Emil Zegadłowicz - ZMORY.pdf

(1111 KB) Pobierz
ZEGADŁOWICZ EMIL
ZMORY
Historia jest tego rodzaju: przestrzeń i czas; w tych pojęciach względnych
zamyka się wszechświat, w którym najbliższy sąsiad (wszechświat Nr II)
spoza granicy układu galaktycznego oddalony jest o jakie 850 000, a
najdalszy o 140 milionów lat świetlnych; oczywiście mowa tu o tym ułamku,
jaki nasz wzrok, teleskopami wzmocniony, uchwycić zdoła. Wśród milionów
(wnet bilionami zaczniemy liczyć) osiedli gwiezdnych dość poczesne — tak
się nam przynajmniej wydaje — miejsce zajmuje „nasz wszechświat” czyli
właśnie układ galaktyczny; liczba gwiazd zamieszkujących to osiedle
przekracza sto milionów — tak na oko; plus minus; jeden milion mniej lub
więcej! śmieszna drobiazgowość. Jedną z gwiazd jest nasze słońce, oddalone
od najbliższej koleżanki o 40 milionów kilometrów; pomimo tej, dość przecie
znacznej odległości, porozumiewają się z sobą; światłem. O słońcu różni
różnie mówią; faktem jest, że wlecze ono za sobą dziewięcioro dzieci; razem
nazywa się to potomstwo planetami; poszczególne mają swoje imiona. Kiedyś
mówiło się ten planeta, teraz raczej ta planeta; ta zmiana ro- dzajnika
wydaje się z wielu względów słuszna. Niektóre z nich są jeszcze żywe,
płomienne, wrzące; inne już nie; kilka jest chorych
i umierających; do nich należy trzecia z słonecznego biegu: ziemia.
Oddalona od matki o 150 milionów kilometrów, wiedzie swój żywot smutny i
roztargniony, okrążając słońce mechanicznie i bez entuzjazmu; mały,
chłodny glob, pełen starczych zmarszczek; bardzo już dawno temu oddzieliła
się woda od organizmu ziemskiego; tworzy ona wielkie —jak na tak mały
glob — przecież 1 300 000 kul ziemskich mogłoby się wygodnie pomieścić w
słońcu — przestrzenie zielone, niebieskie i bure. Lądy stały się po prostu wy-
spami. Dodać jeszcze należy, że zamierająca ziemia ma umarłe dziecko,
które — to jest wprost makabryczne — wlecze się za nią ustawicznie i
straszy po nocach trupim blaskiem; jest nadzieja, że się to kiedyś skończy;
lecz jeszcze nieprędko. Księżyc — to właśnie umarłe dziecko ziemi —
wywiera swoisty wpływ na morze, kobiety i specjalnie podatne psychiki.
Wśród wysp, o których mowa, była ongiś jedna dość spora; jej zachodni,
kapryśnie i dziwacznie wyszczerbiony cypel zwał się bardzo brzydko: Europa
(ropa!). Cypel ten — jak zresztą cały glob — zamieszkiwał pewien gatunek
stworzeń dwunożnych, zwanych ludźmi; o człowieku, homo, pithec-
anthropus erectus — mówiło się, że to zwierzę, które zrobiło karierę;
możliwe; nie należy jednak nigdy mówić hop, póki się nie przeskoczy.
Gatunek ten — hominidów — w formie szczątkowej trwa dotąd. W czasie,
o którym mowa, istniało kilka rodzajów ludzi; różniły się od siebie barwą
skóry i kształtem czaszek; różnice te uchodziły wśród uczonych
antropologów za zewnętrzne; nieuczeni politycy natomiast przyznawali
różnicom tym ogromne znaczenie; było im to potrzebne do osiągnięcia
władzy — po prosUi pewne kształty czaszek nadymali pychą. Rację należy
przyznać jednak uczonym, zasadnicze bowiem cechy charakteru wszystkich
czaszek i cer były te same: zachłanność, brutalność, egoizm, gnębienie
słabszych, chytrość, lizuństwo, chęć grabieży, wojowniczość itd. Nie są to
cechy sympatyczne. Od czasu do czasu zjawiały się wśród stada jednostki
o wielkich ideach; idee te były przeciwne naturze ludzkiej; mówiły o dobroci,
potrzebie wspierania się wzajemnego, o zaniechaniu
złości i nienawiści; ludzi takich, jako szkodliwych, współplemień- cy
wyśmiewali, lżyli, prześladowali i zabijali, nie szczędząc im dla postrachu
śmierci okrutnej; czasem postępowali jeszcze gorzej: tworzyli z nich nierealne
postacie tzw. bogów i otaczali ich perfidnie siecią kultu wyznaniowego: wtedy
to idea rozpuszczała się wśród przykazań, reguł, przepisów i nonsensownych
praktyk, jak kropla spirytusu w kuble pomyj. I znów wszystko pozostawało
po staremu. Zasadniczo tego rodzaju kulty przysparzały o wiele więcej zła,
niż ich brak. Bilans ostatnich dwu tysięcy lat rozpanoszenia się
pitekantropusa świadczy o tym wymownie. O tym już dzisiaj wiedzą dzieci w
klasie wstępnej.
Ludzie żyli ongi gromadnie; wiadomo: sam człowiek zginie; należy się
przeto wystrzegać wyodrębniania! Ludzie żyli gromadnie jak termity, mrówki
i pszczoły. Mieliśmy więc na globie cztery ugrupowania społeczne: wszystkie
antypatyczne; najpracowitsze były pszczoły.
Wracajmy do Europy. Jak wiemy z wykopalisk i z niezmiernie zawiłych
dokumentów, których prymityw jest już dla nas nieznośnie kłopotliwy, żyło
w niej kilka gromad ludzkich, mówiących wielu językami, które były
odmianami jednego języka. Jedna gromada nie miała zaufania do drugiej.
Zasadniczą wspólną cechą gromad było tylko jedno: gromadzenie jak
największej ilości żółtego, błyszczącego metalu, zwanego złotem. Zdaje się, że
przypisywano mu własności boskie. Według ilości posiadania tego mało
użytecznego metalu cenili się wzajemnie lub sobą pogardzali. Poszczególne
gromady tworzyły tak zwane państwa (od pan, panować, panoszyć,
pańszczyzna); była to wiekami uświęcona i precyzyjnie wypracowana forma
niewolnictwa; historyczne etapy określają następujące nazwy: niewolnik,
poddany, obywatel. Istota tych pojęć jest jedna. Ludzie w poszczególnych
gromadach — jak się domyślamy z ilustracji, które przetrwały do naszych
czasów — dzielili się na umundurowanych i nie umundurowanych; ci
ostatni byli bez znaczenia. Umundurowani rozpadali się na dwie grupy —
pierwsza to ci, którzy chcieli bezpośrednio zabijać (tego, na którego mieli
chrapkę, nazywali wrogiem) — nosili oni strój wcięty, szykowny i barwny
oraz obwieszali się dużą ilością błyskotek — według tej ilości i kształtu
świecidełek szanowali siebie i oceniali wzajemnie; kto miał więcej, ten był —
według barbarzyńskich pojęć ważniejszy; byli tu i bardzo ważni — ci już nie
mieli miejsca wolnego na wieszanie; — druga grupa to ci, którzy błogosławili
zabijaniu; tych uniform był brzydszy; czarny i długi po kostki, nie do marszu
też był zdatny, lecz do kontemplacji; nosili go tzw. duchowni, to znaczy
kapłani jednego z kultów religijnych, opierającego się na przykazaniach
semickich, połączonych z kultem ukrzyżowanego boga; współplemieńcy
ukrzyżowanego, którego zresztą za swojego boga nie uznawali, trzymając się
tradycjonalnie dawniejszego, bardzo zresztą niemiłego i krwiożerczego
bóstwa — nosili identyczne z kapłanami przez siebie nie uznawanego kultu
— mundury również czarne i długie i kroju podobnego. Przypuszczać należy,
że ze względu na identyczność uniformów dość trudno było na pierwszy rzut
oka te dwie nie sympatyzujące z sobą klasy rozróżnić; zwłaszcza z tyłu.
Różniły się te stroje nazwami; całe szczęście!
Krótko mówiąc — wszystkie te sztuczne twory gromad ludzkich o
tendencjach zaczepno-odpomych kochały się w mundurach; ideałem ich
ideologicznych założeń byłoby umundurowanie całej ludzkości; owocześni
astrologowie (tzn. ci, którzy gwiazdom mniejszym i większym przypisywali
decydujący wpływ na jednostki i masy) twierdzili, że wtedy byłoby dopiero
świetnie, posłusznie i rygorystycznie — no i, że zaraz by widać było, co kto
wart. W państwach militarystycznych — a inne państwa przecież być nie
mogą — pewna szlachetna bezmyślność stopni owań była celem samym w
sobie — a to właśnie idealnie wypowiadało się unifikacją stroju —
zróżniczkowanego naszywkami różnych barw i kształtów. Były to czasy
hołdujące złudzie, która była właściwie owoczesnym bogiem; — mundur
stwarzał fikcję znaczenia (odznaczenia); marzeniem zarozumiałych
pitekantropusów było nic nie znacząc — znaczyć; — tutaj też kryła się owa
— tyle kłopotów naszym uczonym nastręczająca — tajemnica tolerowania
nie umundurowanej trzody ludzkiej: w kimś przecież trzeba było wzbudzać
szacunek! — tak też ta tolerancja acz niechętna i pogardliwa — była
konieczna.
Wyprzedzając nieco wypadki, o których poniżej, powtórzmy za wielkim
uczonym prof. Kad-Irem, że taka np. Austria, wywodząca się z Marchii
Wschodniej', była ideałem państwa militarystyczne- go i semicko-
wyznaniowego — to znaczy, że uprzywilejowani — więc umundurowani —
ciągnęli łatwe i duże zyski finansowe, godnościowe i splendoryczne z
posłuszeństwa i głupoty poddanych. Cesarsko-królewsko-apostolska
monarchia miała umundurowanie liczne i świetne. W galówki, gdy na rynki i
ryneczki miejskie wy- maszerowało wojsko pod bączkiem
2
z orkiestrami —
gdy utworzyły się barwne grupy urzędników w pierogach
3
, ze szpadami,
złotokołnierznie — było na co popatrzeć! Cyrk!
Od jedenastego roku życia wrastał co znaczniejszy poddany ra- kuski
4
w
mundur i w jego wzniosłe idee, że mundur austriackiego pitekantropusa
uszlachetnia i podnosi, że duszą munduru jest jego honor, honor jak i ta
dusza właśnie: mistyczny i boski zarazem; zależny on zaś jest, mówiono, nie
od wartości istoty wypełniającej mundur — to można by od biedy rozumem
ogarnąć — lecz od absurdu: kroju, guzików, pasów, medali, odznaczeń;
credo, ąuia absurdum est!...
5
te irracjonalne składniki sumowały się w
absurd państwa; zagadnienie munduru jest niezawodnie zagadnieniem re
ligijnym —jest bowiem nonsensem — równocześnie zaś podkreśla hierarchię
i pomazaństwo władzy, która w owych zamierzchłych czasach pochodziła
jeszcze od boga.
Lecz wracajmy do spraw natury ogólnej.
Najgłębszą wiarą i zachłannym, nieprzytomnym wprost kultem otaczali
Europejczycy pewne linie, ustalone na kongresach i ligach, linie
nieregularne, niespokojne Jak umysłowość ich kreślaczy i jak ta
umysłowość, wariackie i nierozsądne — linie te nazywali granicami. Jak
wszelka wiara i kult — podlegały one zmianom dość częstym i zasadniczym
zwłaszcza podczas kataklizmów przyrodniczych, wywołanych zbytnim
nagromadzeniem materiałów wybuchowych; wtedy można było obserwować
wzmożony ruch, polegający na namiętnym wymazywaniu dawnych, a
burzliwym kreśleniu nowych linii, zazwyczaj koloru czerwonego. Jasną jest
rzeczą, że linie te rysowano (posiadamy kilka okazów) na mniejszych, więk-
szych i bardzo wielkich arkuszach papieru; robili to specjaliści; było to
słuszne i konieczne ułatwienie — bowiem trudno byłoby wprost na ziemi —
tak przecież nierównej — linie graniczne malować; i koszt duży; a co było
robić, jeśli szlak wypadł właśnie przez jezioro lub rzekę —?— nie, to się nie
dało zrobić. Jak widzimy, nie brak było Europejczykom pewnej inteligencji.
Zresztą nieustalona jeszcze podówczas pogoda wpływałaby niezawodnie
destrukcyjnie na takie nieoględne malarstwo plenerowe.
Linie graniczne! — Ludzie, mieszkający po jednej stronie tej linii, uważali
za wrogów tych, co mieszkali po jej stronie drugiej. Wprawdzie ułatwiało to
orientację — jednak było źródłem zamieszek i niepokojów. Przyjęte (przez
sejmy wszystkich państw za państwowe właśnie) wyznanie — głosiło, że
należy kochać nieprzyjaciół, lecz to się nie odnosiło do ludzi mieszkających
poza granicami; raczej tylko do tych objętych czerwoną linią; lecz i to nie
bardzo. Zasady rełigii są zawsze zbyt wzniosłe i boskie, aby je wprowadzać w
życie ludzkie. Na granicach również drożały owoce, zapalniczki, płaszcze
damskie i wyroby ze skóry; tutaj też najwięcej słychać było dniami, a
Zgłoś jeśli naruszono regulamin