Neff Henry G2 Drugie oblężenie A5 ilustr.doc

(5537 KB) Pobierz
Drugie oblężenie




Henry H. Neff

Drugie oblężenie

Cykl: Gobelin - Księga 2

 

 

Przełożyła Katarzyna Rostan

Tytuł oryginału: The Tapestry Book 2: The Second Siege

Ilustrował Henry H. Neff

Wydanie oryginalne 2008

Wydanie polskie 2010

 

 

Tajemnicza księga, złe moce i podróż, niebezpieczna jak ciemne lasy Schwarzwaldu - oto, co wypełnia drugą część fantastyczno-przygodowej trylogii, pełnej zaskakujących zdarzeń i emocji.

Max i David, koledzy ze szkoły, podejmują wielką wyprawę, by odnaleźć Księgę Thotha - ukryte arcydzieło o sekretach tworzenia. Muszą to zrobić, nim księga wpadnie w ręce demona Astarotha, bo inaczej świat czeka katastrofa. Chłopcy wyruszają do Europy, a nawet jeszcze dalej, poza granicę Ziemi... Czy pokonają Zło?


Spis treści:

1. Wiedźma.              6

2. Przemiły pan Sikes.              27

3. Cioteczka.              53

4. Zagadka i krypta Czerwonego Bractwa.              77

5. Operacja Ciemna Materia.              105

6. „Erasmus”.              140

7. Hiszpański sprzedawca książek.              166

8. Czerwona Przysięga.              191

9. Cuda mechaniki.              207

10. Klucz Brama.              241

11. Człowiek na progu.              271

12. Latająca forteca.              301

13. W godzinę duchów.              318

14. Za welonem nieba.              353

15. W krainie Sidh.              369

16. Ścieżki losu i potęga władzy.              393

17. Historia Deirdre Fallow.              410

18. Łódź, która wypłynęła o brzasku.              436

19. Szturm o północy.              460

20. Haniebny czyn.              486

21. Kora, gałąź i kamień.              506

22. Mgła i dym.              524

Podziękowania.              537


 

Pamięci Davida Petera Gogolaka 1971-2008

 

- 2 -


 




1. Wiedźma.

Głęboko ukryty w dzikim zakątku Sanktuarium Rowan, Max McDaniels przycupnął pod czaszą opadających ku ziemi sosnowych gałęzi. Jakieś dziesięć minut wcześniej wypatrzył w oddali u stóp szarych wzgórz ciemną, przemykającą ukradkiem postać. Wiedział, że ten, kto go ściga, musi już być w pobliżu. Wyjął z pochwy nóż i w świetle fosforyzującego ostrza zerknął na pośpiesznie naszkicowaną mapkę, którą przygotował sobie, zanim wyruszył. Wciąż był daleko od celu. Pomyślał, że w tym tempie nigdy tam nie dotrze i że jego przeciwnik jest bardzo szybki.

Otrząsnął się z mało przyjemnych myśli i skoncentrował na iluzji, którą właśnie stworzył. Fantom był doskonałą kopią jego samego - kruczoczarne włosy i śniada twarz o ostrym wyrazie, która wyglądała teraz ostrożnie z kryjówki wysoko na drzewie. Chłopiec zadbał o to, by dyskretnie oznakować trasę swego marszu, choć doskonale wiedział, że wprawne oko bez trudu dostrzeże te znaki.

Ciszę, jaka zwykle panuje przed świtem, przeszył nagły, rozdzierający krzyk ptaka.

Coś się zbliżało.

Tętno Maxa przyspieszyło. Chłopiec spojrzał w dół, czy na krętej dróżce nie pojawiło się przypadkiem coś, co mogłoby wskazywać, że prześladowca się zbliża. Nie. Czuło się tylko zapach wilgotnej ziemi i lekki powiew wiatru, przesuwającego strzępy mgły w dolinie.

Podczas gdy niebo przybierało powoli bladoniebieski odcień, Max rozglądał się i czekał, nieruchomy jak głaz między korzeniami i bujnymi zaroślami pokrzyw. I właśnie w chwili, gdy zdecydował się opuścić kryjówkę, kątem oka uchwycił jakiś ruch.

Jedno z drzew posuwało się pod górę.

Przynajmniej tak mu się wydawało. To znaczy wydawało mu się, że ów kształt jest drzewem - jedną z powyginanych, połamanych młodych siewek, których pełno było w okolicy i które rosły kurczowo wczepione w suchą glebę wzgórza. Powoli, powoli sylwetka „drzewa" wyprostowała się i zaczęła się przemieszczać w stronę rzadkiego lasu. Skradała się w kierunku sobowtóra Maxa, ciemna i zamglona niczym widmo. Kiedy dzieliło ją od niego już tylko parę metrów, chłopiec zdał sobie sprawę, dlaczego nie może zgubić swego prześladowcy.

Bo był nim Cooper.

Zniszczona, pokryta bliznami twarz agenta przypominała maskę z pogruchotanej, zwietrzałej kości. Jego bladą skórę powlekały brud i kurz, a charakterystyczne cienkie pasma jasnych włosów wysuwały się spod czarnej, ściśle przylegającej do głowy czapki. Doszedłszy do pnia drzewa, na którym krył się sobowtór Maxa, mężczyzna wyciągnął z pochwy na ramieniu wąski nóż. Jego ostrze zalśniło fosforyzującym blaskiem.

Cooper zaczął się wspinać na drzewo. Robił to płynnie, bez wysiłku, jakby był pająkiem. Kiedy się tak wspinał coraz wyżej, źrenice Maxa powoli się rozszerzały. Jego silne, gibkie ciało wypełniła straszliwa moc. Palce chłopca zaczęły drżeć i splatać się niespokojnie.

Raptownie wyskoczył z kryjówki.

Cooper odwrócił się ku niemu, gdy Max rzucił się nań z nożem.

Cios chłopca był celny, lecz broń, zamiast zagłębić się w ludzkim ciele, przeszyła sylwetkę agenta jak powietrze i z hukiem uderzyła w korę drzewa. Utkany z czarów wabik Coopera rozpłynął się w chmurze czarnego dymu. Max uświadomił sobie, że dał się wystrychnąć na dudka.

Błyskawicznym ruchem odwrócił głowę i zauważył prawdziwego Coopera wyskakującego z zarośli obok.

Agent przemierzył dzielącą ich odległość pięcioma potężnymi susami. Max przerzucił nóż do lewej dłoni, a prawą uwiesił się na gałęzi. Nóż Coopera świsnął mu koło żeber.

Agent zacisnął żelazny uchwyt na nadgarstku chłopca.

- Mam cię - syknął.

Nagłym, nadludzkim zrywem Max wyszarpnął się z uchwytu i nożem zadał napastnikowi cios w ramię, pozostawiając na czarnej tkaninie jaskrawą, fosforyzującą linię. Cooper aż stęknął ze zdziwienia. Max ponownie zamachnął się nożem i zeskoczył z drzewa.

Wylądował miękko i rzucił się do ucieczki. Na rozwidleniu ścieżek skręcił w prawo i pomknął stromym szlakiem zaznaczonym na mapce. Cooper biegł za nim i najwyraźniej nie przejmował się, że odległość między nimi wciąż się powiększa, a chłopiec pędzi z niebywałą prędkością. Max jak gdyby zapomniał o napastniku i skoncentrował się na lśniącym miedzią szczycie. Pędził bez wytchnienia pod górę. Był już ponad linią lasu.

Po dziesięciu minutach wytężonego biegu zauważył niewielki, biały proporczyk, zatknięty na postrzępionym skalistym wierzchołku. Zapamiętał jego położenie i uśmiechnął się mimo woli. Jeszcze dziesięć minut w tym tempie i - zwycięstwo.

Im dłużej jednak biegł, tym bardziej płytki i urywany stawał się jego oddech, aż w końcu przeszedł w łapczywe, gorączkowe łapanie tchu. Chłopiec nie przewidział, że wraz z wysokością powietrze staje się coraz rzadsze. Szybkie spojrzenie w tył uświadomiło mu, że tempo biegu Coopera nie zmieniło się. Max splunął na ścieżkę i przyspieszył kroku, mocno kaszląc.

Proporczyk był już bardzo blisko, ale ból i zawroty głowy stały się nie do zniesienia. Przed oczami chłopca błyskały maleńkie iskry, w ustach miał pełno gorącego, suchego piachu. Potknął się o wystającą skałę i przewrócił, raniąc kolano i gubiąc nóż. Kiedy niepewnie stanął na nogach, ujrzał zamazany kształt.

Parę kroków dalej stał Cooper, a jego solidny czarny but przygniatał do ziemi rękojeść noża Maxa.

Agent wpatrywał się w chłopca. Jego pierś wznosiła się i opadała w rytm długich, powolnych oddechów. Zimne spojrzenie utkwił w czerwonej łacie na ubraniu Maxa. Ta łata to był cel. Naszyta była nad samym sercem chłopca. Uderzenie nożem w to miejsce oznaczało śmierć i automatycznie kończyło ćwiczenie.

- Poddajesz się? - spytał Cooper z charakterystycznym akcentem cockney.

Max odczekał chwilę. Przyjął obronną, skuloną pozycję i rozważał propozycję Coopera.

Natychmiast, gdy podjął decyzję, agent zareagował. Zrobił to tak prędko, jakby czytał w myślach Maxa. Zanim chłopiec zdołał choćby się poruszyć, mężczyzna jednym ruchem nadgarstka wysłał w kierunku łaty na ubraniu Maxa wąski, czarny nóż.

Nóż leciał prosto, szybko i niezawodnie. Max odtrącił go, rejestrując dotkliwy, kłujący ból, gdy stępione ostrze rozcięło mu dłoń. Rzucając się do przodu, Max zaskoczył Coopera mocnym kopnięciem w kolano i zmusił agenta do cofnięcia się o krok. Max rozprostował palce i jego nóż posłusznie wrócił mu do ręki. Szybką serią nagłych, delikatnych uderzeń i pchnięć chłopiec upozorował atak.

Rozsadzała go wściekłość. Jak śmieli wysłać Coopera! Cooper nie był uczniem Rowan - był samotnym zabójcą, który na rozkaz swych zwierzchników polował na Wroga. A dziś został wysłany, by zasadzić się na Maxa - zapewne po to, by trochę przytemperować chłopca i upokorzyć go po serii łatwych zwycięstw. Max atakował dalej - dziko, brawurowo. Jeszcze chwila, a uda mu się trafić w łatę agenta i spokojnie, bez pośpiechu zabrać proporczyk.

Coopera jednak, w przeciwieństwie do poprzednich przeciwników, nie oszołomiła niespotykana prędkość i agresja chłopca. Agent opanował już chwilowy szok i odzyskał nóż. Walczący tańczyli teraz wokół siebie - w tył i do przodu. Cooper wkrótce ukrył się pod peleryną cieni i dymu, przybierając postać bardziej zjawy niż rzeczywistego napastnika. Po chwili Max musiał mrużyć oczy, by w ogóle dojrzeć jego czarną jak atrament sylwetkę na ciemnoszarym tle. W takich warunkach trudno mu było ustalić, w którym ręku Cooper trzyma broń, i osądzić, skąd padnie kolejny cios. Ciemność wokół postaci agenta pogłębiała się i tylko fosforyzujące ostrze jego noża błyskało jak błędny ognik, zdradziecko i nieprzewidywalnie. Co chwila znikało i pojawiało się znowu, atakując celnie i błyskawicznie. Choć Max próbował przewidzieć te ataki, nie był w stanie, gdyż nie powtarzały się według żadnego wzoru. Był zmuszony całkowicie zdać się na intuicję.

Za jego plecami poruszyło się powietrze. Odparował cios, starając się skontrolować uderzenie agenta, lecz ten cofnął się i pchnięcie chłopca trafiło w próżnię. Max zawrzał ze złości. Znowu błysnął nóż - trzy dźgnięcia, szybsze niż ciosy pięścią, prosto w klatkę piersiową. Chłopak odepchnął rękę Coopera na bok i sam zdołał dźgnąć parę razy, zanim agent wycofał się poza jego zasięg.

- Pokaż się! - wrzasnął wściekły Max.

Bez odpowiedzi. Wokół niego zawirowała gęsta i nieprzenikniona ciemność.

Wreszcie Cooper popełnił błąd. Max usłyszał, że coś gwałtownie przesuwa się za jego plecami. Odwrócił się i dostrzegł błysk ostrza kierowanego prosto w niego szerokim łukiem od dołu. Ruchem zwinnym jak żmija odparował cios uderzeniem w dół. Cooper stracił równowagę i zamarł na moment w bezruchu, na tyle blisko, że przez chwilę wyraźnie widać było kuszące miejsce na jego stroju - łatę symbolizującą serce. Max uśmiechnął się i zamachnął.

W trakcie natarcia poczuł jednak, że agent przenosi ciężar ciała i żelaznym uchwytem zaciska dłoń na jego łokciu. Wykorzystując rozpęd Maxa, Cooper wyrzucił go w powietrze, wyślizgnąwszy się spoza zasięgu zabójczego ostrza płynnie i gibko - jak węgorz. Max boleśnie wylądował na plecach i poczuł, że coś przyciska mu klatkę piersiową. Ciszę przerwał głos Coopera:

- Koniec.

Rozkaz, wydany cicho i kategorycznie, był ostateczny.

Nienaturalną ciemność powoli rozwiewał wiatr. Kiedy całkowicie ją przegonił, Max stwierdził, że Cooper odsunął się od niego na odległość paru metrów. Przez jakiś czas po prostu obserwował chłopca. Zadowolony, że już po walce, sięgnął po małą krótkofalówkę i przyłożył ją do ucha.

- Tu Cooper - rzekł, nie spuszczając oczu z Maxa. - Już go mam. Skończyliśmy... wynik, jak przewidywano.

Max patrzył, jak Cooper cierpliwie słucha poleceń. Następnie agent wyłączył krótkofalówkę i zwrócił się do chłopca:

- Musimy wracać.

Max wstał i wyciągnął szyję w kierunku proporczyka wciąż łopocącego nad ich głowami.

- Zostaw go - rzekł Cooper. - Wygrałem. - I wskazał czerwoną łatę na ubraniu chłopca. W jej środku lśniło jasne fosforyzujące światełko.

- Jesteś pewien? - spytał Max, spoglądając na agenta spode łba. Kiedy tylko zadał pytanie, natychmiast porwał go suchy, męczący kaszel.

Cooper zerknął na własną klatkę piersiową, gdzie na krwistoczerwonej łacie również błyszczało jasne światełko. Układało się we wzór na podobieństwo piętna. Ponadto pierś i ramiona agenta znaczyło kilkanaście fosforyzujących szram.

Cooper wpatrywał się w dzieło Maxa z ponurą miną. Ponownie włączył krótkofalówkę.

- Uwaga, odwołuję. Wynik nieprzewidywany. Obie strony wyeliminowane.

Odsunął urządzenie od ucha.

- Kto to był? - spytał Max.

- Pani dyrektor - odparł Cooper. - Musimy być z powrotem, zanim wybije południe.

Max jęknął, lecz mężczyzna to zlekceważył.

- Powinieneś się cieszyć, że możesz sobie trochę potrenować - warknął, patrząc, jak chłopak wiąże buty. - Bo kondycję masz nienajlepszą.

- Nikogo więcej nie ganiają tu agenci - mruknął Max. Czuł, że jest wyczerpany i przez to złośliwy.

- To dlatego, że sam wykluczasz inne opcje - odparł Cooper ze stoickim spokojem. - Starsi uczniowie narzekają. Nie chcą z tobą trenować, bo uważają, że wyniki takich treningów zaniżą im średnią i utrudnią dostanie się na studia. Od dziś masz ćwiczyć już tylko z agentami i z mistykami.

Max przypomniał sobie pewnego przerażonego ucznia z szóstego roku, którego śledził któregoś dnia w tym tygodniu. Chłopak jak burza wypadł z Sanktuarium po swojej błyskawicznej druzgocącej klęsce.

- W takim razie przyrzekam, że nie będę się tak szybko z nimi rozprawiał - rzucił Max ze złośliwym uśmieszkiem. - Dam im większe szanse.

Cooper zmarszczył brwi.

- Nawet o tym nie myśl. Masz jeszcze mnóstwo pracy przed sobą. Zadowolony jesteś ze swojej małej żółtej kropki, co?

- No, tak - przyznał Max, wpatrując się w czubki butów.

Beznamiętnym tonem Cooper zaczął wyliczać błędy chłopca.

- Twoją kryjówkę mogłem podejść z dowolnej strony. Zwykły ptasi krzyk pozwolił mi zbliżyć się do ciebie na dziesięć metrów. Fantomy, które stworzyłeś, były byle jakie. Dziecinada...

- Zrozumiałem - przerwał cicho Max. Twarz mu płonęła.

- Nie - uciął Cooper i zatrzymał się, by spojrzeć chłopcu prosto w oczy. - Nie rozumiesz. Jeśli to działoby się naprawdę, nie byłoby na mojej piersi żadnej żółtej kropki. Zanim byś mnie zobaczył, już byś nie żył.

Max nie odpowiedział.

- I jeszcze jedno - dodał Cooper, chowając nóż do pochwy i zwracając napiętą, pokiereszowaną twarz w stronę chłopca. - Nie masz za grosz panowania nad sobą. Wszystko, co zamierzasz za chwilę zrobić, jest czarno na białym wymalowane w twoich emocjach. Dobrze wyszkolony przeciwnik odczyta twoje myśli na długo przed tobą. To wielka wada.

Max zachmurzył się i zdusił w sobie odpowiedź, która cisnęła mu się na usta. Cooper odwrócił się i zaczął truchtem zbiegać z góry.

Kiedy dotarli do polany Sanktuarium, słońce było już wysoko nad wschodnimi wydmami. Trawy na polanie falowały i kołysały się na wietrze. Tu i tam widać było kępy dzikich kwiatów oraz białe od deszczu i słońca głazy. W oddali kilkanaście drobnych postaci kręciło się żwawo wokół Chatki Rozgrzewania.

- Popatrzymy chwilę na pierwszaków? - spytał Max, obciągając mokrą od potu czarną koszulkę.

Cooper potrząsnął głową dokładnie w momencie, gdy Nolan, Główny Nadzorca Terenów Rowan, wyprowadził na ganek YaYę. Max uśmiechnął się, gdy zobaczył, jak przerażeni uczniowie pierwszego roku cofają się na widok ogromnej lwicy. Równo rok temu sam był w identycznej sytuacji - przestraszony nie na żarty tym potężnym, większym od nosorożca kruczoczarnym stworzeniem, które właśnie dostojnie sadowiło się na ganku.

Kiedy się zbliżyli, Nolan im pomachał.

- Słyszałem, że będziecie tędy przechodzić. Mam nadzieję, że obaj wyszliście bez szwanku? - zagadnął łagodnym tonem, przeciągając po swojemu samogłoski. Jego niebieskie oczy jaśniały ciepłem i humorem. Uderzył w dłoń parą grubych skórzanych rękawic, otrzepując je z resztek siana.

Cooper po prostu kiwnął głową. Wydawało się, że nie zauważa ciekawskich spojrzeń i szeptów nowicjuszy.

- No, tak, tak - mruknął Nolan, wpatrując się przeciągle w żółtą kropkę na łacie Coopera. - Uwaga, wszyscy, oto Cooper i Max McDaniels. Max jest uczniem drugiego roku... - Tu Nolan gwałtownie zamrugał. Uśmiech zastygł na jego twarzy. - Właśnie uświadomiłem sobie - ciągnął - że niektórzy z was mieli już szansę poznać Maxa.

Kilkoro dzieci wydało stłumiony okrzyk. Rzeczywiście, niektóre widziały już Maxa - na wiosnę uratował je przed niechybną zgubą w krypcie Marleya Augura. Max pomachał do nich niepewnie. Chciał jak najprędzej iść dalej.

- Pani dyrektor czeka - przypomniał Cooper i lekko pchnął chłopca do przodu.

- Oczywiście - trzeźwo przyznał Nolan. - Dobrze, że to ty masz się tym zająć, Cooper. Nie pozwól jej zbliżać się zanadto do naszego Maxa, co?

Cooper skinął głową, lecz nie zwolnił kroku. Max o nic nie pytał, dopóki nie zamknęli za sobą ciężkich, omszałych wrót Sanktuarium.

- O czym mówił Nolan? - spytał ostrożnie. - Kto ma się do mnie nie zbliżać?

Cooper śledził wzrokiem przelatującego jaskrawoczerwonego motyla. Stary Tom wybił jedenastą.

- Wiedźma - mruknął. - Przybyła przed świtem.

 

* * *

 

Mamuśka zdecydowanie nie była zachwycona perspektywą pojawienia się na terenie szkoły innej wiedźmy. Prychnęła z dezaprobatą, kiedy Max jej o tym doniósł, i z zaciętością zanurzyła zakończoną szponami dłoń w indyku, by wyszarpać z niego wnętrzności.

- Właśnie to Mamuśka robi z innymi wiedźmami! - rzekła dosadnie, wymachując wyjętymi flakami, po czym cisnęła je do garnka. Bob westchnął zza sąsiedniego stołu, przy którym wolno i precyzyjnie kroił w kostkę marchewkę.

- Dyrektor twierdzi, że to ważne - zamruczał barytonem.

- O, tak, tak, dyrektor twierdzi, że to ważne - warknęła Mamuśka, przedrzeźniając akcent potężnego rosyjskiego ogra. Chwyciła nieszczęsnego indyka, wsadziła go sobie na głowę, po czym złapała stojącą pod ścianą miotłę i zaczęła wymachiwać nią przed samiutkim nosem ogra.

- Czyżby wielki, silny Bob bał się wiedźm? - zagdakała. - A może na ich widok dostaje gęsiej skórki? Chce zwiewać, gdzie pieprz rośnie?

I Mamuśka jak szalona zaczęła tańcować w kółko. Indyk omal nie zleciał jej z głowy, a ona obracała w powietrzu kij od miotły, jakby prowadziła paradę wojskową.

- Zwiewać, zwiewać, zwiewać, zwiewać...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin