Plytkie groby - Deaver Jeffery.rtf

(800 KB) Pobierz
P?ytkie groby

              JEFFERY DEAVER

              Płytkie Groby

              Przekład:

ALEKSANDRA WOLNICKA

 

              „Człowiek powinien dotrzymywać słowa”.

              James Stewart w roli Ruperta Cadella w filmie Alfreda Hitchcocka „Lina”.

              Od autora

              Cytowane przez Pellama powiedzenie o ognisku, żarze i popiele pochodzi od jednego z jego ulubionych pisarzy, Raynoldsa Price’a. Nasz bohater nie był jednak tak wielkoduszny, aby przypisać mu autorstwo.

              1

              Słyszałem kiedyś o tobie przerażającą historię - zagadnął Marty. - Nie wiem, czy jest prawdziwa, czy nie.

              Pellam nawet na niego nie spojrzał. Prowadził samochód kempingowy Winnebago Chieftain 43 z powrotem do miasta. Mniej więcej kilometr wcześniej znaleźli starą farmę i zaproponowali zaskoczonemu właścicielowi tysiąc trzysta dolarów za nakręcenie dwóch scen na jego ganku - o ile zgodzi się także na kilka dni zastąpić rdzewiejącego na podjeździe pomarańczowego nissana nowiutkim kombajnem. Farmer odparł, że za taką sumę byłby gotów zjeść własny samochód, gdyby tego właśnie zażądali.

              Pellam uspokoił go, że to nie będzie konieczne.

              Pracowałeś jako kaskader? - zapytał Marty. Miał wysoki głos i mówił z silnym akcentem ze Środkowego Zachodu.

              Występowałem w scenach kaskaderskich, owszem. Przez rok czy coś koło tego.

              - A ten film, w którym zagrałeś?

              - No. - Pellam zdjął ciemne okulary w stylu lat pięćdziesiątych, takie same, jakie nosił

              Hugh Hefner. Jesienny dzień zaczął się pogodnie, ostre promienie słońca błyszczały jak odbite od lodu. Ale przed półgodziną niebo zasnuło się chmurami i chociaż było dopiero wczesne popołudnie, miało się wrażenie, że zapada zimowy zmierzch.

              To był film Spielberga - powiedział Marty.

              Nigdy nie pracowałem dla Spielberga.

              Marty zawahał się. - Nie? No cóż, ja słyszałem, że to był film Spielberga. Tak czy owak, była tam taka scena, w której ten gość, no wiesz, ten gwiazdor, miał przejechać

              motocyklem przez most, a za nim miały wybuchać bomby, czy coś w tym rodzaju. No, więc on zwiewa jak szalony przed ostrzałem, aż tu nagle dostaje serię tuż pod koła. Wtedy podrywa motocykl do góry i leci w powietrzu, a most się pod nim zapada...Rozumiesz? Mieli do tego użyć kukły, bo kierownik kaskaderów nie zgodził się, żeby zrobił to któryś z jego chłopców. A wtedy ty po prostu wsiadłeś na motor i kazałeś reżyserowi drugiego planu włączyć kamerę. I zrobiłeś to, jak gdyby nigdy nic.

              - Aha.

              Marty spojrzał na Pellama. Czekał. W końcu roześmiał się.

              - Co to ma znaczyć, to „aha”? Zrobiłeś to czy nie?

              - Tak, coś sobie przypominam.

              Marty przewrócił oczami, po czym popatrzył przez szybę na ciemniejący w oddali kształt jakiegoś ptaka. - Coś sobie przypomina... - Znowu spojrzał na Pellama. - Podobno nie tylko wyleciałeś w powietrze, ale musiałeś jeszcze zawisnąć na linie ponad walącym się mostem.

              - Aha.

              Marty czekał w milczeniu. W końcu to żadna frajda opowiadać komuś historyjki z jego własnego życia. - No więc?

              - Tak właśnie było.

              - Nie bałeś się?

              - Jasne, że tak.

              - To dlaczego to zrobiłeś?

              Pellam sięgnął pod fotel i wyciągnął butelkę piwa Molson, którą trzymał wetkniętą pomiędzy stopami obutymi w sfatygowane, brązowe kowbojki. Rozejrzał się po czerwono-

              żółtym, jesiennym poboczu, żeby się upewnić, czy nigdzie nie widać stanowej drogówki, po czym podniósł butelkę do ust i opróżnił ją. - Nie wiem. W tamtych czasach robiłem różne wariackie rzeczy. Głupi byłem. I kierownik produkcji mnie zwolnił.

              - Ale wykorzystali tamten materiał?

              - Nie mieli wyjścia. W przeciwnym razie zabrakłoby im mostów.

              Pellam docisnął pedał gazu, żeby pokonać wzniesienie. Silnik nie najlepiej zareagował. Rozległo się stukanie czegoś, co zwykle stuka w starym silniku, kiedy ten usiłuje wciągnąć ciężki samochód kempingowy pod górę.

              Marty miał dwadzieścia dziewięć lat, był chudy, a w jego lewym uchu tkwiło nieduże złote kółko. Jego twarz była okrągła i gładka, a oczy musiały mieć jakieś bezpośrednie połączenie z jego sercem: im szybszy puls, tym szerzej się otwierały. Pellam był od niego

              starszy. Też był chudy, lecz bardziej żylasty niż kościsty, o ciemnej karnacji. Miał mizerną, przyprószoną siwizną bródkę, którą zaczął przed tygodniem zapuszczać i której miał już dosyć. Powieki osłaniające jego szarozielone oczy nigdy zbytnio się nie podnosiły. Obaj mężczyźni byli ubrani w dżinsowe spodnie i kurtki. Marty miał na sobie czarny podkoszulek, Pellam niebieską roboczą koszulę. Tak ubrany, w wysokich butach z zaostrzonymi czubkami, przypominał kowboja i jeśli ktokolwiek - a zwłaszcza kobieta - komentował jego wygląd, Pellam odpowiadał, że jest spokrewniony z Dzikim Billem Hickokiem. Była to prawda, choć tak skomplikowana i tylekroć przez niego wypaczana, że sam już nie pamiętał, w jakim dokładnie momencie słynny rewolwerowiec zawitał w szeregi jego przodków.

              Marty westchnął: - Chciałbym być kaskaderem.

              - Nie sądzę - odparł Pellam.

              - O tak, to byłoby fajne.

              - Raczej bolesne.

              Po kilku minutach Pellam odezwał się: - Mamy już cmentarz, rynek, dwie stodoły i farmę. Do tego całą furę dróg. Czego jeszcze potrzebujemy?

              Marty przerzucał kartki sporego notesu. - Jednego wielkiego, wielkiego pola, naprawdę ogromniastego, domu pogrzebowego, wiktoriańskiej rezydencji z ogrodem wystarczająco dużym, żeby zorganizować w nim przyjęcie weselne, sklepu z artykułami żelaznymi, całej masy wnętrz... Psiakrew, miną kolejne dwa tygodnie, zanim znowu będę na Manhattanie. Mam już dosyć krów, Pellam. Mam już dosyć tych cholernych krów!

              Mijały właśnie trzy dni, odkąd zjechali z drogi międzystanowej w Cleary w stanie Nowy Jork. Ich wóz przejechał sporo drogi, pokonując garbate, sosnowe pagórki, mijając zapomniane farmy i niewielkie, proste, pastelowe sześciany domów udekorowanych furgonetkami zaparkowanymi na podjazdach, samochodami stojącymi na cegłach i sztywnym praniem suszącym się na długich sznurach.

              Trzy dni jazdy przez mgły i zamglenia, zawieruchy żółtych jesiennych liści i zacinający deszcz.

              Marty wyglądał przez okno. Milczał przez całe pięć minut. A Pellam pomyślał: „Cisza jest platynowa”.

              Nagle Marty zagadnął:

              - Wiesz, co mi to przypomina?

              Skojarzenia chłopaka były zwykle tak chaotyczne, że Pellam nawet nie usiłował

              zgadywać.

              - Pracowałem kiedyś jako asystent przy „Echach wojny” - ciągnął.

              Chodziło o wartą sześćdziesiąt trzy miliony dolarów produkcję, której akcja toczyła się podczas wojny w Wietnamie; tak jak wcześniej nie miał ochoty wyszukiwać do niej plenerów, tak i teraz Pellam nie miał ochoty oglądać jej w kinie i był pewien, że nie wypożyczy filmu, gdy ten trafi wreszcie na półki Tower Video w Los Angeles.

              Marty mówił dalej:

              - Z jakiegoś powodu nie kręcili go w Azji...?

              - To było pytanie?

              - Nie, mówię ci, jak było.

              - Zabrzmiało, jakbyś mnie o to pytał - odparł Pellam.

              - Nie. Postanowili, że nie będą kręcić w Azji.

              - Dlaczego nie?

              - Nieważne. Tak zdecydowali i już.

              - Jasne - mruknął Pellam.

              - Wszystkie zdjęcia były kręcone w Anglii, w Kornwalii. - Marty pokręcił głową, a jego dużą, owalną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Pellam cenił entuzjazm. Niestety, entuzjazm szedł w parze z gadatliwością. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

              - Stary, wiedziałeś, że w Anglii mają palmy? Nie mogłem w to uwierzyć. Palmy... W

              każdym razie scenarzysta zbudował tam zupełnie niewiarygodną bazę wojskową, stanowiska dla moździerzy, wszystko. Zaczynaliśmy zdjęcia o piątej rano, a ja za każdym razem miałem to dziwne wrażenie. Niby wiedziałem, że jestem w Anglii i że to tylko film. Ale wszyscy aktorzy chodzili w kostiumach - w mundurach - spali w okopach i dostawali racje żywnościowe. Reżyser tak zarządził. Mówię ci, stary, kiedy tak na to patrzyłem, czułem się tak totalnie... niespokojny - Przez chwilę zastanawiał się, czy użył właściwego słowa. Uznał, że tak i powtórzył je. - Tak, niespokojny. Teraz też się tak czuję.

              Umilkł.

              W swojej karierze Pellam pracował na planie kilku wojennych filmów, lecz w tej chwili żaden tytuł nie przychodził mu do głowy. Myślał za to o strzaskanej szybie w bocznym oknie samochodu, na drugi dzień po ich przyjeździe w te okolice. Winnebago robi mocne szyby i trzeba naprawdę mocno rzucić butelką, żeby ta przebiła szkło i wpadła do środka. Na dołączonej kartce ktoś napisał: „Żegnamy”. Przez lata ich przyczepa poddawana była rozmaitym aktom kreatywnej destrukcji, lecz jak dotąd nigdy nie zdarzyło się nic równie dziwnego i niepokojącego. Pellam zauważył, że wandale okazali się na tyle przewidujący, aby nie wrzucać swojej wiadomości przez przednią szybę; najwyraźniej chcieli mieć pewność, że kierowca będzie wyraźnie widział drogę, opuszczając ich miasto.

              Zwrócił też uwagę na to, że posłużyli się butelką, a nie kamieniem - butelką, która równie dobrze mogła zawierać benzynę, jak i starannie wykaligrafowaną wiadomość.

              O tym wszystkim myślał teraz John Pellam. Nie o kaskaderskich wyczynach, nie o filmach wojennych, nie o złowrogich świtach w tropikalnej Anglii.

              - Robi się chłodno - zauważył Marty

              Pellam sięgnął do deski rozdzielczej i przesunął pokrętło ogrzewania o dwie pozycje.

              Poczuli wilgotny, trącący gumą zapach ciepłego powietrza wypełniającego wnętrze samochodu.

              A Pellam wyczuł pod podeszwą trzask okruchów stłuczonej szyby. Kopnął je na bok.

              Żegnamy...

              Centrum Cleary nie wyglądało jakoś szczególnie.

              Dwie pralnie samoobsługowe, oddział banku Chase, lokalny bank. Dwa bary, urządzone najwyraźniej przez tego samego rekwizytora. Tuzin sklepów ze starociami, z wystawami pełnymi stolików do herbaty, plakietek z kampanii prezydenckich, kinkietów, podstawek kuchennych, cynowych naczyń, spłowiałych płacht dywaników i eleganckich wiktoriańskich narzędzi. Były tam też dwie witryny pośrednictwa w handlu nieruchomościami, sklep muzyczny specjalizujący się w instrumentach dętych oraz sklep z artykułami żelaznymi. Herbaciarnia - pomieszczenie maleńkie i przytulne niczym nora hobbita - zbijała kokosy na bogatych w błonnik babeczkach z zapiekanymi bakaliami, płatkami zbożowymi i miodem.

              Stary sklep „1001 drobiazgów” z podłogą z desek. Kilka drug-store’ow, w tym jeden z jadłodajnią jakby żywcem przeniesioną z lat pięćdziesiątych, tak autentyczną, że żaden scenograf nie odtworzyłby jej lepiej. Kilka budynków mieszkalnych, w których otwarto niewielkie firmy. Crystalmere - oryginalna biżuteria projektu Janine. Scotch Imports, nasza specjalność - szetlandzka wełna.

              Dwóch nastolatków, dużych, o wyszorowanych twarzach i uśmiechach, które prowokowały do zaczepki, stało pod markizą sklepu z artykułami żelaznymi; rozpięte koszule ukazywały ich muskularne torsy, a oni udawali, że nic sobie nie robią z rześkiego wiatru.

              Jeden z nich wystawił środkowy palec w stronę przejeżdżającego samochodu.

              - Gnojki - powiedział Marty.

              (W Meksyku, gdzie Marty i Pellam spędzili poprzedni miesiąc, miejscowi byli bardziej przyjaźnie nastawieni, chociaż mogło to mieć coś wspólnego z kursem wymiany dolara; amerykańska waluta w wielu przypadkach sprzyja braterstwu i wzajemnemu porozumieniu między narodami).

              Pellam tylko wzruszył ramionami.

              Marty nie przestawał wyglądać przez okno, lustrując chodniki. Nagle odezwał się: -

              Nie ma chyba zbyt wielu kobiet w tym mieście. - Zmarszczył brwi, jakby rozczarowany, że na żadnej z wystaw sklepowych nie widać młodych dam w kostiumach kąpielowych prosto ze Sports Illustrated.

              - Wywieźli je w góry jak tylko usłyszeli, że się tu wybierasz. - Pellam szukał miejsca do zaparkowania.

              - Nie widziałem też żadnego kina.

              - Miejmy nadzieję, że jednak jakieś jest - odparł Pellam. - Obawiam się, że z filmami poszczęści ci się bardziej niż z kobietami.

              Marty zignorował tę uwagę i zapytał z niemal nabożną powagą:

              - Rany, czy to nie byłoby wspaniałe kochać się z wiejską dziewczyną w obcym pokoju hotelowym?

              - Zamiast w zwykłym pokoju hotelowym? - Prawdę powiedziawszy, Pellam uważał, że rzeczywiście byłoby to miłe, choć może nie wspaniałe i raczej nie nazwałby tego

              „kochaniem”. Młodzieńcze pożądanie, jakie odczuwał Marty, również było mu obce. Trzeba będzie mieć chłopaka na oku. Zbyt często zdarzało mu się tracić panowanie nad sobą i flirtować bezwstydnie z różnymi blondynkami w małomiasteczkowych barach koktajlowych -

              kobietami o całe lata świetlne twardszymi od największej elegantki o stalowym spojrzeniu z Manhattanu czy Los Angeles.

              Znaleźli się w samym centrum miasteczka akurat w chwili, gdy skumulowany w gęstych chmurach deszcz doszedł do wniosku, że jest go już wystarczająco dużo i lunął w dół, tnąc zakosami ulice i strącając liście z drzew. Widoczność spadła do zera, a ich przyczepa zaczęła się chwiać jak łódź podczas sztormu.

              - Hola, hola - zawołał Marty. - Moim zdaniem najwyższa pora się upić.

              Pellam zaparkował wóz na wolnym miejscu. W ulewnym deszczu nie dojrzał

              krawężnika i najechał na niego z metalicznym zgrzytem.

              Nie mógł sobie przypomnieć, czy w centrum Cleary były jakieś parkometry, ale jeśli tak, teraz było ich o jeden mniej.

              Deszcz padał i padał, robiąc taki hałas jak tuzin tancerzy break dance, wirujących, tupiących i ćwiczących jacksonowy moonwalk na dachu Winnebago. Grubymi strugami spływał po przedniej szybie i oknach.

              Pellam podniósł się z fotela i popatrzył na Marty’ego.

              - Na trzy.

              - Do diabła, Pellam, nie. Tam jest mokro.

              - Podobno chciałeś się napić.

              - Zaczekajmy, aż...

              Pellam otworzył drzwiczki. Wyskoczył na zewnątrz.

              - Trzy.

              - ...przestanie padać.

              Ośmioma długimi susami przebyli odległość dzielącą ich od najbliższego schronienia.

              To wystarczyło, żeby przemokli do suchej nitki.

              Pchnęli drzwi, nad którymi głucho odezwał się krowi dzwonek. Marty zatrzymał się w pół kroku.

              - To jest kawiarnia, Pellam.

              - Zamknij drzwi, chłopcze!

              - Ale to jest kawiarnia.

              Pellam odparł:

              - Za wcześnie na drinka. Poza tym ja mam ochotę na ciasto.

              - Na ciasto, Pellam? Cholera jasna.

              Lokal „U Marge” był cały turkusowy, plastikowy i nieprzytulny. Świetlówki były zielone - ich światło przywodziło na myśl wszystkie szkolne korytarze, którymi człowiek kiedykolwiek chadzał.

              Usiedli przy ladzie i wyciągnęli serwetki z metalowego stojaczka, żeby wytrzeć sobie twarze i ręce.

              Dwóch niechlujnie wyglądających mężczyzn po pięćdziesiątce, być może operatorów silosów zbożowych albo farmerów, krępych, z porami zatkanymi brudem, siedziało zgarbionych nad solidnymi białymi kubkami z kawą. Kontynuowali rozmowę, nie uroniwszy nawet słowa, chociaż ich spojrzenia podążały za Pellamem i Martym niczym para wyżłów tropiących ptactwo.

              - Mówię ci, prawie wywrócił swojego masseya do góry nogami.

              - Na międzystanowej? Dużo bym dał, żeby to zobaczyć.

              - Goście w innych wózkach aż gały powywalali ze zdziwienia... A opowiadałem ci, jak wjechałem kombajnem do strumienia?

              Marty poprosił o piwo, a wiejska dziewczyna - ładna buzia, szerokie biodra, na oko ze trzydzieści trzy lata - odparła, że chętnie by mu je sprzedała, ale niestety nie mają licencji na alkohol. - Niestety, niestety - powtarzała, ze wszystkich sił starając się wymyślić coś mądrego do dodania. Wreszcie zdecydowała się na:

              - Co jeszcze podać? - Zadała to pytanie z uwielbieniem w głosie.

              Marty obejrzał się na Pellama, po czym zamówił porcję chili i colę, obdarzając dziewczynę szerokim uśmiechem. Pellam poprosił o kawę i kawałek czekoladowego ciasta.

              - Naprawdę jest domowego wypieku? - zapytał.

              - Jasne, jeśli nasz supermarket to dla kogoś dom.

              Tym razem do uwielbienia doszła jeszcze namiętność, kiedy dziewczyna zwróciła się do Marty’ego z pytaniem:

              - Ma być z cebulą?

              - Tak, proszę pani.

              - Może bez cebuli - poprawił go Pellam. Ich przyczepa nie była zbyt dobrze wentylowana.

              Marty westchnął. Dziewczyna popatrzyła na niego, a on pokręcił jeszcze przecząco głową.

              Dziewczyna zwróciła się teraz do Pellama:

              - Ma być à la mode?

              - Alamo...?

              Dziewczyna rozejrzała się po lokalu:

              - No, wie pan, z lodami.

              - Aha. Nie. Samo ciasto.

              - Macie tam chłopcy fajną przyczepę. - Dziewczyna nie ruszała się z miejsca. - Nasz tatko sprawił nam kiedyś kombi, ale pokpił sprawę przy wycofywaniu - jechaliśmy nad Lake Webster - i rozwalił hak holowniczy.

      ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin