Agnieszka Halas - Klejnot z Doliny Machin.pdf

(1243 KB) Pobierz
AGNIESZKA HAŁAS
KLEJNOT Z DOLINY MACHIN
Pierwodruk: „Fenix” nr 11(99)/2000
Ukazało się w: zbiór „Między otchłanią a morzem”, Dom Wydawniczy Ares, Katowice 2004
Wydawnictwo RW2010 Poznań 2012
Redakcja techniczna: zespół RW2010
Copyright © Agnieszka Hałas 2012
Okładka Copyright © Agnieszka Hałas 2012
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Dział handlowy: marketing@rw2010.pl
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Utwór bezpłatny,
z prawem do kopiowania i powielania, w niezmienionej formie i treści,
bez zgody na czerpanie korzyści majątkowych z jego udostępniania.
Nie znać, co kryją ogniste zasłony
A każda sobą zasnuła grzesznika.
(Dante Alighieri, „Boska Komedia”)
Wydaje ci się, że świat jest zamkniętą konstrukcją – zdefiniowaną do końca, oprawioną
w sztywne ramy potwierdzonych empirycznie reguł?
Przychodzi moment, kiedy skorupa pozorów pęka; a spod niej wypełza drapieżna,
wielokształtna ciemność, przepleciona mackami piekielnego żaru…
I wtedy dopiero poznajesz, czym może być cierpienie…
1. Este
C
zy widzisz tę hardą panienkę, siostrzeńcze? Tak, tę tam, ubraną na podobieństwo
kwitnącej piwonii? Jakże dumnym krokiem sunie przez tłum, na nikim dłużej nie
zatrzymując wzroku!
– Nie sądzę, żeby to zależało od jej widzimisię, wuju. Przyjrzyj się uważniej; śladem
panny podąża dostojna matrona w stroju jeszcze jaskrawszym i mniej wygodnym,
zapewne babka.
– A tak, masz rację. Teraz widzę; pilnuje małej niby kwoka kurczęcia.
– Nic dziwnego, że biedactwo stąpa, jakby jej gorset usztywniono stalowymi prętami.
– Obie są na pewno z możnego rodu, to widać po klejnotach starszej.
– A młodsza nie ma na sobie nawet kamyczka. Dziwnie pomyśleć, że ktoś w tym
mieście jeszcze przestrzega dawnych obyczajów…
– Tak, siostrzeńcze. Obawiam się, że właśnie minęły nas dwa chodzące anachronizmy;
relikty szczęśliwszej epoki, skazane na wcześniejszą czy późniejszą zagładę w powodzi
blichtru i taniego kuglarstwa. Wypijmy tedy przynajmniej ich zdrowie tym oto
wyśmienitym winem!
– Chwała Najłaskawszemu, godnie podejmującemu gości!
Dwa puchary zetknęły się z brzękiem; dwaj mężczyźni w paradnych wojskowych
mundurach wychylili zawartość naczyń i ruszyli na środek sali, gdzie ustawiano się do
kolejnego tańca.
W pałacu Najłaskawszego w sercu miasta Tay zebrało się tego wieczoru wiele
znakomitych osobistości. Byli tam ministrowie, kanclerz, marszałek dworu, dworzanie i
damy; byli czarodzieje Doreos i Alkimad, pełniący funkcję doradców, w ceremonialnych
szatach z ciężkiej srebrzystej tkaniny. Nie zabrakło ambasadorów każdej z Siedmiu Krain
oraz posłów od Najmożniejszego z Eume, Najjaśniejszego z Yever Laren,
Najmiłościwszego z Kangu i Najdostojniejszego z Shan Vaola.
Trzy wielkie sale balowe udekorowano na tę okazję w sposób tyleż kosztowny, co
oryginalny. Wyłożone smoczą kością ściany pokryto draperiami w kolorze akwamarynu,
przejrzystymi jak mgła. We wnękach zawisły wieńce i wiązanki z fosforyzujących
jaskiniowych pnączy. Natomiast w zwieszających się ze sklepienia żyrandolach płonęły
dziesiątki świec, tak że zimne sinawe światło mieszało się ze złocistym i ciepłym.
Najłaskawszy siedział nieruchomo na swoim tronie z błękitnego kryształu, na podium
pośrodku największej z sal. U jego stóp przykucnął trefniś – garbusek. Za tronem stali
dwaj muskularni gwardziści o ponurych twarzach, gotowi w okamgnieniu obezwładnić
każdego, kto zbliżyłby się do tronu na podejrzaną odległość. Nominalny władca Tay nie
był już młody, o nie; jego oblicze przecinały głębokie bruzdy, biała broda spływała prawie
do kolan. Oparłszy głowę na ręku, wydawał się drzemać, podczas gdy wokół podium w
najlepsze trwała zabawa. Tańczono i pito, służba roznosiła kielichy oraz tace z łakociami.
Dwudziestu muzykantów przygrywało na dwudziestu złotych harfach. Dwudziestu innych
dmuchało w przedziwnie powyginane mosiężne rożki, zaś czterech uderzało w wielkie
bębny. Orkiestrą dyrygował sam mistrz Malaccus, genialny odmieniec. Z daleka wyglądał
jak mały chłopiec, uginający się pod ciężarem ozdobnego stroju.
Nie był to pierwszy bal piętnastoletniej hrabianki Marilis Lan-Agen Este, ale nigdy
wcześniej nie uczestniczyła ona w tak hucznej uroczystości. Upojona muzyką i światłami,
poruszała się jak we śnie.
Este była wysoka, o poważnej twarzy i bujnych włosach barwy miodu. Odebrała
staranne wychowanie, lecz dopiero od niedawna pozwalano jej bywać w towarzystwie.
Ojciec miał nadzieję, że uda mu się wydać jedynaczkę korzystnie za mąż i do tego
ograniczały się jego ambicje odnośnie jej osoby. Nie różnił się specjalnie pod tym
względem od innych ojców z tej samej warstwy społecznej. Jak dotąd nie udało się
jeszcze znaleźć kandydata, którego majątek i nazwisko odpowiadałyby wymaganiom
hrabiego Lan-Agen; ale Este była wszak taka młoda…
Strój, który miała na sobie tego wieczoru, stanowił doskonałe odzwierciedlenie gustów
i ambicji jej opiekunów. Po staroświecku surowy, a jednocześnie pełen przepychu; niech
nikt nie śmie wątpić w zasobność rodzinnej szkatuły! Powłóczystą suknię zdobiły sute
falbany i wysoki, stojący kołnierz. Tkanina z puchu bazyliszka i włókien księżycowego
krzewu, barwiona sokiem małży z mórz dalekiego Południa, sama układała się na ciele w
sztywne, połyskliwe fałdy. Za czterdzieści lat jej kolor będzie równie głęboki jak w dniu,
w którym wyjęto ją z kadzi farbierskiej. Blada skóra Este, od najwcześniejszego
dzieciństwa chroniona przed słońcem, na tym tle wydawała się olśniewająco biała. Babka,
znana z konserwatywnych poglądów, nie pozwoliła dziewczynie ozdobić szyi ani rąk
biżuterią („na to masz jeszcze czas, kochanie”), a zaplecione starannie włosy kazała
osłonić cienkim szalem w odcieniu podobnym do sukni, chociaż z nie tak kosztownego
materiału. W rezultacie Este czuła się o wiele mniej pewnie, niżby chciała. Twarz, grubo
pokryta tradycyjnym makijażem – uczernione powieki i usta, przyklejone na policzkach
płatki złota – swędziała od gorąca. Dziewczyna z zazdrością zerkała na starsze od siebie
elegantki w maseczkach ze sztucznej skóry. Gładkie, perłowo lśniące powłoki tuszowały
każdą niedoskonałość rysów. Zwykłym ludziom nie wolno było korzystać z talizmanów
ani magicznych napojów, lecz wyrobów z symbiontów nie zakazano w żadnym z miast
nad Zatoką Snów i cieszyły się wielkim powodzeniem wśród zamożnych. Jednak
piętnaście lat to stanowczo za wcześnie, żeby korzystać z masek, tak uważali zarówno
babka, jak ojciec Este. Este nawet nie próbowała z nimi dyskutować.
Nie pozwolono jej brać udziału w tańcach, więc tylko spacerowała wzdłuż ścian,
dostojnie wyprostowana; etykieta zakazywała siedzieć przez cały czas w jednym miejscu.
Babka płynęła krok w krok za swoją podopieczną, szeleszcząc jedwabnymi spódnicami;
otyła, lecz dystyngowana. Od czasu do czasu rzucała szeptem uwagi na temat mijanych
osób, w rodzaju: „nie znam człowieka w białym kaftanie, to musi być wyzwoleniec i w
dodatku niedawny” albo „ta tam, na parkiecie, z bukietem magnolii, to Seri Lan-Thaye
Vanessa; nie daj się zwieść tej delikatnej buzi! Związała się ongi z pospolitym kupcem,
tak mówią, i urodziła mu nawet dziecko; mówiło się już o ślubie, ale rodzice sprzeciwili
się mezaliansowi, a o bękarcie słuch zaginął…”. Este puszczała te opowieści mimo uszu.
Doprawdy czułaby się dużo lepiej, mając na sobie coś jaśniejszego i lżejszego… i
rozpuszczone włosy, z przypiętym na skroni pękiem kwiecia, tak jak tamta szczęśliwa
Lan-Thaye Vanessa, płynnie wykonująca skomplikowane taneczne figury, podczas gdy
mężczyzna w białym kaftanie szeptał jej coś do ucha…
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pogasły wszystkie świece. Błękitny
tron Najłaskawszego rozjarzył się lodowatym światłem, które zaćmiło słabą poświatę
pnączy. Każdy ornament na powierzchni pucharów i tac, każdy wisior, bransoleta i spinka
ożyły, rzucając szafirowe błyski. Orkiestra zagrała menueta.
Este uświadomiła sobie, że natrętny szept przy jej uchu ścichł nie wiedzieć kiedy. W tej
samej chwili tuż przed nią wyrosła wysoka postać. Wytworny młodzieniec wyciągnął
dłoń, zapraszając do tańca… Dziewczyna rozejrzała się pospiesznie, i – o cudzie! – ziściło
się niemożliwe, jej babka przepadła gdzieś wśród ciżby. Z bijącym sercem Este ujęła
zaoferowane jej ramię, pozwalając się zaprowadzić na parkiet.
Tak się wszystko zaczęło…
* * *
Z
męczona?
– O, tak…
– Chodź, usiądziemy gdzieś pod ścianą. Napijesz się czegoś?
Miał gładko wygoloną, pociągłą twarz o oliwkowej cerze. Zaczesane do tyłu ciemne
włosy lśniły od pomady. Czarną kurtkę o nieco ekstrawaganckim kroju zdobiły złote
galony.
Był wspaniałym tancerzem. Kiedy w końcu postanowili odpocząć, Este miała wrażenie,
że cały świat wiruje, tak kręciło jej się w głowie. Z wdzięcznością przyjęła puchar
lodowatego sorbetu i uświadomiła sobie, że mężczyzna wpatruje się w nią jak w obraz.
– Tak – szepnął, jakby odgadując jej myśli. – Piękna jesteś, nieznajoma panienko… tak
poważna i słodka w tych krwawych jedwabiach, jakby stworzonych do tego, by dawać
oprawę twej boskiej twarzyczce. Jakim imieniem mam się do ciebie zwracać, powiedz?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin