Berserk.doc

(2499 KB) Pobierz

BERSERK

 

 

„Instytut badań nad psychicznie i neurologicznie chorymi” głosił tekst na białej, trzypoziomowej kondygnacji budynku, do którego wchodziłam. Mimo że miałam 28 lat, skończoną psychologię i własny gabinet, nie miałam bladego pojęcia, dlaczego mieliby mnie wzywać akurat do tej placówki. Mówiąc rymami, za wysokie progi, jak na moje nogi.

IBNPiNC, określany w jeszcze większym skrócie jako „pinc” (specjalnie czytany po angielsku, żeby wyszło „różowy”), znany był z tego, że przyjmował tylko wyjątkowe „przypadki”. Nikt, bogaty czy biedny, za żadne pieniądze nie był w stanie wykupić „różowego” personelu, który, nomen omen, chodził w różowych kitlach. Plotki głosiły, że nie przyjęli ani jednego nowego pacjenta od pięciu lat. Inne plotki głosiły, że tak naprawdę mieli tam tylko jednego, nieuleczalnie chorego pacjenta, nad którym opiekę sprawowało około dwudziestu lekarzy i pielęgniarzy obojga płci.

 

Bramkarz wpuścił mnie po uprzednim telefonicznym potwierdzeniu mojego zaproszenia. Nie miałam karty identyfikacyjnej, więc musiał wystarczyć mój dowód osobisty i słowne potwierdzenie doktora Kozłowskiego, że faktycznie mam pozwolenie na wejście. Miałam nieodparte wrażenie, że przekraczając próg tego budynku wchodzę do innego świata, z którego już tak łatwo nie wyjdę, a jego kolorowe wnętrze potęgowało to uczucie. Znalazłam się w środku tęczy. Mogłam się spodziewać różowych ścian, czy coś w tym guście, ale żeby wszystko, od sufitu po podłogę, było nawet nie kolorowe, a wręcz tęczowo kolorowe? Aż raziło w oczy.

 

Pierwszego lepszego pielęgniarza zaczepiłam o instrukcje dotyczące znalezienia doktora Kozłowskiego, z dziwnie zaskoczonym, ale pozytywnie zaskoczonym uśmiechem kazał mi udać się na drugie piętro, numeru pokoju nie pamiętał. Po drodze na górę (wolałam iść po schodach, windy nie znalazłam w zasięgu wzroku) wszyscy, dosłownie wszyscy mi się kłaniali. Każdy się uśmiechał, mówił „dzień dobry”, ktoś nawet bąknął „Jak leci”, a ja nie wiedziałam czemu. Zwaliłam na mój wygląd. Miałam na nosie okulary i garnitur żeński, przypominający lekarski kitel, wprawdzie nie różowy, a biały, ale stwierdziłam, że w blasku kolorowych lamp równie dobrze mógł wyglądać na bladoróżowy. Naprawdę wydawało mi się, że co najmniej połowa personelu mnie zna i mało brakuje, by mówili mi „Dzień dobry, pani Oliwio”.

Na drugim piętrze ktoś śpiewał, i to całkiem głośno. Zdębiałam, gdy doszły do mnie słowa:

„Czy ten pan… i pan są chamy niewiadomo, ale na pewno, na pewno są homooo…”

Obejrzałam się za siebie i ujrzałam chłopaka może w moim wieku, może troszkę młodszego, który podskakując jak pierwszoklasista z podstawówki idzie i śpiewa piosenkę Łez, pod tytułem „Czy ten pan i pani”, „troszeczkę” zmieniając słowa i fałszując… a nie, nawet nie fałszował, tylko melodia mu odrobinę nie pasowała do nowego tekstu. Długie, rude włosy miał związane w kucyk, brązowe oczy świeciły mu się, roześmiane. Wydawał się trochę zniewieściały i w ogóle gdyby nie męski głos, w pierwszej chwili wzięłabym go za kobietę. O dziwo, gdy mnie zobaczył, przestał śpiewać, ale na jego twarzy nie było widać najmniejszego zażenowania. W przeciwieństwie do mijanej przez mnie większości personelu nie przywitał się ze mną, tylko wyminął mnie z miną, jakby zjadł coś kwaśnego. No, jedyny normalny, pomyślałam. Jedyny normalny, który nie uśmiecha się jak kretyn na widok „obcego ciała”, tylko ewidentnie daje mi do zrozumienia, że nie jestem tu mile widziana. I tak powinno być.

 

Znalazłam drzwi z nazwiskiem doktora. Maciej Kozłowski. Był ordynatorem i zarazem właścicielem całego instytutu. Przygotowałam się psychicznie i zapukałam. Dopiero za trzecim razem odezwał się niski, męski głos:

Proszę.

W schludnym, nie dużym, o dziwo, białym pokoju ujrzałam krzątającego się za biurkiem na oko 60letniego mężczyznę o krótkich włosach koloru platynowego blond i ciemnoniebieskich, zmęczonych, ale wyjątkowo młodych oczach.

Dzień dobry. Pan Kozłowski, jak mniemam?

Dzień dobry, pani Oliwio Kruszyńska. Czekałem na panią. Proszę usiąść. Może herbatki? Kawy? Wody mineralnej? – Wskazał ręką na cały pitny zestaw stojący na parapecie. – Zaproponowałbym coś mocniejszego, ale niestety, służba nie drużba.

Nie, dziękuję. Wolałabym, żebyśmy przeszli od razu do rzeczy.

Oczywiście, widzę, że pani czas jest równie cenny. Sprawa ma dotyczyć naszego małoletniego pacjenta i jest ściśle tajna. Z góry uprzedzam, że wszystko, co tu pani usłyszy nie może wyjść poza teren instytutu.

Naturalnie.

Doktor wziął do ręki pilot i włączył telewizor znajdujący się po jego prawej stronie. Na monitorze pokazał się obraz sali dziecięcej, kolorowej jak w bajce (albo jak cały szpital), przepełnionej różnymi zabawkami. Na ziemi bawił się lokomotywą mały, blond włosy chłopczyk o niebieskich oczach.

Dziecko, które pani widzi wcale nie jest zwyczajnym dzieckiem. To mały, trzyletni potworek.

Zaśmiałam się pod nosem.

To nie była metafora.

Co pan przez to rozumie? – zdumiałam się.

Proszę sobie wyobrazić… zaczął doktor Kozłowski, nie wyłączając monitora. – Dziecko o sile Supermana. Dziecko tak silne, że potrafi jedną ręką zmiażdżyć czaszkę dorosłego człowieka. Dziecko, które od momentu, gdy nauczyło się chodzić miało w głowie tylko jedno… żądzę krwi i mordu. Dziecko, które w wieku trzech lat splamiło swoje ręce krwią własnych rodziców.

Co pan też mówi… Ten malec?

Właściwie to nie ten. – pokręcił głową, wciskając do odtwarzacza video kasetę z napisem „Krystian”. – Ten.

Poprzedni obraz znikł, a na ekranie pojawił się nowy, podobny małe dziecko o ciemnych blond lokach, przykute łańcuchami za ręce i nogi do ściany. Doktor zrobił pauzę, a ja prawie bym się zerwała z miejsca, no bo w końcu, jakim trzeba być zwyrodnialcem, żeby tak traktować dziecko?!

Spokojnie, to zapis sprzed 25 lat, nie teraźniejszy obraz. Teraz niech się pani dwa razy zastanowi, czy chce to oglądać. Drastyczniejsze rzeczy po prostu pani opowiem, ale to lepiej, żeby zobaczyła pani na własne oczy.

Co takiego mam zobaczyć?

Dziecko, które przed chwilą pani opisałem oraz to, co potrafi zrobić.

Proszę puścić, inaczej nie zrozumiem.

Włączył „play”.

Dziecko budziło się. Kiedy podniosło główkę, ujrzałam śliczne niebieskie oczka.

Proszę zatkać uszy. – polecił doktor, zatykając palcem jedno, bliższe monitora ucho. – Głośność już jest minimalna, a i tak można ogłuchnąć.

Spojrzałam na niego jak na nienormalnego, ale spełniłam polecenie. Dziecko mówiło coś cichutko, jego głos stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy, w końcu rozpoznałam słowa, a raczej słowo, które wypowiadał: „Zabić”. Nie żałuję, że posłuchałam doktora, bo za chwilę chłopiec zaczął wyć nieludzkim głosem:

ZAAAABIIIIĆ!!!

Ręce mnie rozbolały od przyciskania ich do uszu, a i tak miałam wrażenie, że jego głos zaraz rozsadzi mi czaszkę. Zerknęłam z podziwem na doktora, bo nie zatykał drugiego ucha, miał tylko zamknięte oczy, jakby nie mógł patrzeć na cierpienie swojego małego pacjenta, którego oczy zaczynały przybierać wściekłą, czerwoną barwę. Nie wyglądał już na małe, bezbronne dziecię, za jakiego go wzięłam na początku. Zaczął się szamotać, wpierw rękami i nogami, potem całym ciałem. W ciągu paru następnych sekund ujrzałam jak maluch zrywa wiążące go stalowe łańcuchy, dosłownie wyrywa je ze ściany i rusza do przodu, wpadając głową na szybę. Lustro fenickie rozbija się w drobny mak, a dziecko, z zaledwie małą raną na czole przechodzi na drugą stronę i śmieje się szyderczo, wciąż powtarzając swoją mantrę. Krzyków nie słychać prawdopodobnie przez minimalną głośność odbiornika telewizyjnego.

Tutaj może trochę przeskoczymy. Mimo że doktor Kozłowski włączył przewijanie na szybkich obrotach, nie ustrzegło mnie to przed dojrzeniem, co takiego stało się później. –  Na drugie ucho jestem prawie głuchy. – wyjaśnił ni stąd ni zowąd. – Ten malec już się o to postarał. Niech pani patrzy teraz. Proszę.

Podał mi foliowy woreczek. Wiedziałam już, że może się przydać. Wróciłam wzrokiem na ekran. Od razu zrobiło mi się niedobrze, ale powstrzymałam mdłości. Dziecko, które przed chwilą uwolniło się ze stalowych więzów, siedziało teraz na ziemi, zlizując ze swych malutkich rączek krew, pośród strzępów mięsa… ludzkich rąk, nóg i wnętrzności, gdzieś mignęło mi coś na kształt serca i mózgu.

Krystian miał wówczas niewiele ponad trzy latka. – powiedział doktor, wyłączając kasetę. – Uwolnił się i nim zaspokoił żądzę krwi, zamordował piętnastu moich ludzi. A po wszystkim… zapłakał rzewnymi łzami. Rozumiał, że zrobił źle.

Co się z nim potem stało? Zabiliście go?

Nie, proszę pani. Pokręcił głową Maciej, uśmiechając się lekko. – Zaczynając od początku. – Oparł się wygodnie na fotelu, splótł ręce na piersiach. – Znaleźliśmy go w jakiejś małej mieścinie na zachodzie. Dopóki był niemowlakiem, nie umiał mówić ani chodzić, wszystko było w porządku. Kiedy skończył trzy lata, w dniu przesilenia zimowego, a zarazem w dzień pełni księżyca, wpadł, powiedziałbym, że w tryb berserk. Zabił swoich rodziców, na ulicy przypadkowych przechodniów. Zabiłby więcej, gdybyśmy się nie zjawili. Sam zostałby zabity przez policję, gdybyśmy nie zjawili się z oddziałem snajperów strzelających środkami nasennymi, które powaliłyby słonia. Wszystkich świadków opłaciliśmy, by zachowali to zdarzenie w tajemnicy, a opinii publicznej wcisnęliśmy kit, że był to jakiś psychopata, który po wszystkim popełnił samobójstwo. Wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia, z tym, że był to pierwszy przypadek tej choroby w Polsce.

Zaraz… mówi pan, że to jest choroba?

Tak. Po części psychiczna. Do dzisiaj nie wiemy tak naprawdę, co ją wywołuje. Wiadomo tylko, że największą agresywność pacjent wykazuje co miesiąc w noc pełni księżyca. Nie zmienia wprawdzie swojego wyglądu zewnętrznego, nie rośnie mu sierść, ani kły i pazury, ale nazwaliśmy ją likantropią.

Wilkołactwo?! – zdębiałam, ciesząc się w duchu, że moja siostra jest fanką fantastyki i na siłę wpoiła mi tajemną wiedzę dotyczącą terminologii nadprzyrodzonych stworzeń.

To tylko nazwa, równie dobrze mogliśmy nazwać ją wampiryzmem. Po tym, co pani zobaczyła na taśmie Maciej kontynuował opowiadanie. mój zespół uznał chłopca za potwora i postanowił go zabić, ja natomiast… postanowiłem co innego. Porwałem Krystiana i przywiozłem tutaj, gdzie żyje do dziś. Chciałem go chronić nawet za cenę życia. Myśli pani pewnie o mnie, że jestem świrem, ale proszę mi wierzyć, poza okresem „berserk” było to dobre, najsłodsze dziecko na świecie, które było świadome tego, co robi, prostu nie potrafiło nad tym zapanować i po wszystkim szczerze żałowało i płakało. Nigdy nie miałem własnych dzieci, może dlatego tak się w nim zakochałem i nie byłem w stanie pozwolić mu umrzeć.

Czyli, że niby to dziecko się nie starzeje? – próbowałam pokojarzyć fakty.

O nie, to pierwsze dziecko, które pani pokazałem to jest nasz obecny pacjent, Patryk. Krystian ma w tej chwili 28 lat i jest prawie zdrowym, wspaniałym mężczyzną.

Prawie zdrowym… ale zdrowym?!

Tak, a co pani myślała?! – zaśmiał się Maciej. – Leczyliśmy go 15 lat. Chłopak spędził w tych murach całe dzieciństwo i młodość, toteż nawet gdy już był wyleczony, nie chciał stąd odchodzić. W tej chwili jest jednym z moich najlepszych lekarzy w dziedzinie neurologii i psychiatrii. Może go nawet pani mijała gdzieś na korytarzu… Puścił mi oczko.

Nie, seryjnego młodocianego mordercy nie spotkałam, chyba że podskakiwał i śpiewał piosenki o homoseksualistach. odpowiedziałam z jak największym sarkazmem.

Och, nie, jeśli podskakiwał i śpiewał to mógł to być tylko Krzyś Sfoszowski, nasz ulubiony, świrnięty psycholog. Od trzech lat prowadzi terapię Krystiana i tak po prawdzie, tylko dzięki niemu Krystianowi udało się wyjść z depresji… po prawie siedmiu latach, odkąd ustały jego ataki z cyklu „berserk”. Wierz mi, on może już nie był groźny dla otoczenia, ale dla siebie… Zrobił pauzę, jakby samo wspominanie tamtego okresu sprawiało mu niewymierny ból. Trzymaliśmy go w prawie pustym pokoju bez okien i bez najmniej niebezpiecznej rzeczy, a i tak z dziesięć razy znalazł sposób, by próbować się zabić. Dzień i noc trzeba go było pilnować. Osiemnastoletni gówniarz, a płakał i błagał, byśmy go zabili. Nie ma już takiej nadludzkiej siły, z tamtego okresu pozostało mu tylko parę zdolności parapsychicznych.

Jakich? – zainteresowałam się.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin