0-CAMILA LACKBERG ZAMIEĆ ŚNIEŻNA I WOŃ MIGDAŁÓW.docx

(180 KB) Pobierz

 

CAMILA LACKBERG

 

ZAMIEĆ ŚNIEŻNA I WOŃ MIGDAŁÓW

 

              Śnieg wisiał w powietrzu. Do Bożego Narodzenia został zaledwie tydzień, a grudzień już zdążył przynieść i silny mróz, i rekordowe opady śniegu. Na wysokości Fjällbacki morze skuł gruby lód. Wskutek kilkudniowej odwilży stał się niebezpiecznie kruchy. Martin Molin stał na dziobie łódki płynącej rynną wyżłobioną w lodzie aż do wyspy Valö. Zastanawiał się, co tam właściwie robi i czy na pewno podjął właściwą decyzję. Ale Lisette prosiła tak bardzo, właściwie wręcz błagała. Mówiła, że źle się czuje na spotkaniach rodzinnych i że łatwiej jej będzie z nim. Problem w tym, że jego udział w spotkaniu rodzinnym sugerował, że łączy ich coś poważniejszego. A o tym zdecydowanie nie mogło być mowy. W każdym razie nie z jego strony. Stało się. Obiecał jej, że będzie. Płynął do dawnego ośrodka kolonijnego na Valö. Miał tam spędzić z jej rodziną dwa dni.

              Odwrócił się. Pomyślał, że Fjällbacka bez wątpienia jest niezwykle piękna. Także zimą, gdy niewielkie drewniane domki otula śnieg. Wielka skała górująca nad osadą nadawała obrazowi rys dramatyczny i fascynujący zarazem. Przemknęło mu przez myśl, że może należałoby się tam przenieść z Tanumshede, i aż się roześmiał. Najpierw musiałby wygrać w lotto.

              – Rzucisz cumę? – zawołał z pomostu mężczyzna, budząc go z rozmyślań. Pochylił się i chwycił leżącą na dziobie linę. Gdy podpłynęli bliżej, przerzucił ją przez reling. Mężczyzna złapał ją zręcznie i przywiązał.

              – Jesteś ostatni. Wszyscy już są.

              Mężczyzna podał mu rękę i Martin ostrożnie zszedł na pomost.

              – Miałem jeszcze coś do zrobienia, musiałem skończyć przed wyjazdem.

              – Tak, słyszałem, że policja zjeżdża do nas na weekend. Człowiek od razu czuje się bezpieczniej. – Mężczyzna zaśmiał się i przedstawił. – Börje, jestem właścicielem pensjonatu. Prowadzę go z żoną. Można powiedzieć, że jestem stolarzem, kucharzem, służącym i złotą rączką. Wszystko w jednym. – Znów zaśmiał się głośno, serdecznie.

              Martin chwycił swój bagaż i poszedł za nim w stronę migających między drzewami świateł.

              – Słyszałem, że zrobiliście ze starego ośrodka prawdziwe cudo – powiedział.

              – Kosztowało to sporo roboty – odparł Börje z dumą. – I pieniędzy. Przyznaję. Ale wyszło całkiem dobrze. Przez całe lato i kawał jesieni mieliśmy pełne obłożenie. Pakiet świąteczny też cieszy się nadspodziewanym powodzeniem.

              – Ludzie pewnie chcą uciec od świątecznych przygotowań – powiedział Martin. Szli pod górę i starał się nie sapać. Był zażenowany. Zważywszy na wiek i zawód powinien mieć lepszą kondycję.

              Podniósł wzrok i z zachwytu stanął jak wryty. Rzeczywiście, dokonali prawdziwego cudu. Jak większość ludzi dorastających w okolicy przyjeżdżał tu na wycieczki szkolne i obozy. Miał w pamięci piękny, choć zapuszczony budynek stojący pośrodku olbrzymiego trawnika. Dawną zieleń elewacji zastąpiła biel. Odnowiony i wyremontowany dom mienił się jak klejnot, biała fasada aż promieniała w ciepłym świetle padającym z okien. Przed schodkami prowadzącymi do domu płonęły pochodnie, a w jednym z okien na parterze dojrzał wielką choinkę. Było tak pięknie, że na chwilę przystanął, żeby popatrzeć.

              – Ładnie, prawda? – powiedział Börje. On też przystanął.

              – Nie do wiary – odparł Martin. Był naprawdę zachwycowny.

              Tupiąc mocno, żeby strząsnąć śnieg z butów, weszli do środka.

              – Przyjechał ostatni gość! – zagrzmiał Börje, stając w przedpokoju.

              Martin usłyszał lekkie kroki.

              – Martin! Ale się cieszę, że jesteś! – Rzuciła mu się na szyję, a on znów pomyślał, że chyba nie powinien był przyjeżdżać. Musiał przyznać, że jest ładna i miła, ale coś mu się zdawało, że dla niej ich znajomość jest poważniejszą sprawą niż dla niego. Ale było już za późno. Pozostało jakoś przetrwać ten weekend.

              – Chodź! – Lisette chwyciła go za rękę i nie tyle zaprowadziła, ile zaciągnęła do salonu, na lewo. Pamiętał, że była tam zastawiona piętrowymi łóżkami sypialnia. Teraz zobaczył salon połączony z biblioteką. Na samym środku królowała olbrzymia, ubrana zgodnie z tradycją choinka.

              – Jest! – zakomunikowała Lisette z triumfem.

              Jej krewni wpatrywali się w Martina, a on nieco głupkowato pomachał ręką. Powstrzymał się od poluzowania kołnierzyka. Lisette szturchnęła go w bok. Uprzytomniło mu to, że pewnie oczekują czegoś więcej. Posuwając się metodycznie w prawo, zaczął się witać ze wszystkimi po kolei. Lisette objaśniała, komu podaje rękę.

              – Mój tata, Harald.

              Potężny mężczyzna z bujną fryzurą i równie bujnym wąsem wstał i energicznie potrząsał jego ręką w górę i w dół, jakby pompował.

              – To moja mama, Britten.

              – Naprawdę mam na imię Britt Marie, ale odkąd skończyłam pięć lat, nikt nie nazywa mnie inaczej jak Britten.

              Matka Lisette również wstała. Martina uderzyło podobieństwo córki do matki. Ta sama zgrabna sylwetka, te same orzechowe oczy i ciemne włosy, chociaż u Britten tu i ówdzie pokazały się srebrne nitki.

              – Cieszę się, że wreszcie mogę cię poznać – powiedziała, siadając.

              Martin wymamrotał uprzejme kłamstewko. Postarał się, żeby nie było zbyt oczywiste.

              – A to stryj Gustav – powiedziała Lisette. Widać było, że wyglądający jak nieco mniejsza, wysuszona wersja Haralda stryj nie należy do jej ulubionych krewnych.

              – Bardzo mi miło, bardzo miło – powiedział Gustav Liljecrona sucho i ukłonił się lekko.

              Martin zastanawiał się, czy on też nie powinien się ukłonić, ale tylko lekko skinął głową. Ton Lisette wskazywał na to, że następnej osoby również nie darzy ciepłymi uczuciami.

              – Ciocia Vivi.

              Martin dotknął suchej, pomarszczonej dłoni. Ostro kontrastowała z twarzą, całkowicie wolną od zmarszczek, ze skórą napiętą jak membrana bębna. Pomyślał, że gdyby zajrzał za uszy, dostrzegłby blizny po licznych liftingach. Pohamował się, ale z trudem.

              Znacznie serdeczniejsze uczucia łączyły ją chyba z mężczyzną siedzącym obok cioci, bo „mój kuzyn Bernard” powiedziała ciepło i radośnie. Martin natomiast poczuł niechęć do elegancko ubranego, mniej więcej trzydziestoletniego mężczyzny. Miał ulizane włosy, zaczesane do góry w sposób, który z nieznanych Martinowi powodów był popularny w kręgach finansjery.

              – A więc to jest policjant naszej Lisette... – powiedział przeciągle sztokholmskim dialektem, i choć to stwierdzenie było równie prawdziwe, jak niewinne, Martin czuł, że za nonszalanckim tonem kryje się coś więcej, jakieś bliżej nieokreślone lekceważenie.

              – Zgadza się – odparł krótko i przesunął spojrzenie na dziewczynę stojącą obok Bernarda.

              – Miranda, siostra Bernarda – wyjaśniła Lisette.

              Martin chwycił jej wyciągniętą rękę i aż mu dech zaparło. Była oszałamiająco piękna. Miała około dwudziestu pięciu lat, takie same jak brat kruczoczarne, choć dłuższe włosy i niesamowicie błękitne oczy, które teraz wpatrywały się w niego. Przez chwilę nie potrafił zebrać myśli. Lekkie chrząknięcie Lisette uzmysłowiło mu, że chyba trochę za długo trzyma rękę jej kuzynki. Puścił ją jak oparzony.

              – Mój brat Mattias. Wszyscy mówią na niego Matte – powiedziała Lisette lodowato.

              Martin pośpiesznie przeniósł spojrzenie na starszego brata Lisette, mężczyznę o otwartej, sympatycznej twarzy, który z entuzjazmem potrząsał jego ręką.

              – Dużo o tobie słyszałem! Lisette od kilku miesięcy mówi wyłącznie o tobie. Bardzo, bardzo mi miło cię poznać!

              Nastąpiła teatralna pauza, a potem Lisette powiedziała:

              – I wreszcie, bynajmniej nie ostatni, dziadek Ruben!

              Martin stanął przed siedzącym na wózku inwalidzkim starcem. Nogi miał przykryte kocem. Użyczył rysów obu synom, a sam skurczył się do rozmiarów dziecka. Uścisnął Martinowi rękę niespodziewanie mocno, spojrzenie miał zaskakująco żywe.

              – Proszę, więc to jest ten młody człowiek – powiedział z rozbawieniem.

              Martin poczuł się jak uczniak stojący przed dyrektorem szkoły. Stary człowiek miał w sobie coś naprawdę imponującego. Martin oczywiście znał jego przeszłość. Urodził się biedny jak mysz kościelna, a potem z niczego stworzył imperium obracające miliardami – na całym świecie.

              Tę historię znali w Szwecji niemal wszyscy.

              – Podano do stołu! – usłyszeli kobiecy głos od drzwi.

              Wszyscy spojrzeli na przepasaną staroświeckim białym fartuszkiem kobietę. Wskazała w stronę jadalni. Martin domyślił się, że to żona Börjego.

              – Zjem coś z prawdziwą przyjemnością – powiedział Harald Liljecrona i pierwszy ruszył do nakrytego stołu. Za nim pozostali, w zwartej grupie. Martin z rozbawieniem obserwował, jak jeden przez drugiego rzucają się do fotela dziadka Rubena. Najszybsza okazała się stojąca najbliżej Lisette. Rzuciła cioci Vivi zwycięskie spojrzenie. Martin pomyślał, że najwyraźniej dzieją się tutaj rzeczy, w które nie został wtajemniczony. Znów westchnął w duchu. To będzie bardzo, bardzo długi weekend.

              Lisette pchała przed sobą wózek z dziadkiem. Czuła na sobie spojrzenia całej rodziny. Policzki jej płonęły. Czuła się jak zwyciężczyni i miała nadzieję, że ten mały sukces zapowiada, że wygra znacznie ważniejszą bitwę. Tę o pieniądze dziadka. W głowie jej się kręciło na samą myśl o tym, ile jej kiedyś przypadnie. Miliony to mało, w grę wchodziły miliardy. Trzeba tylko zadbać o dobre stosunki z dziadkiem i liczyć na to, że tamci będą się po kolei kompromitować i odpadać. Co wcale nie było takie nieprawdopodobne. Wiedziała, że zarówno ojciec, jak i stryj są bliscy spalenia za sobą wszystkich mostów. Oni nie będą poważną przeszkodą. Bernard i Miranda też nie. Jej największym rywalem w walce o spadek był Matte. Musiała przyznać, że obecnie brat jest dziadkowi bliższy niż ona. Była jednak pewna, że to chwilowe. Wystarczy poczekać. Matte też ujawni jakąś słabość, a ona zdoła ją wykorzystać.

              – Oj, przepraszam. – Niechcący najechała wózkiem na stopę Martina i zatrzymała się, żeby go przepuścić. Przez chwilę nie była pewna, czy dobrze zrobiła, zapraszając go. Ale bardzo jej zależało, żeby pokazać dziadkowi, że jest dorosła i dojrzała. Stały chłopak, w dodatku policjant, pasował do tego obrazu. Wolałaby tylko, żeby podczas prezentacji nie wypadł tak nieporadnie. Wystarczył rzut oka na Bernarda, żeby się przekonać, co sądzi o Martinie. Zastanawiała się, czy pozostali myślą tak samo. Martin jest oczywiście sympatyczny i uroczy, ale wyraźnie brak mu obycia. Trudno, jest jak jest, musi jakoś przetrwać ten weekend. Wtoczyła wózek do jadalni.

              Widok potraw stojących na ciągnącym się wzdłuż najdłuższej ściany stole aż przytłaczał. Całe mnóstwo rozmaitych pyszności: szynka, rolada z boczku, sałatka śledziowa, marynowane śledzie, klopsiki, paróweczki i tak dalej, bez końca. Wszystko, co Szwed chciałby zobaczyć na świątecznym stole. Martin zawstydził się, gdy zaburczało mu w brzuchu.

              – Coś mi się zdaje, że chłopak jest głodny. – Harald się roześmiał i grzmotnął Martina w plecy.

              – Rzeczywiście, przydałoby się coś zjeść – odparł Martin z wymuszonym uśmiechem. Wolałby, żeby ojciec Lisette nie nabrał zwyczaju mówienia o nim chłopak i grzmocenia go w plecy.

              Wszyscy szybko nałożyli sobie jedzenie na talerze i usiedli przy pięknie nakrytym stole. Za oknem padał śnieg, zaczynała się zamieć. Börje obszedł stół, nalewając do kieliszków zimną wódkę. Wyglądał na zmartwionego.

              – Kiepsko to wygląda. Prognozy mówią, że zanosi się na prawdziwą burzę śnieżną. Może być ciężko z powrotem na stały ląd, gdyby zaszła taka potrzeba – powiedział, wskazując na okno.

              – Nic nam nie będzie – powiedział Ruben suchym starczym głosem. – Przecież aż do niedzieli nigdzie się stąd nie ruszamy, a śmierć głodowa nam nie grozi.

              Wszyscy się roześmiali. Nieco za głośno i nieco zbyt serdecznie. Między krzaczastymi brwiami Rubena pojawiła się zmarszczka niezadowolenia. Pewnie miał dość lizusostwa. Martin i Ruben spojrzeli na siebie i Martin zdał sobie sprawę, że stary przejrzał jego myśli. Spuścił wzrok i skupił się na nakładaniu musztardy na frankfurterkę z rozciętymi końcówkami. W dzieciństwie nazywał je zakręconymi kiełbaskami. Rodzice przypominali mu o tym w każde wspólne święta.

              – Powiedz, Bernardzie – powiedział Ruben, przenosząc wzrok na wnuka. – Jak twoja firma? Na giełdzie krążą rozmaite dziwne pogłoski.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin