Lot ku ziemi - Bratny Roman.rtf

(5080 KB) Pobierz
Lot ku ziemi

             

             

             

             

              Lot ku ziemi

              Roman Bratny

             

             

              Część pierwsza

             

 

I

 

 

Nikt nie widział, a dokładniej - nie dało się ustalić, czy ktokolwiek widział, jak ten człowiek wstąpił w powietrze na wysokości dziesiątego piętra, jak poszybował w dół... Nie do wiary, ale nikt nie usłyszał łoskotu, z jakim rozpłaszczyła go szybkość, rosnąca z każdym metrem tego lotu ku ziemi pokrytej betonem. Pewnie ktoś oburzony zaklął myśląc, że znowu zsyp nie działa i jakiś niechluj wywalił śmiecie przez okno, inny obrócił się na drugi bok wsłuchany w senną motywację ulotnego wrażenia. Pozostał na betonie, w groteskowym worze ubrania pogruchotane kości, czaszka wysmarowana mózgiem... Może ktoś z wracających nocą ominął z daleka rozciągnięte ciało, nie chcąc się natknąć na rzygowiny pijaka. Sobotnia to była noc i niedzielnym rankiem późno ludzie wychodzili z domów, późno też odjechał stamtąd do kostnicy.

W ten sposób zamknął życie Marek Z. Człowiek, który nie chciał, aby ktokolwiek deptał mu po głowie, jak powiedział wybierając sobie to mieszkanie na najwyższym piętrze.

Piszący o takim momencie nie może ominąć zdania: „W jednym mgnieniu stanęło mu w oczach całe życie.”

Jeżeli to „mgnienie” jest patrzeniem w dół, na tunel powietrza, który zaprowadzić ma do ziemi, w takim razie może to być jakaś „refleksja”, a jeśli to już jest ta podróż i rzut ciała w zaokienną ciemność... Czym jest taka sekunda? I czy człowiekiem siła ciążenia obraca, aby usytuować go wreszcie w pionie, czy też...

Stanęło mu w oczach całe życie.” Więc jak« chwila to jest owo „całe życie” - może moment, gdy przed trzydziestu laty wydaje wyrok na swą słabość, na swoje kalectwo, by pójść w życie wyprostowany? Z powstania wyszedł z ciężkim urazem kręgosłupa. I może to laska kaleki ciśnięta w tatrzańską przepaść, gdy postawił sobie zadanie: wrócić bez podpórki albo zostać, skoro wrócić nie zdoła, może to jest wyzwaniem losu, które przychodzi przed oczy w takim momencie, gdy sam, z własnego wyboru, polecieć musi w przepaść? Pierwsza wspinaczka z ojcem. Te lata, z których pozostają fotografie siwego pana w pumpach, w ciężkich buciorach taternika. Głowa Marka sięga mu do biodra. A chodził już wówczas wysoko. A może lata wojny? To, co zadecydowało o wszystkim na zawsze: udział. To była jego obsesja: brać udział, być. Oszukańcze dodanie sobie dwóch lat decydujących o prawie do broni, do udziału. I te wyniesione z powstania Krzyże Walecznych i wreszcie seria przecinająca w pół ciała bólem i bezsiłą pełnego paraliżu. Ile „cudownych” wydarzeń, aby tułaczka po powstańczych szpitalach nie skończyła się tak jak dla tysięcy? „To przecież dziecko”, słyszał koło siebie parę razy, gdy stukały esesmańskie buty. „Das ist doch ein Kind.” Wydostał go z tego pruszkowskiego szpitala przyjaciel. Był najbliższą rodziną. Wszystkim, co pozostało z tamtego świata. Potem minęły dwa lata i Marek zaczął chodzić włócząc nogami. O dwóch laskach. Potem jeszcze parę miesięcy i to błaganie, by przyjaciel, z którym u jego rodziców mieszkał niczym brat, wziął go ze sobą w góry. Tamten wyobrażał sobie zapewne Marka na balkonie bukowioskiej chałupy, ale był „swój” i pozwolił mu pójść. Był też jedynym świadkiem owego porzucenia laski. „Co robisz? - Sprawdzam, czy będę żyć. - Idę po pomoc, idioto!”

Poszedł. Spotkali go już u podnóża. Leżał na zboczu górskiej ścieżki z zamyślonym uśmiechem. „Zlazłem” - powiedział.

Może nie to? Ile jest w życiu wyborów? Chwil, które decydują o wszystkim? Ten sylwestrowy ranek. Piękna zima. Marek wesoły, musujący młodością i wypitym alkoholem wspina się na cokół pomnika Kopernika. Maca brąz pomnikowej twarzy, szuka blizn. „Kolegowaliśmy się w powstaniu” - krzyczy w dół, w stronę Mirki, która chowa twarz w futrzany kołnierz - jest wiatr, sypie śniegiem strąconym przez tego wariata z cokołu i pomnikowej postaci. „Byliśmy razem” - woła ku niej, jakby nie wiedziała, jakby nie była z tego samego oddziału, jakby nie szturmowali tej tu Komendy Policji. Na zawsze ma w oczach i jego - siedzącego z tą swoją ziemską nieruchomą zabawną kulą - i tego drugiego, zgiętego pod krzyżem u zwieńczenia kościelnych schodów. Jedyne postacie w lawinie ognia i wybuchów.

Buźka!” - woła Marek i gramoli się wyżej, aby cmoknąć żelazny policzek. Kiedy zeskakuje i biegnie ku niej lekko utykając (to już mu pozostanie), ona wie, że to jest najlepsza chwila. Przyjmuje go w ramiona, przytyka usta do zimnego ucha i mówi szeptem: „Będziemy mieli dziecko.” I oto nadeszła ta najgorsza chwila w jej życiu. On stygnie, nagle trzeźwy, ostrożnie odsuwa ją na odległość ramienia.

Przecież wiesz, że wyjeżdżam.” Ten triumf, to szczęście, gdy wygrał konkurs UNESCO na stypendium, obraca teraz ku niej swą wstrętną gębę. „To co. To nic. Poradzę sobie. „ A on mówi coś, co ma znaczyć coś wstrętnego, czego on nie powinien, nie może: „Oboje musimy sobie poradzić.” Przecież wiedział; na pewno do końca życia wiedział, że to był moment, który poruszył ziemię w jakimś kierunku, nadał jej obroty nieodwracalne, wyniósł go przez samotność na to dziesiąte piętro, skąd spogląda i staje mu w tej sekundzie w oczach „całe jego życie”. Może tu, przed skokiem, raz jeszcze obejrzał się przez ramię, bo przypomniał sobie coś, że coś zostawia. Ale jego pies nie żył już od roku.

A może ta sekunda i to całe życie to wspomnienie chwili, gdy wychodzi z konferencji i trafia na wiosenną potężną burzę. I nie staje w bramie wśród spłoszonych przechodniów, tylko idzie w ten deszcz. Z podniesioną twarzą. Czuje błogosławione uderzenie wody. „Czystość”. I biegnie kuśtykając w charakterystyczny sposób, zrzucając płaszcz, już przemoczony, potem marynarkę. Staje potem na chodniku, gdy te uderzenia fal wody odebrały mu oddech, stoi w tym ubraniu ciążącym na rękach i odbiera to uderzenie z nieba, i uśmiecha się słysząc od strony bramy, w której, jak we wszystkich innych, gromadzą się ostrożni przepłoszeni, słysząc: „wariat”. I słusznie. Bo przecież się uśmiecha, a przed chwilą tam na konferencyjnej sali zostawił swoje postrzelane życie. Podarte, przekreślone przez te postacie, których świadomość istnienia zmywa z niego wiosenna burza. Ale razem z nadzieją.

Z czymś, co ostatnio było tylko nadzieją, chociaż przez tak długie lata było pewnością.

Nie, to nie ta burza. To co było później. Upał. Na korytarzu prokuratury luźno. Ludzi już niewiele.

Wreszcie wychodzi zmęczony, gruby sierżant. Kieruje się do niego. „Obywatelu Marek Z.” Tak - Marek gorliwie robi ruch, żeby sięgnąć klamki od pokoju prokuratury, i słyszy dziwne słowa: „Sznurowadełka - mówi sierżant. - Dowód, pasek... - powtarza. - Obywatel zostaje zatrzymany.”

A może kobiety? Twarze kobiet. Twarze? A może tylko Mirka. W takiej chwili powinna być tylko ona. I te pięć lat minionych z Paulą? Nie... Twarze to Mirka. Te strumyczki drgań, które pędzą przez jej usta, bródkę, policzki w uniesieniu, w pospiesznym oddechu. Ale czas! Czy to się przypomni przez taki bezmiar czasu?

A może nie było nic? Ta konwencja, w jakiej się pisze o chwili ostatniej. A w rzeczywistości może to otwarte drzwi na balkon, cisza tej nocy, z której nikt nie zawoła, i nagle, powiedzmy, ten dzwonek.

Jak cios w plecy. Bo nie mógł to być nikt potrzebny. To mogła być tylko hańba. Taka lub inna. I wtedy ten krok. Przygotowany przez całe życie. I leci w dół. Jak kiedyś ta jego laska, narzędzie kalectwa, które pokonał.

             

 

II

 

Są takie dni, kiedy wiadomo, że wszystko się uda. Ten był z tych. Nawet żyletka lepiej brała pieszcząc dyrektorski podbródek. Łomot musiał się pilnować, bo dwa razy uśmiechnął się do lustra, tworząc zagrożenie, że zatnie się w nagłą wypukłość policzka. Swoją drogą te fałdy nie są zbyt piękne. Cóż, lata. Na to jedno nie ma rady. Ale z resztą to sobie poradził. Znów się uśmiechnął, starł ręką resztę mydła z podbródka i wyszczerzył zęby do lustra. Niegłupi są oni tak w ogóle, że mówią „keep smiling”, znaczy „trzymaj uśmiech”. Coś niby nasze „trzymaj fason”. Ale konkretniejsze. W tym ich mądrość, że wszystko konkretnie. Żadne w ogóle ideolo. Za duża strata czasu. Wtarł „Old Spice” w podbródek.

Zrobił dwa przysiady i ruszył w stronę swojego pokoju. Już od paru lat spał w gabinecie. Żonie przeszkadzało światło, kiedy chciał czytać w łóżku papiery. „Żebyś choć czytał książki. Nie szeleszczą tak okropnie...” Rozpaskudził to swoje żonisko. Śniadanie jest oczywiście przygotowane, ale gaz musi sam zapalić. Ona się wysypia. Mój Boże, kiedyś jej to wypomniał. Te sznurowadełka, którymi podtrzymywała pończochy. To pierwsze ich zbliżenie na sianie, kiedy, już z uczelni, przyjechał do rodziców. Mój Boże, ćwierć wieku!

Jednak była wędlina. Ma Zosia swoje ambicje, nie można jej wszystkiego odmówić. I wczoraj nad Zalewem bardzo dobrze wypadła. Bądź co bądź podsekretarz stanu, a ona jakby nigdy nic. Nawet miała ze dwa dobre wejścia w rozmowę. I to w trudnym momencie.

Smakowała swojsko mocna herbata na podniebieniu, jej aromat nasączał wspominane fragmenty tamtego udanego spotkania. Mówili coś o ambicjach Zjednoczenia i roli Instytutu i napomknął wówczas zgrabnie o swoich obawach, że nie dość strzegą swych często unikalnych pomysłów.

Choćby ten nasz były główny konstruktor, wie pan, ministrze, cóż, każdy zna bodaj jego nazwisko, on umie zadbać o to, a kiedy mu zwróciłem uwagę, że nie zabezpiecza tajemnicy swoich planowanych konstrukcji, zrobił żarcik: «Czego się pan obawia, dyrektorze, FBI? Mam tam świetne znajomości.» A ja, towarzyszu ministrze, nie lubię takich dowcipów. Może jestem staroświecki, ale nie lubię.” I wtedy żona bardzo taktownie: „Oto co lubi mój mąż, myślę o kolorze” - pokazała czerwone żagle dobijającej do przystani łodzi. Niby żart na żart. Bo tamto o FBI też niby żart. A brzmi cokolwiek inaczej. I tak niosąc za tym towarzyszem pagaje udało się go uprzedzić, kogo chce mianować zastępcą kierownika Instytutu. „P.o.” - powiedział, a kiedy on skinął głową, to już wiedział, że „p.o.” może być nieaktualne.

Pan Marek Z. dowie się już dzisiaj, jakiego ma nowego zastępcę, i poczuje pismo nosem. Czuje zresztą nie od dzisiaj, tylko gra tak bezczelnie.

Aromat herbaty wywietrzał. Został przykry smak nie najświeższej wędliny. „«Niech pan dyrektor zamknie drzwi z tamtej strony, weźmie korepetycje z algebry Boole'a i wtedy wrócimy do tej rozmowy.» Tak powiedzieć do szefa! I to przy tej swojej «asystentce», idiotce od stenografii i pewnie czegoś jeszcze. Na pewno czegoś jeszcze, bo to się czuje. Może to przez nią tak się zagubiłem w tym wyprowadzanym przez tego zadufka wzorze? Wyrzucił mnie za drzwi. Minęło dziesięć miesięcy. Utrzymał się po tym dziesięć miesięcy. Bo dłużej już nie, skoro mój człowiek od jutra zacznie mu zaglądać do gospodarstwa.”

Łomotowi zostały przyzwyczajenia, z którymi się krył, ale które lubił: wytarł usta wierzchem ręki.

Ruszył w stronę drzwi. Na schodach wrócił ten nastrój poranka. Zaraz wezwie nowego zastępcę kierownika Instytutu. Kierowca ze sposobu, w jaki szef wsiadał do służbowego Fiata 132, poznał, w jakim jest nastroju.

- Mam nowy kawał - obejrzał się przez ramię ruszając.

Milczenie oznaczało aprobatę.

- Wielką bryłę złota znajdują Polak i...

- Tu już dajcie spokój. Znam. Wiecie, że pewne tematy...

Kierowca milczał, zmienił bieg.

- W Supersamie baby się pobiły koszykami. Była milicja...

- No...

- To nie kawał - zaklął kierowca pod nosem wyhamowując przy przejściu dla pieszych. Łomot nigdy się do tego nie przyznawał, ale łączyła go z każdym kierowcą nieokreślona pogardliwa niechęć wobec tych pieszych. Miała ona charakter „opiekuńczy”, gdy myślał o zatłoczonych tramwajach, stawała się agresywna, gdy spotykał takiego pojedynka w zasięgu spojrzenia z tylnego siedzenia samochodu. Bo Łomot nie uznawał demokratycznego savoir vivre'u, który nakazywał siadanie obok kierowcy.

Wciśnięty w kąt wozu wertował papiery albo obmyślał, jak „rozegra” dzień . Albo przetrawiał przeżyte. Ile to dni spędził słysząc w uszach głos Marka Zycha: „Może pan dyrektor zechce zamknąć drzwi z tamtej strony, wziąć korepetycje z algebry Boole'a...” Przed oczy wracała tablica pokryta wzorami i ten wstrętny pętak stojący z palcem wyciągniętym w stronę drzwi. I pozostawało jeszcze pytanie, czy ta jego laborantka-asystentka, ta „stenotypistka” z wypiętym tyłkiem słyszała przez otwarte drzwi od sąsiedniego pokoju. Doszło do tego, że spotkawszy ją na korytarzu wpatrywał się w jej oczy, chcąc się upewnić, czy nie ma w nich iskierki drwiny... Aż kiedyś ktoś z urzędników spoufalonych chrząknął znacząco i spytał z uśmiechem: „I pan też, dyrektorze?”

Chodziło o to, że Basia rozniecała iskry wśród męskiej połowy Instytutu. Taka jak była. Szczupła. Z tymi wielkimi okularami. „Ma ona diabła zaszytego gdzie należy” - ocenił kiedyś szofer, gdy wymijali ją w bramie Zjednoczenia. Łomot przestał zaglądać jej w oczy, ale już nigdy nie umiał patrzeć na nią jak inni. Kiedy kołysała małym zadkiem, on rumienił się ze wstydu za tamtą chwilę. I nic nie mógł Zychowi zrobić. Konstrukcja sprawdzała się w prototypie, a chamstwo wobec przełożonego miało ten rozmiar, że podanie go do publicznej wiadomości było nie do pomyślenia.

To tu, w tym kącie wozu, powstawały pomysły dyrektora Łomota. Pierwszy. Skoro on pracuje nad swymi wynalazkami po nocach, przypomnieć, że wszystkich obowiązuje podpisywanie listy o 7.30.

Dwa monity z powołaniem się na rozporządzenie premiera wystarczyły. Tamten wiedział, co jest grane. Ale żeby choć przeprosił. No, nie przeprosił, bo to by się nie udało, ale próbował przeprosić.

Tutaj też przyszedł pomysł, aby Zycha pogonić do pracy społecznej. Bo nic nie robi. W żadnej radzie, komisji socjalnej, nigdzie. „Nie można żyć w społecznej próżni.” To też był ważny cytat, którym posłużył się zgłaszając jego kandydaturę na męża zaufania. Niech cała załoga widzi, jak dyrektor popiera zdolnego pracownika. Bo nie wszyscy jeszcze rozumieją, co to jest sprawiedliwość. Żeby zdolniejsi nie mieli zawsze racji. Stworzyć taką sytuację.

Poprawił się na siedzeniu. W tej chwili kierowca obejrzał się, zwalniając.

- Panie dyrektorze, ośmieliłem się tu zamówić kwiaty u znajomej kwiaciarki. dzień  Kobiet. Dziesięć sztuk. W opakowaniu.

Łomot uśmiechnął się z wdzięcznością.

- Zginąłbym bez was, Di Stefano - powiedział łaskawie. Użycie tego „imienia” dowodziło łaski szczególnej. Pan Stefan do niedawna grał w nożną, stąd doczekał się pseudonimu, jakim go ochrzcili kibice.

- Bo myślałem, że pani Ada może nic nie powiedzieć. „Ada, to nie wypada”, że niby o sobie myśli.

Za chwilę Łomot siedział na siedzeniu niby na grzędzie goździków.

- A czemu to akurat dziesięć? - spytał w pewnej chwili.

- Osiem jest w ogólnym. Pani Ada. No i pomyślałem sobie, że może tak coś jeszcze. Może dla panny Basi?

Łomot zastygł. Była to poufałość, która wymagała jakiejś kontry. Mój Boże, ile plotek musiała zrodzić śmiałość tego chłopaka! A wszystko z poszukiwania iskierki drwiny w oczach idiotki. Ludzie wszystko widzą!

- To już, Di Stefano, zostawiam tobie - chrzęszcząc celofanem położył jeden goździk na siedzeniu obok kierowcy.

W biurze panował nastrój swoisty. Na biurkach pań stały flakoniki. Jeżeli zdarzał się pusty, to u osób już i tak dostatnio zaopatrzonych - te wiedziały, na co jeszcze mają oczekiwać. Na biurku pani Ady nie było miejsca na papiery. Łomot z uśmiechem złożył swoją daninę. Te kwiaty poprawiły mu nastrój.

Każdy dureń wie, że sekretarka jest tym ważniejsza, im ważniejszy jej przełożony. Podszedł do swego biurka czując za sobą zapach kwiatów niczym kadzidło dla siebie.

Nacisnął dispatcher.

- Proszę wezwać dyrektora Małogoszcza.

A więc już wiedzą. Pierwszy raz ten zaufany człowiek został zatytułowany przez zwierzchnika w taki sposób. Żadne „p.o.”. Zastępca dyrektora Instytutu. Gdyby Zych jeszcze się nie połapał, to teraz mianowanie na jego zastępcę człowieka „z zewnątrz”, i to bez żadnego z nim porozumienia, powinno wystarczyć. Ma się podać do dymisji.

Drzwi się otwarły. Łomot obrócił się na fotelu z wyciągniętą gratulacyjnie prawicą i osłupiał: w drzwiach stał redaktor Dylewicz.

- Już wiesz? - zapytał podając Łomotowi rękę.

- Co takiego?

- Zych nie żyje. Samobójstwo. Znaleziono go pod oknem. Dziesiąte piętro, brrr. - Wzdrygnął się cofając dłoń z uścisku.

Co za szczęście! - pomyślał Łomot - co za szczęście z tym Małogoszczem. Nikt nie wie. Byłoby dopiero, że go zamordowałem taką nominacją...”

- To straszne! - powiedział.

Rozległ się brzęk dispatchera.

- Dyrektor Małogoszcz - zapowiedziała sekretarka.

- Jaki dyrektor, oszalała pani! Proszę powiedzieć, że za godzinę, że po południu... - oderwał wzrok od blatu biurka i wpatrzył się w Dylewicza. Ten naprawdę znał stosunki w Zjednoczeniu. Nie dać mu się pożywić, teraz tylko nie dać mu się pożywić.

- Mój Boże, tyle radości życia - westchnął. Był naprawdę przestraszony. To nowe świństwo Zycha mogło pociągnąć lawinę. - Proszę, siadaj, cholera, nie mogę się połapać.

- Złożył u ciebie wymówienie?

- Co znowu za plotki! Właśnie mieliśmy skierować do prototypu jego nową generację...

- Są inne.

- Co „inne”?

- Są inne plotki - powiedział z namysłem Dylewicz. - Mówią, że u niego przedwczoraj była rewizja.

Łomot podniósł rękę. Chciał przywalić w blat biurka, zademonstrować oburzenie, ale, sam nie wiedział jak, dłoń jego wylądowała cicho. Odczuł drżenie w końcach palców. Dylewicz przyglądał mu się bez skrępowania.

                                                                                    ***              

Był po scenach porannych z Paulą. Najgorsze, wiedział to z doświadczenia, miał już poza sobą. Raz jeszcze jego związek z żoną okazał się trwalszy. Jej romans z Zychem był dla niego ogniową próbą. Pięć lat. Musiał stawić czoło furii. „To wy, wy wszyscy!” - krzyczała przed godziną oskarżając go o śmierć kochanka.

- Ja? - jego bolesne zgorszenie było autentyczne.

- A czy nie u ciebie drukowano tę napaść sprzed pół roku?

- Nie byłem jeszcze wówczas redaktorem naczelnym.

- Przepraszam - powiedziała nagle. Wiedział, co pomyślała. Przecież przez co najmniej cztery z tych pięciu lat udawała przed nim, że nic się nie zmieniło. Kreowała tego Marka na platoniczną przyjaźń, starała się o alibi uczciwie - nawet w łóżku. Dylewicz, niczym żona czujna na nagłe prezenty, niespodziewane kwiaty od męża niosące sygnał o zagrożeniu, o nieczystym mężowskim sumieniu, tak on odbierał przez te lata erotyczne awanse ze strony Pauli. Każdy taki „kwiat” przy porannym przebudzeniu traktował jako pokwitowanie jej wieczornych ekstaz z kochankiem, szczęśliwą noc przyjmował z pokorą, myśląc tylko, czemu Łomot pozwala, aby Zych zarywał godziny pracy. A on się nie krępował. Był cyniczny jak zawsze.

- Mam zamelinowane z powstania dwie parabelki. Chcesz, załatwimy to po staroświecku. Na czterdzieści kroków. Masz pierwszy strzał.

To była odpowiedź na łagodną pretensję dotyczącą jego wspólnej z Paulą wycieczki do Zamościa.

Myślał potem długo, czy w tym „męskim dowcipie” nie doczytać się sprawy innej niż żartobliwa pojedynkowa propozycja. Czy ten wariat naprawdę nie przechował, gdzieś czegoś z tamtych lat. Po co? Czy w stosunkach z ludźmi nie umiejącymi zachować podstawowych norm współżycia można zawsze odpowiedzieć na takie pytanie? Dość, że kiedy Paula powiedziała mu przedwczoraj o perfidnym prześladowaniu Marka, o tym, że w jego mieszkaniu robiono rewizję, owe szczeniackie dwie parabelki z przykrego żartu zaalarmowały jego pamięć. Skreślił to po chwili namysłu, ale każda inna możliwość była jeszcze mniej prawdopodobna. Nie zwracając uwagi na to, że Paula relacjonowała mu słowa kochanka dotyczące wydarzeń dnia poprzedniego, podczas gdy przedtem wspomniała, że nie widziała go już od tygodnia, próbował ją wtedy nacisnąć, aby zdobyć jakiekolwiek konkrety.

- Czego szukali?

- Mówił, że planów.

- Jakich planów?

- Że jego konstrukcji.

- No i co?

- No i to, że zabrał je z biura Zjednoczenia, gdy w kłótni oznajmił Łomotowi, że odchodzi. Zabrał               następnego dnia, o czym Łomot nie wiedział. A chodziło o „wykradzenie planów strzeżonych jako tajne”. Jeszcze go denuncjują i po co... Twoi przyjaciele...

- To jest kto?

- Zawsze szukałeś dziwnych sojuszników...

Zrozumiał, że widzi w nim inspiratora poczynań Łomota, i zdumiał się jej głupotą, która, choć poznana, zawsze była rewelacją. Oto on - mściwy rogacz - który stosownie do jej przekonania leżącego w innej sferze mózgu ma nic nie wiedzieć o jej związkach z Zychem, inspiruje kryminalną intrygę przez Łomota. Ona mą impregnowane szare komórki. Wlatują w nią informacje, i trwają bez żadnego sprzężenia z innymi. Wobec Marka odczuwał obok niechęci zrodzonej z upokorzenia jeszcze pewne dodatkowe poczucie wyższości - on zdawał się nie pojmować braku inteligencji Pauli. W końcu z nią rozmawiał... Ale czy naprawdę z nią rozmawiał? Złapał się na myśli, że w tym przekonaniu było coś z ulegania sugestiom żony na temat platonicznego charakteru jej” znajomości.

Więc przedwczoraj, ta histeria:, „Jak go krzywdzicie!” Jakby to jej mąż wydawał nakazy rewizji.

Przedwczoraj ta spontaniczna uwaga: „A on się z was wszystkich śmieje” - gdzie znowu jej mąż był wśród „wszystkich”, przeciw jedynemu sprawiedliwemu. A dziś - Samobójca. Nie ma go.

                                                                                    ***              

Patrzył uważnie na rozmówcę. Z twarzy Łomota odczytać mógł tak wiele uczuć, od strachu poprzez zaniepokojenie aż po jakąś nieuchwytną satysfakcję. „Tak musiał wyglądać Wilhelm Tell, gdy strzała już dotykała umieszczonego na głowie dziecka jabłka” - pomyślał w pewnej chwili i uśmiechnął się.

- Co? - zaniepokoił się Łomot. Ten uśmiech był jak słońce z pochmurnego nieba. Coś znaczył. W końcu dla nikogo tu nie był tajemnicą związek Dylewiczowej z tym Zychem. A skoro tak, to niby dobrze jest mieć braci w radości. Bo niebo jeszcze chmur pełne.

- Dlaczego nie dzwonili?

- Kto?

- Bo ja wiem. Choćby milicja.

- Pewnie tu będą.

- Po co?

- Bo ja wiem. Tak w ogóle. Bądź co bądź główny konstruktor.

- Właściwie już nie jest.

- Oczywiście. Jest już tylko; nieboszczykiem. To zwalnia z innych funkcji.

- Właściwie od wczoraj już nie był. Wykrzyczał mi tutaj, że odchodzi.

- No to może oni przywiozą jego formalne pismo. To byłoby ładnie. Wiesz, że samobójcy lubią pisać pożegnalne listy!

- Skąd wiesz? - zadał idiotyczne pytanie. Powodowany paniką myślał, że taki list mogła otrzymać Paula Dylewicz; a wyszło idiotycznie.

- Z literatury.

- Niemożliwe. Tego by nie zrobił.

Nie wiedzieć czemu teraz naszła go myśl o fatalnej propozycji w sprawie ostatniej konstrukcji Zycha.

Od tego się wszystko zaczęło. Wysłuchał relacji co do szczegółów pomysłu i powiedział ostrożnie, przecież bardzo ostrożnie to sformułował - że i jemu chodził ten projekt po głowie, ma nawet wstępne obliczenia i w takim razie należałoby „połączyć siły”. Łatwiej będzie rzecz forsować.

Nawet dziecko by to zrozumiało, że mówi uczciwie. Przecież projekt noszący jego nazwisko obok nazwiska Zycha byłby opancerzony przeciw atakom z różnych stron. Ale ten dureń... Od tego się wszystko zaczęło. Na drugi dzień , kiedy referował pomysł, była już asystentka Basia. Oczywiście tylko po to, aby uniemożliwić mu ponowienie propozycji. Nie mógł powiedzieć po prostu „tak”, nie chciał mówić już zdecydowanie „nie”. I wyszło to haniebne wyproszenie za drzwi. Wyrzucić za drzwi przełożonego.

- Nie martw się. Ostatni list z reguły nie dotyczy spraw biurowych - złośliwie powiedział Dylewicz.

Musiał mieć niepokój wypisany na twarzy.

- Wiem, przeważnie spraw sercowych. Tak, przeważnie dotyczy spraw sercowych - uderzył rogacza brutalnie po oczach i nim skończył wypowiadać to zdanie, pojął, że postępuje jak dureń.           W tej sytuacji potrzebował jeszcze rozjątrzać niechęć Dylewicza!

- Taak - przeciągnął w bolesnym namyśle. - Jest tu jakaś wielka tajemnica. Tyle w nim było radości życia!

             

 

III

Umówieni byliśmy wcześnie. Tak wcześnie, że trzeba było szukać w pamięci kawiarni, w której podają śniadania. Short Time zadzwoniła dobrze po północy. Była zdenerwowana i z jej słów domyśliłem się, że jednak to zrobili albo próbowali to zrobić. Musiałem mówić cicho, aby nie obudzić śpiącej w sąsiednim pokoju Matki, i Short Time złościła się nie mogąc się połapać, o jaką to chodzi małą kawiarenkę, w której nigdy nie widziano nas razem, co w tych okolicznościach wydało mi się istotne.

Muszę przyznać, że od pierwszej chwili, od tego jej telefonu, zacząłem myśleć w takich idiotycznych detektywistycznych kategoriach.

Byłem pierwszy. Umyślnie nie jadłem w domu śniadania i teraz, jak najnormalniej w świecie, zamówiłem to jajko w szklance, pieczywo, „masełko” i obrzydliwą kawę. Dziwiłem się oczywiście, że nie ma mleka. Nic jeszcze nie stało na moim stoliku, gdy w drzwiach sali pojawił się Tomek. To był chyba jeden z nielicznych, a może jedyny lokal, w którym go nie znali. Rozglądał się też ze zdziwioną miną, zanim mnie spostrzegł. Przywitał się w sposób naturalny, usiadł po swojemu, aż zaskrzypiało mizerne krzesełko. Tomek był postacią na tyle charakterystyczną, że zapamiętywał go każdy. Włosy nosił długie, ogromne torsisko opięte dżinsową bluzą nie dopinającą się na piersi i - zima, lato, nieodmiennie - portki z żaglowego płótna. Starczyło tego wyglądu, by nie wspomnieć o zamiłowaniu do długich cudacznych dialogów z kelnerkami i notorycznych wieczornych zatargów z barmanami. Tu wspomnieć trzeba - z tymi, którzy jeszcze nie doprowadzali do prawdziwego konfliktu. Inni - już doświadczeni - byli zawsze dla Tomka uprzedzająco grzeczni. Do tego statystował w co drugim filmie polskim, łatwo więc sobie uświadomić, że dyskretny z nim kontakt w lokalu publicznym był raczej utopią. Mimo to miałem nadzieję, że tutaj jakoś się przed ludzkim okiem uchowa, zwłaszcza jeśli nieco stonuje swoje zachowanie. Z początku nic na to nie wsk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin