
wszystkich.
– Bartłomiej Zadura jestem – przedstawiłem się. – Bardzo mi przyjemnie.
– Ale skąd pan tu się wziął?
– Stamtąd – pokazałem park za oknem.
– Kim pan w ogóle jest?
– Byłym wariatem – odpowiadałem bardzo uprzejmie, bo te żółte kwiaty nastroiły mnie
lirycznie.
Pytania padały jednak coraz głupsze. Widocznie szpital psychiatryczny otumania przede
wszystkim personel.
– O co panu chodzi?
– O obiad.
– O co?
– O obiad – perswadowałem łagodnie. – Ma być o dwunastej.
– Przecież tu nie stołówka!
– Tak, ale ja muszę na ten obiad zdążyć.
Popatrzyły na siebie, wciąż niewiele rozumiejąc. Nabrałem powietrza do płuc i zacząłem
szybko recytować:
– Jestem Bartłomiej Zadura, pacjent oddziału dwunastego, przywieziony tutaj przed
dwoma miesiącami z podejrzeniami o chorobę psychiczną. Obecnie czuję się wyleczony, zresztą
nie wiem, czy na pewno, ale mój ordynator twierdzi, że tak, wobec tego proszę o dokumenty
i cześć!
– I cześć? – bezmyślnie powtórzyła blondynka.
– I cześć! – kiwnąłem głową.
Dopiero wtedy pojęły. Znalazły moją teczkę z dokumentami, wypisały mi kartę
informacyjną i skierowanie do lokalnej poradni zdrowia psychicznego. Miałem diagnozę:
„Nerwica reaktywna z silnym odczynem emocjonalnym”. A pod spodem: „Nie obserwuje się
zmian psychotycznych, trwałe cechy osobowości w normie”.
No, no! Pracowicie ten mój doktorek sobie to wykoncypował. Wystarczyło przecież
napisać „psychopatia”. Byłoby szybciej, a odpowiedzialność za terminologię o wiele mniejsza.
I tak wiem, że za bardzo normalny dla niego nie jestem. Napisał w „normie”, ale jeżeli jeszcze
raz mnie tu przywiozą, to diagnoza od razu przekręci mu się o sto osiemdziesiąt stopni. Zresztą
i tak kiedy wrócę do pracy, zabiorę się natychmiast do straszenia. Podobno życie na wariackich
papierach ma w sobie dużo uroku.
– Cześć, dziewczynki! – powiedziałem do zapatrzonych teraz dla odmiany we mnie
sekretarek. – A kysz!!! – zawołałem nagle i wyskoczyłem wysoko w górę.
Trzy zerwały się z miejsc, a jedna zupełnie zesztywniała. Wypogodziłem twarz, skłoniłem
głowę i delikatnie otworzyłem drzwi. Przekroczyłem próg, zamknąłem drzwi, otworzyłem je
znowu po chwili i wsunąłem głowę do środka. Jeszcze nie zmieniły pozycji.
– No, no, no! – skarciłem je łagodnie. – Przecież dzisiaj nie święto. Do roboty, panienki!
A kuku!
Wreszcie poszedłem sobie. Zostawiłem dziewczynom wrażeń na cały tydzień. Opowiedzą
wszystkim znajomym, jakiego to fajnego wariata dzisiaj wypisywały. Niby zdrowy, a za kukułkę
robił.
Na obiad były naleśniki z serem. Bardzo lubię naleśniki z serem, a pijaki nie lubią. Wobec
tego w krótkim czasie na moim talerzu było tych naleśników dwanaście. Rozparłem się
wygodnie na krześle i zacząłem jeść. Po czterech pierwszych zaintonowałem piosenkę „Morze,
nasze morze”. Nie wiem dlaczego, ale tak mi wyszło. Dwóch schizofreników zaczęło mi
towarzyszyć, stanowiliśmy niezły tercet. Obok mnie siedział kryminalista, który miał na
sumieniu teściową i dwóch kuzynów. Przysłali go tu z więzienia na badanie. Widocznie nie
mieściło się ludziom w głowie, jak można zabijać kuzynów, kiedy było już po teściowej.
– Ale wariaty w tym szpitalu! – powiedział bandyta, patrząc z zazdrością na moje
naleśniki. – Śpiewają zamiast żreć!
Przyszła oddziałowa i zapytała stereotypowo, co tu się dzieje. Wobec tego zamilkłem
i dorwałem się do pozostałych naleśników, a schizofrenicy śpiewali nadal. Zresztą całą zwrotkę
od początku.
– Panie Zadura – poprosiła oddziałowa. – Niech pan ich uspokoi!
– Załatwione, pani kierowniczko – wymamrotałem z pełną gębą i zwróciłem się teraz
w stronę śpiewaków. Nie przerywali ani na chwilę.
– Uwaga! Torpeda z prawej! – wrzasnąłem.
Pomogło. Pacjenci wytrzeszczyli oczy i zamilkli. Oczekiwali teraz na wybuch.
Kryminalista przyglądał mi się z szacunkiem, a oddziałowa z niewiarą.
– Pan to jest naprawdę inteligentny człowiek – powiedziała z powagą, gdy odchodziłem
już po obiedzie. – Jest pan prawie tak inteligentny jak nasz doktor.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin