Azerrad Michael - Bądź jaki bądź - Historia zespołu Nirvana.docx

(410 KB) Pobierz

Michael Azerrad

 

Bądź jaki bądź

HISTORIA NIRVANY

 

IN ROCK MUSIC PRESS

1000134231

1000134231

Autor dziękuje:

7552

50

Kurt & Courtney Chris & Shelli

Dave Chad Channing John Silva, Bethann Buddenbaum, Michael Meisel Susie Tennant & Chris Swenson Randy Wagers Mark Kates, Rochelle Fox, Lukę Wood, Dennis Dennehy Chrissy Shannon /Geffen/ Charles Peterson Trący Marander Neil Ross Bruce Trący Scott Moyers IŚarah Lazin, Laura Nolan Burnyce Channing Wendy CTConnor Marysarah Queen Kerry Fried Amy Finnerty Nils Bernstein Mark Doctorow

Beth Cohen Matt Sweeney

Nie dziękuję Lunatic Fringe (najwyższy wynik 29 715,

poziom 40)

BUW-EO-

8.0*.

2%

\'

Dla Julie

¦

Tytuł oryginału:

„Come as you are. The story of Nirvana"

© Copyright   1994 by Michael Azzerad

© Copyright for the Polish edition 1998 by In Rock Musie Press

Przekład Jędrzej Polak

Wydawca Włodzimierz Wieczorek

Redakcja Paweł Orłowski

Skład i łamanie Piotr Szygenda

Ali rights reserved

First published in the United States of America in 1993 by Doubleday

This book is sold subject to the condition that it shall not, by way of trade or

otherwise, be lent, resold, hired out or otherwise circulated without the publisher"s prior written consent in any form of binding or cover other than in which it is published and without a similar condition being imposed upon

the subseąent purchaser.

Book design by Marysarah Quinn

Lyrics to song by Nirvana courtesy of Hal Leonard Publishing Corporation.

Lyrics to „Damaged II" by Greg Ginn courtesy SST Records.

Lyrics to „Left to center" courtesy of Sloan.

„The Motorcycle Song" by Ario Guthrie © 1967, 1969

by Appleseed Musie Inc.

Ali Rights Reserved. Used by permission.

Ali photographs by Michael Lavine by permission of Outline Press.

In Rock Musie Press

ul. Zakręt 5

60-351 Poznań

tel./fax    (061) 8686795

Wydanie I

Poznań 1998

ISBN 83-86365-20-X

Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Poznaniu

SPIS TREŚCI

ROZDZIAŁ ZERO.................................................................................................................9

1   BRUDNOWŁOSY, TROCHĘ ZBUNTOWANY DZIECIAK.......................................16

2  ZAJMOWALIŚMY SIĘ PIEPRZENIEM W BAMBUS................................................31

3  TO MÓJ BRAT CHRIS. SŁUCHA PUNK ROCKA......................................................46

4  FACECI Z ABERDEEN.................................................................................................53

5  WSZYSTKO SIĘ RADYKALIZUJE.............................................................................80

6  CI FACECI BĘDĄ WIĘKSI OD BEATLESÓW.........................................................109

7 JESTEŚ GŁODNY? TAK.............................................................................................130

8  STROFA, REFREN, STROFA,

REFREN, SOLO, ZŁE SOLO............................................................................................147

8.5 BYŁO TAK, JAKBY NIKT NIE MÓGŁ NAS ZATRZYMAĆ.............................163

9  NADSZEDŁ CZAS

BY ZACZĄĆ ŚCIEMNIAĆ...............................................................................................181

10  NIEPRZECIĘTNY, PONADFORMATOWY FENOMEN.......................................192

11  POGO Z PANIĄ HERĄ.............................................................................................202

12  BEZ PRZERWY PŁAKALIŚMY..............................................................................225

13  TRZECH MIŁYCH, PRZYZWOITYCH

I CZYSTYCH MŁODYCH LUDZI..................................................................................242

X GNIEW, ŚMIERĆ I ABSOLUTNA, TOTALNA ROZKOSZ....................................254

14 TO, CO MNIE WKURWIA.......................................................................................263

15   DOROSŁYM TO SIĘ NIE PODOBA......................................................................279

OSTATNI ROZDZIAŁ.......................................................................................................288

AMERYKAŃSKA DYSKOGRAFIA NIRVANY.............................................................298

BRYTYJSKA DYSKOGRAFIA NIRYANY.....................................................................300

ROZDZIAŁ   ZERO

Jest 9 kwietnia 1993 w Cow Palące w San Francisco. Jedenaście tysięcy ludzi - grunge'owców, sportowców, metalowców, mainstreamowców, punków, małolatów z rodzicami i hippisów -przyjechało tu z miejsc tak odległych jak Los Angeles i Seattle, by zobaczyć pierwszy amerykański koncert Nirvany od siedmiu miesięcy: benefis na rzecz ofiar gwałtów w Bośni. Oprócz trwającej siedem tygodni trasy klubowej pod koniec 1991, amerykańska publiczność po raz ostatni widziała Nirvanę prawie na żywo przed rokiem, w programie telewizyjnym Saturday Night Live. W tym czasie wydarzyło się bardzo wiele: krążyły plotki o narkotykach, o rozwiązaniu zespołu, o procesach, lecz co najważniejsze Nirvana sprzedała na świecie dodatkowych pięć milionów egzemplarzy albumu „Nevermind". Ważne jest również to, co się nie wydarzyło, jak na przykład stadionowa trasa po Ameryce czy wydanie nowego albumu. Ten koncert ma przełomowe znaczenie.

Ludzie są ciekawi czy Kurtowi nic się nie stało. Skoku nie było w planie. Gdyby był, wyłożyliby scenę matą. Może to był wygłup albo akt rozpaczy nastolatka, który rozbija sobie nos i rozmazuje krew po twarzy, by silniejsi dali mu spokój; popis w stylu „zrobię sobie krzywdę zanim wy mija zrobicie" wykonany przez faceta, który rozpoczął występ od piosenki zatytułowanej „Rape Me" („Zgwałć mnie")? Może Kurt chciał w ten sposób oddać hołd swoim dwóm ulubionym kaskaderom: motocyklowemu - Evelowi Knievelowi i rockowemu -Iggy'emu Poppowi? Może wreszcie był tak nabuzowany muzyką, że nie czuł bólu, jak pogrążony w medytacji jogin, chodzący po rozpalonych węglach? Sądząc po reakcji publiczności - zahipnotyzowanej i rozognionej - najbliższe prawdy jest ostatnie przypuszczenie.

Nieco później cały entourage oblewa tryumfalny koncert na dziedzińcu modnego motelu Phoenix. Kurt i Courtney są nieobecni, pojechali odpocząć w dobrym hotelu w innej części miasta. Courtney mówi, że oboje mają złe wspomnienia z Phoenix. A poza tym w Phoenix dają za małe ręczniki. Lecz nawet bez Kurta i jego żony motel zmienia się w małą wioskę Nirvanowców. Jest Dave w towarzystwie mamy i siostry, Chris z Shelli, uśmiechnięty Ernie Bailey - techniczny od gitar - z żoną Brendą, menadżer tras Alex Macleod, odpowiedzialna za światła Suzanne Sasie, ludzie z Gold Mountain Management, Mark Kates z Geffen/DGC, a nawet członkowie Love Bartery z Seattle, którzy byli akurat w mieście. Chris idzie do sklepu i wraca z „naręczami" piwa. Impreza trwa do świtu.

Następnego dnia Chris odbywa pielgrzymkę do miejsca kultu wszystkich bitników, księgarni City Lights. Gdy wychodzi do bankomatu, spotyka bezdomnego, który oznajmia całej ulicy: Dobre wieści, ludzie! W związku ze Świętami Wielkiej Nocy przyjmujemy również banknoty dwudziestodolarowe. Chris daje mu dwudziestkę.

Koncert w Cow Palące był tryumfem. Potwierdził po raz kolejny, że punkrockowy zespół, który trafił na szczyt, to nie przypadek i nie bałamuctwo. Zwycięstwo w Cow Palące miało dla Nirvany duże znaczenie; miało znaczenie dla wszystkich grających w jej stylu zespołów, a kto wie czy nie dla całej masowej kultury. Jak powiedziała Kim Gordon z Sonic Youth: Kiedy taki zespól jak Nirvana wychodzi z podziemia, oznacza to, że coś się dzieje w kulturze, i że nie liczy się tylko sprzedaż. To co działo się w kulturze znajdowało swoje odzwierciedlenie nie tylko w brzmieniu muzyki, ale - co równie ważne - i w sposobie, w jaki muzyka ta zdobywała popularność. Fenomen amerykańskiego punkrocka rozpoczął się w chwili, gdy Johnny Ramonę po raz pierwszy uderzył w struny gitary i na z górą piętnaście lat stał się inspiracją dla niezliczonych, ciężko pracujących zespołów, niezależnych wytwórni płytowych, magazynów, fanzinów i małych sklepów z płytami. Związani ze sceną punk-rockową ludzie walczyli o stworzenie alternatywy dla nudnego, paternalistycznego rocka korporacyjnego wciskanego publiczności przez wielkie, cyniczne wytwórnie płytowe, odpersonalizowane, stadionowe koncerty, megasklepy z płytami, spłycające muzykę do obrzydliwości stacje radiowe i padające na kolana przed gwiazdami ogólnokrajowe pisma muzyczne.

Przebudzone punkrockowąrewolucjąpodziemie muzyczne stworzyło ogólnoświatową sieć alternatywnego przemysłu muzycznego. Sieć ta rozrosła się do tego stopnia, że zaczęła zagrażać kontrolowanemu przez dzieci wyżu demograficznego, oficjalnemu przemysłowi muzycznemu. Pierwszy wyłom w korporacyjnym murze zrobił R.E.M., po nim Jane's Addiction, a potem mur legł w gruzach: płyta „Nevermind" sprzedała się na całym świecie -według obecnych danych - w liczbie ośmiu milionów egzemplarzy. Wygrała z konkurującymi z nią albumami takich wykonawców jak Michael Jackson, U2 czy Guns n'Roses i zajęła pierwsze miejsce na liście Billboardu.

Później muzykę zaczęto określać mianem przed lub ponirvanowskiej. Radio i prasa zabrały się poważnie do „alternatywy". Wytwórnie płytowe zaczęły nagle przemyśliwać na nowo własną strategię. Zamiast podpisywać kontrakty z kosztownymi w promocji, „lekkostrawnymi" wykonawcami pop, ludzie od A&R (Artyści i Repertuar) postanowili zainwestować w zespoły o potencjale wykraczającym poza najbliższe notowanie listy przebojów. Promowali je na najniższym, lokalnym poziomie i nie zasypywali - tak, jak działo się to do tej pory - pieniędzmi do chwili, kiedy zaczną się dobrze sprzedawać. Tym samym powtarzano sposób, dzięki któremu wybiła się Nirvana - mały, nie doceniany zespół znany jedynie lokalnym mediom i wąskiej grupie fanów, którego sława niosła się z ust do ust, z sali do sali, by objąć wreszcie cały kraj. Słowem: minimum reklamy, maksimum dobrej muzyki.

Talent detektywistyczny niezbędny do poruszania się wśród labiryntów niezależnych scen jest zaprzeczeniem stadnego konsumeryzmu. Fakt ten nie mógł cieszyć dużych wytwórni polegających na promocyjnym dolarze, którym wbijano ludziom do głów stosowne do potrzeb gusty. Niezależna muzyka wymagała niezależnego myślenia, począwszy od grającego ją artysty, przez przedsiębiorcę, który ją sprzedawał, a na kupującym kliencie skończywszy. Znacznie trudniej jest znaleźć nowy singel Calamity Jane, niż kupić w supersamie najnowszy kompakt C+C Musie Factory.

W 1990 ani jeden album rockowy nie znalazł się na pierwszym miejscu najlepiej sprzedawanych płyt, co skłoniło niektórych „mędrców" z przemysłu muzycznego do prorokowania końca rocka. Publiczność muzyczna ulegała systematycznej atomizacji na skutek działań radiowych programistów szukających dla siebie idealnej niszy demograficznej. Wydawało się mało prawdopodobne, by fani rocka zjednoczyli się wokół jednej płyty, w liczbie wystarczająco dużej do wywindowania albumu na szczyty list sprzedaży. W chwili gdy rock degenerował się do formy ufryzowanej, opracowanej w każdym szczególe, udawanej rebelii, gatunki takie jak country czy rap wzięły na siebie odpowiedzialność za bezpośredni przekaz nastrojów i trosk mas. Choć w 1991 na szczycie listy sprzedaży znalazło się - oprócz „Nevermind" - kilka innych albumów rockowych, to właśnie płyta Nirvany zjednoczyła publiczność nigdy wcześniej nie zrzeszoną: dwudziestoparolatków.

Dwudziestoparolatkowie - znużeni wpychanymi im do gardła produkcjami matuzalemów w rodzaju Genesis i Erica Claptona, czy plastikowych potworów w stylu Pauli Abdul i Milli Vanilli - chcieli mieć własną muzykę. Coś, co wyraziłoby ich własne uczucia. Znaczny, zdumiewająco duży odsetek tych ludzi pochodził z rozbitych rodzin. Pokolenie to dorastało ze świadomością, że stanie się być może pierwszym w historii Ameryki, któremu nie będzie powodziło się lepiej od pokolenia rodziców. Było świadkiem finansowych ekscesów reaganowskich lat osiemdziesiątych, dojrzewało seksualnie w cieniu AIDS i jak większość pokoleń powojennych śniło w dzieciństwie koszmary o wojnie nuklearnej. Było bezradne wobec rozgrywającej się na jego oczach katastrofy ekologicznej, przeżyło większą część życia, mając za prezydentów Reagana i Busha, których republikański konserwatyzm zdominował klimat polityczny, kulturalny a nawet seksualny epoki. Czuło się bezsilne i nieme w obliczu tych wszystkich problemów.

W latach osiemdziesiątych wielu muzyków protestowało przeciwko takim czy innym niesprawiedliwościom politycznym i społecznym, ale większość z nich, jak Don Henley, Bruce Springsteen czy Sting, była efekciarzami. Wielu fanów widziało w tym proteście to, czym był on w istocie: pozę, strojenie się w cudze piórka i egoistyczną autoreklamę. Bo niby dlaczego Duran Duran pojawił się nagle na Live Aid? Reakcja Kurta Cobaina na złe czasy była tak bezpośrednia, jak to tylko możliwe, i przy tym o niebo uczciwsza: Kurt krzyczał.

Błędem byłoby jednak określenie Cobaina rzecznikiem pokolenia w takim sensie, w jakim rzecznikiem lat sześćdziesiątych stał się Bob Dylan. Cobain nie udzielał żadnych odpowiedzi; nie wiadomo nawet czy stawiał jakieś pytania. Był tylko uosobieniem wyjącego niepokoju, neurotycznym dzieciakiem tarzającym się w negatywnej ekstazie. I jeśli tak miał brzmieć „nastoletni duch" jego pokolenia, nic na to nie można było poradzić. Piosenki z „Nevermind" mówią być może o alienacji i apatii, ale alienacji i apatii wobec rzeczy, które i tak niewiele znaczą. Z drugiej strony Nirvana miała wyrobioną opinię o takich problemach jak feminizm, rasizm, cenzura czy homofobia - rzecz z pozoru błaha, ale nie dla Cobaina. Nirvany nie można również oskarżyć o pasywność, której zaprzeczeniem jest miażdżąca siła jej muzyki (a szczególnie wybuchowa gra na bębnach Dave'a Grohla), czy niewątpliwy kunszt kompozytorski. W tym, co grała Nirvana słyszało się pasję i zero udawania. Moda na Nirvanę stała się orężem bezbronnego pokolenia.

Wczesne lata życia członków zespołu były echem losów ich pokolenia. Wszyscy trzej pochodzili z rozbitych rodzin. Wszyscy trzej (a nawet ich stary perkusista) byli boleśnie wyobcowani w dzieciństwie, dwóch nie ukończyło szkoły średniej.

Choć uważa się ich za reprezentantów „brzmienia Seattle", nie byli zespołem z tego miasta - Kurt Cobain i Chris Novoselic pochodzili z położonego na uboczu, portowo-tartacznego Aberdeen w stanie Waszyngton. To właśnie w Aberdeen i pobliskiej Oiympii -siedzibie wytwórni K Records i rodzinnym mieście „naiwno-popowej" grupy Beat Happening, kształtujących, jeśli nie muzyczny, to filozoficzny obraz wczesnej Nirvany - rozpoczęła się kariera dorastającego zespołu. Gdy Kurt mówił o punkrocku, nie miał na myśli zielonych włosów i przekłutych agrafkami nozdrzy. Chodziło mu natomiast o swoisty etos („zrób to sam - będąc sobą-jak najtańszym kosztem") takich przedsięwzięć jak K, Touch & Go, SST i innych, wściekle niezależnych wytwórni. O próbę odebrania muzyki korporacyjnym imperiom i oddania jej ludziom w postaci elektronicznego folku.

Członkowie Nirvany nie byli pracownikami korporacji (w całej karierze zespołu tylko raz odwiedzili centralę Geffena w L,.A.), określali siebie - przywiązując do tego dużą wagę -jako outsiderów działających poza powszechnie akceptowanym mainstreamem - przynajmniej w rozumieniu Madison Avenue, siedziby większości nowojorskich agencji reklamowych, bosów z telewizji, dużych wytwórni płytowych i Hollywood. By użyć modnego wówczas terminu: Nirvana stała się alternatywą. Gdy osiem milionów ludzi powiedziało, że myśli tak samo, należało zrewidować pojęcie mainstreamu. Wiele zespołów z list przebojów grało niezłą muzykę, ale najczęściej była to tylko rozrywka. Muzyka Nirvany miała rezonans. Nie była gładka i wykalkulowana. Była natomiast radosna, przerażająca, piękna, potworna, niejasna i pełna uniesień. I była nie tylko rockiem, można ją było także zanucić.

Sława nie należała do priorytetów zespołu, który na dobrą sprawę nie wiedział, jak sobie z nią poradzić. Przyszła niespodziewanie, była żenująca, zbyt szybka i zbyt duża. Chris i Dave mocno dostali po głowie, ale najmocniej oberwał Kurt. Przez większą część 1992 siedzieli cicho, by wczesną wiosną kolejnego roku, spojrzeć na wszystko w odpowiedniej do okoliczności perspektywie. Dave opowiedział część swojej historii w Pralni - skromnym, mieszczącym się w Seattle studiu nagraniowym, którego jest współwłaścicielem razem ze starym kumplem i technikiem od bębnów, Barretem Jonesem. Siedząc na podłodze wśród instrumentów, wzmacniaczy i kabli, w koszuli ze znaczkiem K Records, pożerał toksyczną kanapkę z pobliskiego 7-Eleven. Dave jest elokwentny, dojrzalszy niż przeciętny dwudziestoczterolatek. Wydaje się niezwykle opanowany; nie żywi złudzeń co do swojej wielkości, ale nie sprzedałby tanio swojej skóry. To najlepiej przystosowany chłopak, jakiego znam - mawiał Kurt.

Dave był najmniej widocznym z całej trójki nie ma przecież dwóch metrów wzrostu jak Chris i nie był frontmenem jak Kurt. Podobnie jak Chris chodzi na wszystkie koncerty w Seattle. Często można spotkać go w tłumie, gdy stoi jak każdy inny fan. Znalazł się w idealnej pozycji i wie o tym - należał do jednej z najpopularniejszych grup rockowych na Ziemi, a mimo to może spokojnie spędzić wieczór w mieście, licząc na palcach jednej dłoni ludzi, którzy go rozpoznają.

Chris ma złote serce - odpowiada na pytanie o Novoselica przyjaciel rodziny - dusza-człowiek. Chris mówi powoli, ostrożnie i choć nie jest typem książkowego intelektualisty, ma ogromny zapas zdrowego rozsądku, a na podorędziu gotową sentencję miażdżącą tych, którzy lubią owijać rzeczy w bawełnę. Mówi o sobie, że jest „uzależniony od wiadomości", bardzo przejmuje się i dużo wie o tym, co dzieje się w byłej Jugosławii, skąd pochodzi jego rodzina.

Chris i jego wspaniała, spokojna żona, Shelli, mieszkają w skromnym domu w cichej, podmiejskiej dzielnicy uniwersyteckiej Seattle. Ich dom jest swego rodzaju komuną: mieszka tu siostra Chrisa, Diana, pracujący z Nirvaną w trasach Alex Macleod-bys*try Szkot z włosami spiętymi w kitkę, człowiek tak oddany Nirvanie, że dałby się za nią zabić; często wpada też brat Chrisa, Robert. Niedawno mieszkała tu Kim Gordon z Thurstonem Moorem z Sonic Youth kończącym w Seattle światową trasę. Gdy odwiedziłem Chrisa, Gordon, Moore i Mark Arm z Mudhoney, zjawili się na chwilę po dniu spędzonym w sklepach z płytami. Przynieśli ze sobą stary, siedemdziesięcioośmioobrotowy acetat Benny Goodmana. Gdy z Victroli Chrisa zaczynają płynąć przez szumy i trzaski pierwsze dźwięki „Royal Garden Blues" Novoselic mówi żartem do Moore'a: Oto chodzi, człowieku! Tak będzie brzmiała nasza nowa płyta. Głównym sprzętem w salonie jest olbrzymia szafa grająca, oprócz niej stoją tu stylowe meble ze sklepu ze starzyzną. Ale wszyscy mieszkańcy - w tym dwa koty Einstein i Doris - spędzają większą część czasu w kuchni. Lodówka pełna jest organicznego i wolnego od konserwantów jedzenia. Do pakowania i nie tylko używa się papieru z makulatury. W piwnicy, w której Chris zrobił imprezę w dniu przed wyjazdem Nirvany na nagrania „In Utero", stoi prawdziwy bar z lat pięćdziesiątych i trzy elektryczne bilardy: z Kiss, Rodziną Adamsów i Evelem Knievelem na frontonach. Do rana bawili się u Chrisa starzy kumple, tacy jak Matt Lukin z Mudhoney, Tad Doyle z TAD i Dee Plakas z L7, nowi kumple, jak Eddie Vedder i ludzie z wielkiej rodziny Nirvany, jak Ernie Bailey i Gary Gersh - facet od A&R z Geffena/DGC. Shelli przygotowała wegetariańskie przekąski. Chris mocno stoi na ziemi, mądrze wydaje pieniądze. Trudno uznać za ekstrawagancję gwiazdy rocka magnetofon z nie domykającą się kieszenią.

* * *

Po szybkiej, wstępnej rozmowie przed Bożym Narodzeniem 1992, pierwsza runda z serii trwających w sumie ponad dwadzieścia pięć godzin wywiadów z Kurtem, odbyła się na początku lutego. Nasze rozmowy rozpoczynały się późno w nocy, po powrocie Kurta z prób do „In Utero", i przeciągały do czwartej, piątej nad ranem. Kurt i Courtney przeprowadzali się do kolejnego domu w Seattle, a tymczasem przemieszkiwali w apartamencie hotelowym, po którym Kurt poruszał się w nie dopasowanych piżamach, paląc jednego papierosa za drugim, i okraszając swoją historię wybornymi, sarkastycznymi dowcipami. Któregoś razu zastałem go obwieszonego sprzętem komputerowym - czymś, co wyglądało jak skrzyżowanie walkmana z małą, psychedeliczną dyskoteką - umożliwiającym podróże w rzeczywistości wirtualnej.

Eksperymentował z VR, by opanować chroniczne bóle brzucha. Pewne obrazy wyświetlane w goglach pobudzają podobno pamięć, kreatywność, energię i umożliwiają odpoczynek.

Kurt i Courtney prowadzili dosyć skromny tryb życia, jak na gwiazdy o międzynarodowej renomie. Nie mieli służby, ani napakowanych goryli. Kurt jeździł po mieście taksówkami, wpadał do McDonalda na hamburgera, a ukrywał się pod śmiesznym, naciągniętym na oczy kapelusikiem a la Elmer Fudd z kreskówek z królikiem Bugsem. Słyszałem historię o pewnym gościu, który chcąc odwiedzić małżonków wszedł, jak gdyby nigdy nic do hotelu, wjechał windą na ich piętro i nie niepokojony przez nikogo przeszedł przez otwarte drzwi apartamentu i zastał Kurta i Courtney w piżamach, leżących wygodnie na łóżku przed telewizorem i oglądających jakiś gówniany film z Leiffem Garrettem. Rozgość się - powiedziała Courtney najego widok, bez cienia zaskoczenia.

Kurt wydawał się kruchy i chudy jak palec. Mówił z monotonnym zaśpiewem, głosem brzmiącym jak niski pomruk od setek wypalonych papierosów. Był smutny i zmęczony, jakby przed chwilą przestał płakać, ale ci, którzy go znali wiedzieli, że tak wygląda normalnie. Wszystkim wydaje się, że jestem emocjonalnym wrakiem, czarną gwiazdą o ujemnej energii, i że trwa to przez cały czas! - mówił Kurt. Zawsze pytają mnie «Co się z tobą dzieje?» A ze mną nic się nie dzieje. Nawet nie jestem smutny. W ogóle! Dotarłem do punktu, w którym patrzę na siebie oczami innych. Może powinienem zgolić sobie brwi? Kto wie czy nie wyglądałbym weselej?

Choć charyzma Kurta była niemal namacalna, on sam wydawał się niezwykle cichy. W kontaktach z nim bardzo pomocne okazywało się wzmacnianie na własne potrzeby jego reakcji werbalnych i pozawerbalnych i tłumaczenie, na przykład obojętnego „hę" na, jasna cholera!"; pośpiesznego chichotu na atak śmiechu; zmarszczenia brwi na stek wyzwisk. Twarz Kurta miała niejedno oblicze, co doskonale widać na fotografiach. Czasami wyglądał jak anioł, czasami jak zblazowany wyrzutek, a czasami jak monter telewizji kablowej. Niekiedy, przy specyficznym oświetleniu, przypominał dziwnie Axla Rose'a. Bladą cerę maskował kilkudniowym zarostem. Podczas naszych rozmów wśród jego firmowo nie mytych, jasnych (akurat) włosów, rzucało się w oczy czerwone pasemko. Kurt chodził najczęściej w piżamie i sprawiał wrażenie ciągle nie domytego. Choć pora dnia nie miała najmniejszego wpływu najego zajęcia, nosił zegarek z podobizną Toma Petersona, właściciela sieci sklepów z armaturą z Oregonu. Kurt miał tak niesamowicie niebieskie oczy, że najego twarzy bez przerwy malował się wyraz dziecięcego zdziwienia. W piżamie wyglądał jak młody, ogłuszony wybuchem weteran, leczący rany w szpitalu wojskowym. Jednak nie dawał sobie w kaszę dmuchać.

Na początku marca, po nagraniu nowego albumu Nirvany „In Utero", Kurt, Courtney i ich córka Frances przeprowadzili się do dużego, wynajętego domu, nad jeziorem Waszyngtona. W kuchni Kurt urządził laboratorium anatomiczne, w którym stół kuchenny spełniał rolę stołu sekcyjnego do rozczłonkowywania plastikowego modelu człowieka. Czynność ta wymagała wielu papierosów. Podoba mi się to - mawiał Kurt. Można rozłożyć go na części i zajrzeć mu do środka. Fascynują mnie organy. Działają! Często zawodzą, ale aż trudno uwierzyć, że można wlać do systemu takie trucizny jak alkohol czy narkotyki i cała ta mechanika przerabia wszystko... przynajmniej przez jakiś czas. Dziwne, że w ogóle je przyjmuje!

Dom był prawie nie umeblowany. Na podłogach leżała beżowa wykładzina, ściany były puste. Kurt i Courtney mieli mieszkać tu tylko okresowo. Pod koniec roku chcieli przeprowadzić się do wyremontowanego domu w miasteczku położonym kilkanaście mil od

Seattle, a jednocześnie szukali pied a terre na modnym Capitol Hill w samym mieście. Na górze była sypialnia, pokój Frances i pracowania malarska Kurta. W pracowni widziałem sztalugi z obrazem przedstawiającym zwiędłe, zgnębione stworzenie o szkieletowych ramionach i martwych, czarnych oczach. Na dole w łazience stała nagroda MTV dla Najlepszego Nowego Artysty: mały, srebrzysty astronauta przyglądający się toalecie. Opiekunka Frances, Jackie, mieszkała w suterenie. W jadalni obok kuchni pan domu rozłożył samochodowy tor wyścigowy. Jeden z pokojów nosił z założenia nazwę „pokoju do bałaganienia". Na podłodze leżały stare listy, notatki, taśmy robocze, płyty, fotografie i plakaty pochodzące z najwcześniejszych lat muzycznej kariery Kurta. W jednym z rogów stała buddyjska kapliczka Courtney, prawie nie używana, być może ze względu na bałagan. Na środku walała się brązowa, papierowa torba, z której wysypywały się plastikowe lalki z barów Pułkownika Sandersa i ciastkarni Pillsbury Doughboy. Gitary były wszędzie, nawet w łazience. W salonie stał stary, donośny Martin, a obok skromniejszy instrument pomalowany na czerwono i ozdobiony kwiecistymi aplikacjami.

Siedmiomiesięczna Frances Bean Cobain była pięknym dzieckiem o przenikliwych, błękitnych oczach ojca i rysach twarzy matki. Gdy dom odwiedzali goście rodzice wprost rozpływali się nad córką, co nie znaczy, że nie kochali jej na co dzień. Kurt miał chyba większą wprawę w obchodzeniu się z dziećmi niż Courtney, ale oboje doskonale dawali sobie radę w zwykłym w takich okolicznościach ćwierkaniu. Wszyscy twierdzili, że Frances zdziałała cuda dla Kurta. Wpatruje się w nią przez cały czas - mówiła Courtney - i opowiada wszystkim «Bylem taki sam! Byłem taki sam!» Nikogo nie da się zmienić, ale moim życiowym celem jest, by znów poczuł się szczęśliwy. To niełatwe, bo on ciągle jest z czegoś niezadowolony.

Wieczorami Courtney grywała cicho na gitarze akustycznej podłączonej do wielkiego wzmacniacza w salonie na górze. Kurt schodził do garażu i walił w rozbebeszone bębny pozostałe z jakiejś zapomnianej trasy i stojące obok używanego volvo. Garaż wypełniony był pudłami z papierzyskami, dziełami sztuki, wnętrznościami gitar i przedmiotami z wielu lat zakupów w sklepach ze starzyzną. Dwa kartony mieściły przezroczyste, plastikowe figurki mężczyzn, kobiet i nawet koni. Obok stał wzmacniacz, gitara basowa i coś, co w tym domu z pewnością można było uznać za kaprys: warty kilkaset dolarów sprzęt do gier wideo w rodzaju Space Invaders. Swoje najlepsze wyniki Kurt zapisywał przy pomocy inicjałów takich jak „HUJ", „POOPA" czy „KUREF".

Nasze rozmowy były niezwykle szczere. Kurt miał proste wyjaśnienie dotyczące własnej otwartości: Leżę i kwiczę - mówił, mając na myśli swoje szeroko nagłośnione problemy z heroiną - dlatego nie mam nic do ukrycia, a przeciwnie, mówiąc o tym staram się ustawić wszystko we właściwej perspektywie. Wszystkim wydaje się, że jestem ćpunem od lat. To nieprawda, brałem naprawdę bardzo krótko. Kurt, co ważniejsze, nie bał się zniszczyć wielkiego mitu zespołu i przy okazji mitu Kurta Cobaina. Nigdy nie chciałem, żeby otaczała nas jakaś tajemnica - powiedział mi kiedyś. Problem w tym, że na początku nie miałem nic do powiedzenia. Teraz, kiedy to wszystko trwa już jakiś czas, mam w pewnym sensie swoją historię. Ale wiesz, zawsze jak wychodzisz, mówię do siebie: «Kurwa, moje życie jest takie nudne w porównaniu z tym, co przeżyli niektórzy ludzie, których znam».

Kurt chciał powiedzieć prawdę. Krążyło tyle plotek o Nirvanie, o nim samym, o Courtney, a nawet o dziecku, że nie miał już nic do stracenia i doszedł do wniosku, że po prostu powie jak było. Jego opowieści spełniały niekiedy rolę terapeutyczną, pełno w nich było racjonalizacji i wewnętrznych sprzeczności, lecz nawet one mówią bardzo wiele o jego życiu, sztuce i tym, co je łączyło.

15

ROZDZIA

W Aberdeen w stanie Waszyngton mieszka 16.600 ludzi. Miasto położone jest sto osiem długich mil na południowy-zachód od Seattle, na dalekim wybrzeżu Pacyfiku. W Seattle często pada deszcz, ale w Aberdeen jeszcze częściej - ponad 213 cm opadów rocznie - i cała okolica wygląda jak brudna, mokra plama. Daleko stąd do autostrady, nikt tu nie przyjeżdża i mało komu udaje się wyjechać.

Terminy takie jak „sztuka" i „kultura" pochodzą ze słowników zarozumialców z Seattle. Wśród „fascynujących rozrywek" reklamowanych w broszurze wydanej przez Izbę Handlową Okręgu Grays Harbor wymienia się kręgle, zawody w cięciu piłą łańcuchową i salony gier wideo.

BRUDNOWŁOSY, TROCHĘ TOWANY DZIECIAK

MHIIBI

Wzdłuż prowadzącej do Aberdeen drogi nr 12 ciągną się bez końca osady mieszkalnych przyczep. Za nimi zaczynają się setki tysięcy akrów upraw leśnych z wszechobecnymi wycinkami, na których pracują drwale. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy wjeżdżającemu do Aberdeen od strony wschodniej turyście, jest olbrzymi i brzydki tartak Weyerhauser zasłaniający rzekę Wishkah, którą spławia się ogołocone z gałęzi „zwłoki" dumnych niegdyś drzew, piętrzące się u brzegu jak stosy ofiar masakry. Drugi brzeg rzeki zajmuje plastikowa ściana barów szybkiej obsługi. Przemysł drzewny jest wszechobecny, a mówiąc ściśle był wszechobecny kiedyś. Od lat interesy nie idą tu najlepiej, a ich koniec zamienia Aberdeen w miasto widmo. Na ulicach w centrum coraz częściej straszą puste lub zabite deskami witryny sklepów. Jedynymi miejscami, gdzie tlą się jeszcze resztki przedsiębiorczości są knajpy takie jak Silver Dolar, czy w pełni zasługujący na swoją nazwę Pourhouse*, a także miejscowy lombard pełen broni, pił łańcuchowych i elektrycznych gitar. Wskaźnik samobójstw popełnianych w okręgu Grays Harbor należy do najwyższych w Stanach Zjednoczonych. Alkoholizm jest zastraszający i nikt nie pamięta już kiedy po raz pierwszy pojawiły się tu narkotyki.

Tutejsi ludzie nienawidząnakrapianej sowy: przepisy na potrawkę z zagrożonego ptaka zdobią zderzaki niezliczonych aut w rzeczywistości to nie sowa winna jest bezrobociu, a decentralizacja przemysłu drzewnego, wzrastające koszty produkcji i automatyzacja. Jeden z największych tartaków w mieście zatrudniał niegdyś dziesiątki ludzi, dziś pracuje tam tylko czterech i skomputeryzowana maszyna tnąca laserem drewno.

Ogromną popularnością cieszą się w okolicy zakazane uprawy: ludzie hoduj ą marihuanę i psychedeliczne grzybki, by wspomóc swoje skromne lub nie istniejące dochody. Kiedyś nie było tu tak źle. Aberdeen w pełni zasługiwało na miano dużego portu, pełnego marynarzy odpoczywających między rejsami w towarzystwie płatnych dam. Mówiąc szczerze, Aberdeen było kiedyś jednym wielkim burdelem, z centrum mieszczącym się przy niesławnej Hume Street którą w latach pięćdziesiątych ojcowie miasta przemianowali - chcąc zapewne zatrzeć złe wspomnienia - na ulicę Stanową. Później Aberdeen stało się dużym węzłem kolejowym, przy którym działały dziesiątki tartaków i firm związanych z przemysłem drzewnym. W mieście zaroiło się od samotnych, młodych mężczyzn z zapasami gotówki zdobytej przy wyrębie. Prostytucja kwitła, w samym centrum doliczono się kiedyś pięćdziesięciu domów publicznych (nazywanych dla niepoznaki „internatami dla pań"). Proceder ten trwał do końca lat pięćdziesiątych, kiedy to ukrócono go jedną sprawną akcją policyjną. Niektórzy twierdzą, że niesławna przeszłość Aberdeen wywołuje u mieszkańców powszechny kompleks niższości.

W tym mieście 20 lutego 1967 urodził się Kurt Donald Cobain. Jego matką była Wendy Cobain, gospodyni domowa, a ojcem Donald Cobain, mechanik pracujący na stacji Chevrona. Rodzina mieszkała początkowo w wynajętych pokojach, w pobliskim Hoąuiam a przeprowadziła się do Aberdeen, gdy Kurt miał sześć miesięcy. Kurt dorastał, nie mając pojęcia o pochodzeniu swojego nazwiska. Wiedział tylko, że dziadek ze strony matki był Niemcem. Znacznie później odkrył, że rodzina ojca wywodziła się z Irlandii, i że nazwisko Cobainów jest wersją nazwiska Coburn.

Choć Cobainowie nie byli bogaci, ich złotowłosy syn miał dobre początki dzieciństwa. Mama zawsze okazywała mi ciepło - wspomina Kurt. Całowaliśmy się i przytulaliśmy do siebie na dobranoc. Było nieźle. Zdziwiłem się, słysząc, że w wielu domach jest inaczej. Dla mnie to były rozkoszne czasy.

' W wolnym tłumaczeniu „Rozlewnia" lub „Przytułek" [przyp. tłum.]

J8W

Kurt

tuż

Paeć<^gbai

4

Urodz>nami

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin