Marek Krajewski - Pater 02 - Roze cmentarne.pdf

(1277 KB) Pobierz
Marek Krajewski
Mariusz Czubaj
Róże cmentarne
Chcemy wrócić przed czwartą i pójść nad morze po południu, kiedy słońce słabiej
grzeje, a na plaży jest mniej ludzi.
W końcu mamy teraz najdłuższe dni w roku…
Kazimierz Kwaśniewski, Zbrodniarz i panna
Prolog
Są zdarzenia, które trafiają niczym precyzyjny cios boksera.
Mówiąc językiem boksu: Kazimierz Ziętek został „napoczęty” w poprzedniej rundzie.
Jego przeciwnikiem był alkohol, którego nadmiar spożył dzień wcześniej.
Zaczęło się od tego, że poszedł na imieniny do kolegi z tartaku, Jana Gawrona,
zwanego „Wkrętakiem”. Solenizant nie przepuścił żadnej okazji, by zrobić butelkę z
kolegami, a zapach wódki wyczuwał z dużej odległości – niczym sejsmograf tąpnięcia
gdzieś w strefie Mórz Południowych. Wkrętak opanował sztukę alkoholowego public
relations do perfekcji: o swoich urodzinach i imieninach opowiadał z miesięcznym
wyprzedzeniem, powtarzając tę informację nieustannie w ostatnim tygodniu przed – jak
mawiał – „godziną zero”. Jeśli dzień imienin, urodzin lub jakiejś innej okoliczności
towarzyskiej wypadał w środku tygodnia, urządzał przyjęcie w tymże dniu i nigdy go nie
przesuwał na najbliższy weekend, który wykorzystywał zwykle na „poprawiny”
odpowiedniej „imprezy”. Solenizant pochodził spod Krakowa i zapewne z powodu
galicyjskich korzeni był wyjątkowym sknerą. To właśnie natura skąpca sprawiła, że z
czasem Gawron, uwielbiający prezenty i alkohol, zaczął świętować także – chociaż był
wdowcem od ponad dziesięciu lat – rocznicę ślubu. Nikomu z biesiadników nie
przeszkadzało to w najmniejszym stopniu.
Wkrętak nie był wybredny. Życie nauczyło go, że spieniężyć można wszystko,
zapraszał zatem na swe uroczystości kogo tylko mógł i przyjmował każdy prezent.
Podczas ostatniego spotkania, z okazji rocznicy ślubu, trafił się prawdziwy rarytas,
gdy jeden z gości przyniósł kilka kilogramów miedzi z elektromagnesów służących do
samoczynnego hamowania pociągu. Wkrętak upłynnił cenny prezent w niedużej fabryce
gwoździ koło Pucka.
Wszystkie imprezy organizowane przez Gawrona kończyły się tak samo. Zawsze na
koniec ci, którym podzielność uwagi pozwalała jeszcze na picie i słuchanie opowieści,
musieli wysłuchać, jak to przed prawie trzydziestu laty Wkrętak pracował na wydziale K-
1 Stoczni Gdańskiej. Na tym wydziale, który jako pierwszy, o szóstej rano 14 sierpnia
1980 roku, rozpoczął historyczny strajk. Wkrętak opowiadał też, że na własne oczy
widział, jak wąsaty elektryk przeskakiwał przez mur, by poprowadzić potem strajkujących
do zwycięstwa. „Gdybym go powstrzymał, gdyby wtedy nie skoczył przez mur, byłoby
inaczej… Lepiej”, dopowiadał cicho, ale bełkotliwy szept mieszał się już wtedy z pijacką
czkawką.
Kazimierz Ziętek słyszał wielokrotnie puentę tej opowieści i też miał prawo myśleć,
co by było, gdyby… Kilka godzin później zastanawiał się na przykład, co by było, gdyby
nie poszedł na imieniny do Wkrętaka i spędził wieczór ze swoją konkubiną. Albo gdyby
pamiętał, że sknera Gawron kupuje wódkę najgorszą i upadlającą oraz najtańsze,
wzmacniane spirytusem piwo na dobicie. Ale to było kilka godzin później. Teraz w jego
głowie kłębiły się tkliwe myśli, erotyczne tęsknoty i niebezpieczne żołądkowe
zapowiedzi.
Gdy Kazimierz Ziętek otworzył drzwi klatki schodowej przy ulicy Morskiej w Gdyni,
poczuł, że za chwilę eksplodują mu trzewia i głowa. Marzył już tylko o jednym: by wtulić
się w Złotko, w jej biodra rozłożyste niczym wachlarz, i przespać się chociaż ze trzy
godziny.
Wieloletnia partnerka życiowa Ziętka nazywana była „Złotkiem” nie z czułości, ale ze
względu na swą rzadko spotykaną posturę. Miała sto dziewięćdziesiąt centymetrów
wzrostu, co – w oczach wielu mężczyzn – upodabniało ją do polskich siatkarek. „Tylko
nie pozwólcie jej skakać”, Ziętek mówił do kolegów, gdy był
pewien, że Złotko nie słyszy. „Jej podskoki spowodowałyby wstrząsy tektoniczne.
Jak w tych japońskich filmach o Godzilli”.
Była druga w nocy i alkohol w jego głowie i brzuchu buzował jak gejzer. Pech go nie
opuszczał. Najpierw bez skutku szukał kluczy, a potem zaczął walić pięściami do drzwi.
Złotko ani myślała otworzyć. Można by rzec, że ustawiła szczelny blok. Ziętek wytoczył
się przed czteropiętrowy budynek i postanowił wejść przez balkon, ale kraty mieszkania
na parterze były zamknięte, podobnie jak i okno, choć noc była parna; jedna z ostatnich w
czerwcu, jedna z tych, które zapowiadają tłumy turystów na Wybrzeżu i udane wakacje.
Nie pozostawało nic innego jak warować przy wycieraczce, znosić drwiące spojrzenia
zapóźnionych sąsiadów i czekać, aż Złotko się zlituje i raczy otworzyć. O czwartej nad
ranem Ziętka minął pan Tadek nazywany przez chłopaków z podstawówki
„Czerwononosym”. Przeszedł obojętnie obok, tak jak przechodzi się koło niegroźnego
widma. Alkoholowe bestiarium sprawiało, że Czerwononosy często nie mógł zasnąć. Bał
się koszmarów dopadających w godzinach najgłębszego snu. O czwartej rano pan Tadek
krążył więc między blokami i szukał kompana, z którym mógłby chlapnąć. Tak na
uspokojenie.
O piątej niektórzy sąsiedzi zaczęli wyprowadzać psy. Jeden z czworonogów omal nie
obsikał mężczyzny drzemiącego na wycieraczce. O szóstej trzydzieści Ziętek dał
za wygraną. Ze Złotkiem porozmawia sobie później. I w koszuli przesiąkniętej potem,
który trącił – podobnie jak oddech – niestrawioną wódką, pojechał do tartaku pociągiem,
nie wiadomo dlaczego zwanym „autobusem szynowym”.
Przez następne dni Ziętek wielokrotnie myślał, co by było, gdyby jednak wziął
wtedy „dzień wolny na żądanie”. Niepotrzebnie przejmował się tym, co wciąż
powtarzał im szef. „Robota jest, to i ludzie się znajdą. I to lepsi od was”, te zdania
brzmiały jak refren, który wbił mu się w głowę. Rzeczywiście, tartak MGM między
Wejherowem i Krokową, największy w okolicy, pracował na pełnych obrotach.
Jeszcze niedawno tartakom groziła zapaść, gdy wszyscy sprowadzali drewno tanie jak
barszcz z Bułgarii i Rumunii. Wszystko zmieniło się, gdy kraje te wstąpiły do Unii
Europejskiej i podniosły ceny surowców.
Ziętek założył robocze ubranie i wypił lurowatą kawę, po której znów zaczęło go
mdlić.
– Co tak siedzisz? – usłyszał. – Długo tak będziesz się modlił?
Pięćdziesięcioletni siwy mężczyzna, który stał nad nim, trzymał w ręku
wilgotnościomierz młotkowy.
– Wkrętaka nie będzie, wziął dzień wolny na żądanie. Rury mu pękły w mieszkaniu
czy coś takiego…
„Akurat”, pomyślał Ziętek i poczuł, że za chwilę wyleje się z niego niestrawiona
wódka. Widomy dowód zbrodni popełnionej wczoraj z Wkrętakiem. Wstał ciężko.
W głowie mu wirowało.
– A jak nie ma Wkrętaka, to masz. – Mężczyzna wręczył mu przyrząd służący do
pomiaru wilgotności drew na. – No, ruszaj się!
Była ósma trzydzieści, gdy otworzyli drzwi suszarni. Ziętek wbijał
wilgotnościomierz w tarcicę, a siwy zapisywał wyniki pomiaru.
– Wiesz co? – Ziętek odwrócił się w jego stronę. – Zrobimy pomiar, a potem pójdę do
kanciapy, kimnę się z godzinkę, co? – Uderzył w kolejną partię tarcicy. – Zostanę dziś
dłużej, co?
Mężczyzna milczał.
„Coś jest nie tak”, pomyślał Ziętek, „ten ciul chce mi dopiec, że niby jestem trochę
zaprawiony, i nie zgodzi się”.
Nagle zrozumiał, co sprawiło, że jego gderliwy szef nie odpowiada.
Dźwięk. Inny dźwięk.
Wilgotnościomierz wbijany w tarcicę wydaje inny dźwięk. Ten był podobny do
przytłumionego klaśnięcia.
Coś się nie zgadzało. I skąd taka wysoka wilgotność? Powinna być o wiele mniejsza.
Uderzył młotkiem raz jeszcze.
Siwy wyciągnął rękę i gwałtownie, z okrzykiem obrzydzenia, ją cofnął. Zaczął się
trząść.
– To nie tarcica… – wykrztusił. – To człowiek… Trup…. Wysuszyło go na wiór…
Cios doszedł celu. Zanim Ziętka oblał zimny pot, zanim poczuł kwaśną kluskę w
gardle, zanim zobaczył wirujące czarne plamy przed oczami, zanim to wszystko poczuł i
ujrzał, dostrzegł strzępy granatowej dżinsowej kurtki. Mięśnie jego nóg zamieniły się w
watę.
Nieprzytomny zwalił się na ziemię.
1
Zgłoś jeśli naruszono regulamin