Agnieszka Halas - Córka sztukmistrza.pdf

(904 KB) Pobierz
AGNIESZKA HAŁAS
CÓRKA SZTUKMISTRZA
Pierwodruk: „Science Fiction, Fantasy i Horror” nr 76/2012
Wydawnictwo RW2010 Poznań 2012
Redakcja techniczna: zespół RW2010
Copyright © Agnieszka Hałas 2012
Okładka Copyright © Agnieszka Hałas 2012
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Dział handlowy: marketing@rw2010.pl
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Utwór bezpłatny,
z prawem do kopiowania i powielania, w niezmienionej formie i treści,
bez zgody na czerpanie korzyści majątkowych z jego udostępniania.
M
gła spowijała ulice Ziegelbergu; nieliczni o tej porze przechodnie wyłaniali się z niej
i znikali. Mżył deszcz, widoczny w świetle gazowych latarni. Stella Fenchel przyspieszyła
kroku, z determinacją brnąc przez błoto w starych, dziurawych trzewikach. Jej pończochy
już dawno zdążyły przemoknąć, a stopy – zdrętwieć z zimna.
Pod pachą niosła nieduży pakunek, owinięty w chustę.
Lombard Mechlera mieścił się w zaułku na tyłach brzydkiej czynszowej kamienicy,
jednej z wielu podobnych. Z szyldu oblazła farba, ale właściciel nie kwapił się go
odnawiać. Kto miał tu trafić, trafiał i tak.
Wewnątrz nieprzyjemnie pachniało stęchlizną i naftaliną, ale było ciepło. Na półkach
oraz ladzie stały liczne pudła, których zawartości Stella mogła się jedynie domyślać.
Właściciel grzał się przy piecyku, z nogami wspartymi na stołeczku. Kartkował rejestr
klientów, od czasu do czasu stawiając ołówkiem znaczek przy tym czy owym nazwisku.
– A, to ty – mruknął nieprzyjaźnie, nie wyjmując fajki z ust. – Słuchaj, ta wasza srebrna
tabakierka poszła w zeszły czwartek. Mówiłem, że jak jej nie wykupicie…
– Ojciec już nie używa tabaki – powiedziała cicho Stella. Przestąpiwszy próg, ściągnęła
beret i teraz żałowała, bo wiedziała, że z potarganymi, sterczącymi we wszystkie strony
włosami wygląda jeszcze niechlujniej i żałośniej. Starała się nie spoglądać w stronę
uchylonych drzwiczek piecyka, za którymi tak przyjaźnie czerwienił się żar.
– Nie stójże tak, pokaż, co przyniosłaś – przywołał ją do rzeczywistości lichwiarz.
Położyła zawiniątko na ladzie. Palce miała tak zgrabiałe, że nie mogła sobie poradzić z
rozsupłaniem węzła. W końcu zniecierpliwiony Mechler odłożył księgę i dźwignął się z
fotela, żeby jej pomóc.
Spod chusty ukazał się zwinięty czarny frak. Lichwiarz podniósł go, strzepnął i obejrzał
krytycznie.
– Mankiety wytarte. – Skrzywił się. – I krój już niemodny. Pięć marek.
– Pięć… – powtórzyła mimo woli Stella.
Mechler tylko wzruszył ramionami, ssąc ustnik fajki.
– Gałganiarz nie da więcej – skonstatował flegmatycznie.
Stella przygryzła wargę. Frak miał jedwabną podszewkę i – choć używany – był w
dobrym stanie, bez jednej plamki. Można byłoby go sprzedać znajomemu handlarzowi za
dziewięć, jeśli nie dziesięć marek – tak jak Klotylda sprzedała swoje suknie. Ale to był
ukochany frak Fredrika, jego duma. I Fredrik oczywiście łudził się, że jeśli odda go w
zastaw, to prędzej czy później frak do niego wróci.
* * *
W
racając, owinęła chustą głowę i twarz dla ochrony przed coraz silniejszym wiatrem.
Chodniki opustoszały, zniknęli nawet żebracy, którzy zwykle przesiadywali pod katedrą.
Mżawka przerodziła się w zacinający deszcz ze śniegiem. O włos unikając potrącenia
przez przejeżdżającą dorożkę, Stella przebiegła przez ulicę, by schronić się w narożnym
sklepiku. Pospiesznie zamknęła za sobą drzwi, na których od wewnętrznej strony
przyczepiony był spłowiały plakat z pajacem w fartuchu, reklamujący Magiczny Proszek
Do Szorowania Frau Fleiss.
Właściciel, gruby i dobroduszny pan Ackermann, nachmurzył się na jej widok.
– To ty? Nic więcej u mnie nie dostaniesz na kredyt! Powiedz swojemu ojcu…
– Przepraszam – szepnęła Stella, kładąc pieniądze na ladzie. – Przyszłam uregulować
rachunek.
Sklepikarz jakby trochę się skonfundował. Chrząknął, licząc monety, po czym popatrzył
na nią łagodniej.
– Co podać?
– Chleb i paczkę herbaty. Tej najtańszej – dodała ciszej.
– Uważaj na siebie – mruknął pan Ackermann, wręczając jej zakupy i kilka miedziaków
reszty. – Co za parszywa pogoda! Niech diabli porwą taką jesień!
Wychodząc ze sklepu, Stella drgnęła, gdy do jej uszu dobiegł odległy, głuchy huk. Raz,
potem drugi i trzeci. Czym prędzej podbiegła do wylotu uliczki, skąd było widać rzekę i
książęcy zamek na drugim brzegu.
Znad murów unosił się dym – strzelano z dział. I nietrudno było się domyślić, dlaczego.
Ponad zamkiem niczym upiorny motyl zawisła mglista sylwetka człowieka w kapeluszu
i długim płaszczu.
Włóczęga.
Spłynął nisko i wyciągnął rękę, jakby chciał pochwycić flagę łopoczącą na szczycie
najwyższej z wież. Stella patrzyła z otwartymi ustami, zapominając o zimnie.
Na murach zamku błysnął ogień, a od wzgórz odbiło się echo kolejnej salwy. Włóczęga
poszybował wyżej, znikając w szarości. Nie pojawił się już. Pojmując, że widowisko
skończone, dziewczyna z żalem ruszyła w stronę domu.
* * *
Na ciemnej klatce schodowej cuchnęło stęchlizną i kocim moczem. Schodząc do
sutereny, Stella z daleka usłyszała podniesione głosy. Fredrik i Klotylda kłócili się, co nie
zdarzało się często. Zaciekawiona zatrzymała się za drzwiami, żeby posłuchać, o co
chodzi.
– Nie ma mowy! – dotarł do jej uszu gniewny krzyk macochy. – Nigdy w życiu!
Zgłupiałeś? Przecież to jeszcze dziecko!
Sztukmistrz wymamrotał odpowiedź. Klotylda rąbnęła pięścią w stół.
– Dość! Nie chcę więcej o tym słyszeć! Skoro jesteś taki mądry, czemu nie sprzedasz
Conchity?
Zapadła cisza; Fredrik widocznie uznał, że nie ma siły kontynuować dysputy. Stella
pchnęła drzwi.
– Wróciłam – oznajmiła wesoło, udając, że nie zauważa wiszącego w powietrzu
napięcia. Stojąca przy piecu Klotylda zamruczała pod nosem, energicznie mieszając łyżką
w garnku; Fredrik leżał w łóżku twarzą do ściany i nie odwrócił się. Tylko Conchita, złoty
rajski ptak – ostatnia pamiątka szczęśliwszych dni, gdy jeszcze istniał ich cyrk – powitała
dziewczynę melodyjnym ćwierkaniem z wnętrza klatki.
Stella wyplątała się z chusty i płaszcza. Spojrzawszy w pęknięte lustro, przeczesała
dłońmi krótkie ciemne włosy. Nie minął tydzień, odkąd sprzedała warkocz perukarzowi.
Nawet nie żałowała aż tak bardzo; odrosną.
Z westchnieniem ulgi zrzuciła trzewiki i przysiadła na zydlu, żeby ściągnąć mokre
pończochy.
– Widziałam Włóczęgę – oznajmiła, wyciągając bose stopy w kierunku pieca.
Zapominając, że jest obrażony na Klotyldę i cały świat, Fredrik usiadł.
– Gdzie?!
– Nad zamkiem. Strzelali z armat, żeby go odpędzić.
– Ot, zabobony – mruknęła Klotylda, nadal zawzięcie mieszając w garnku.
– Nie żadne tam zabobony – zaprotestował z błyskiem w oku sztukmistrz. – Jeśli
Włóczęga zawiśnie na dłużej nad czyimś domem, zwiastuje śmierć. Cały Ziegelberg o tym
wie. Ciekawe, kto umrze tej nocy na zamku.
– Słyszałam parę dni temu, jak pan Ackermann mówił klientce, że Włóczęga zeszłego
lata przepowiedział zgon burmistrza i kilku radców, kiedy w mieście grasowała cholera –
podchwyciła dziewczyna. – I że wiele by dali, żeby go stąd przepędzić, ale nie potrafią.
Książę prosił już o pomoc czarodziejów i astrologów z Nurenbergi, Prah, a nawet z
Krakovu, obiecał nagrodę… Ale bez skutku.
– Stello, wyjmij łyżki – poprosiła Klotylda, zestawiając kaszę z ognia.
Fredrik dostał swoją porcję na jedynym talerzu, jaki im się jeszcze ostał; one dwie jadły
przy stole, prosto z garnka. Stella była tak głodna, że do głowy by jej nie przyszło
grymasić na rzadką, pozbawioną smaku, szarą breję. Gdyby Klotylda ugotowała tę kaszę
jak należy, zamiast ją rozklejać w dużej ilości wody, na pewno nie starczyłoby dla trojga.
Sztukmistrz nie miał apetytu. Niemrawo grzebał łyżką w talerzu, gdy one już dawno
skończyły jeść.
– Bez soli – zauważył markotnie.
Klotylda, która krzątała się teraz wokół samowara, wzruszyła ramionami.
– Skończyła się. Nie kupiłaś soli? – zwróciła się do pasierbicy. Ta potrząsnęła głową.
– Nie starczyło mi pieniędzy.
– Ale byłaś u Mechlera?
– Tak. – Stella zmarkotniała na samo wspomnienie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin