GUNTER K.KOSCHORREK - Krwawy śnieg. Wspomnienia żołnierza Wehrmachtu z frontu wschodniego.pdf

(4403 KB) Pobierz
Günter K. Koschorrek
KRWAWY
ŚNIEG
Wspomnienia żołnierza Wehrmachtu z frontu wschodniego
Przełożył Jarosław Kotarski
Poznań 2012
WSTĘP
Niełatwo po latach przypomnieć sobie przeżycia z czasów wojny i przelać je na papier,
zachowując chronologię i dokładność przekazu. Albo człowiek spisze wyłącznie
incydenty, które zapadły mu w pamięć, choć wcale nie były ważne, albo zacznie luki w
pamięci wypełniać fantazjami. Wiele wspomnień ma obie te wady — albo gloryfikują
wojnę, opisując jedynie akty bohaterstwa, albo nieporadnie próbują tłumaczyć własne
postępki, wywołując u czytelnika nieodpartą skłonność do traktowania żołnierzy jak
żądnych krwi morderców. Nie chciałbym, aby takie też były moje wspomnienia, nie
chciałem ani gloryfikować, ani osądzać. Zamierzałem przedstawić rzeczywistość taką,
jaką ją widziałem, i opisać to co widziałem jako zwykły żołnierz na froncie wschodnim
od jesieni 1942 roku aż do gorzkiego końca, z przerwami spowodowanymi odniesionymi
ranami. I mam nadzieję, że to mi się udało.
Książka ta wiernie przedstawia moje doświadczenia, wrażenia i wnioski. Takie, jakie
miał w owych czasach pierwszoliniowy żołnierz zwany potocznie
Landserem.
W
przeciwieństwie do wielu innych opublikowanych wspomnień nie poruszam kwestii
odpowiedzialności (lub jej braku) dowódców czy sztabów za to, jak ta wojna była
prowadzona, ani też nie przedstawiam punktu widzenia dowodzącego oficera, dużo
lepiej znającego sytuacje ogólną w znacznie szerszej skali, mimo że zasadą było, iż
walczył on wraz ze swymi ludźmi na pierwszej linii.
Książka ta jest pomyślana jako hołd złożony niezliczonym żołnierzom, którzy większą
część wojny spędzili w okopach i ziemiankach w Rosji, brudnych i zawszonych, które
opuszczali tylko na czas walki. Latem gotowali się z gorąca, zimą zamarzali na
przenikliwym wietrze i mrozie, wiosną i jesienią zaś taplali się po kolana w błocie.
Odpocząć mogli jedynie podczas krótkich przerw spędzonych na tyłach frontu lub
podczas urlopu. Na czas wojny ich domem stał się okop lub schron na pierwszej linii,
gdzie dzień po dniu starali się przetrwać i zabić wroga, zanim on zabije ich. Walczyli,
mając u boku swych towarzyszy, ale w końcu każdy i tak dochodził do prawdy, że walczy
sam w tym piekle, jakie rozpętało się wokół niego, co i raz czując tchnienie śmierci, gdy
o włos mijał go odłamek lub koło ucha gwizdały kule. Słyszeli przeraźliwe krzyki
rannych, ciche jęki umierających, a przed sobą widzieli coraz więcej zabitych wrogów...
To wszystko powodowało koszmary, które dręczyły ich długo po zakończeniu wojny.
Obecnie, pół wieku później, żyje już niewielu, którzy zdołali przetrwać piekło frontu
wschodniego i nieludzkie warunki sowieckiej niewoli. Ci jednak, którym się to udało i
którzy zachowali sporządzone wówczas notatki, mogą teraz o tym napisać.
Szkolenie ukończyłem jako strzelec karabinu maszynowego i w rezultacie przez
większość służby frontowej byłem dowódcą trzyosobowej obsługi ciężkiego karabinu
maszynowego. Nie kryję, że karabin maszynowy, zwłaszcza taki na solidnej podstawie i
z celownikiem optycznym był nader skuteczną bronią i że zabiłem wówczas wielu
wrogów.
Cały czas sporządzałem notatki, mając zamiar po zakończeniu walk spisać jak
najbardziej wierną relację. Początkowo prowadziłem też dziennik, choć było to surowo
zakazane. Pierwszego wpisu dokonałem, jadąc — po ukończeniu szkolenia rekruckiego
— jako uzupełnienie do jednostki walczącej w Stalingradzie. Nim tam jednak dotarłem,
wiele dni maszerowałem z ciężkim ładunkiem na plecach przez rozgrzany słońcem step,
który zdawał się nie mieć końca.
W czasie sowieckiego ataku pancernego 13 grudnia 1942 roku tyły naszej dywizji, a
wraz z nimi tabory, w których znajdowały się moje rzeczy osobiste, wpadły w ręce
wroga. Był wśród nich i mój dziennik, ale nie martwiłem się tym zbytnio, bo
zapisywałem w nim jedynie swoje wrażenia, nigdzie się nie podpisałem i nie podałem,
do jakiej jednostki należę, choć to ostatnie mogliby łatwo ustalić.
Później, wykorzystując czas rekonwalescencji po pierwszej ranie, ponownie
spisałem swoje wspomnienia z okresu, gdy próbowaliśmy uciec z kotła pod
Stalingradem i przeprowadziliśmy się przez zamarznięty Don pod ogniem goniących nas
sowieckich czołgów. Było to doświadczenie, którego nikt nie mógłby zapomnieć —
byliśmy ogłuszeni wybucham pocisków i łoskotem zbliżających się czołgów, oślepieni
eksplozjami musieliśmy przedzierać się przez stosy zamarzniętych trupów i
zamarzających rannych, których krew barwiła śnieg na czerwono. Nielicznym udało się
dotrzeć na drugi, bezpieczny brzeg rzeki, która jeszcze poprzedniego dnia była tak cicha i
spokojna pod pokrywą bielusieńkiego świeżego śniegu.
Po stracie dziennika zapiski robiłem na każdym skrawku papieru, jaki tylko wpadł mi
w rękę. Potem składałem je i wsuwałem jak najgłębiej pod podszewkę płaszcza. Podczas
dwukrotnego pobytu w szpitalu zdołałem przekazać je na przechowanie matce. Byłem
pewien, że nic jej z tego tytułu nie grozi, bo nikt nie potrafiłby odczytać moich
gryzmołów sporządzonych na kolanie i na dodatek skrótami, które sam wymyśliłem.
Kryjówki w płaszczu i kurtce mundurowej spełniły swoje zadanie, bo kolejne notatki
bez problemu dowiozłem do domu w czasie urlopu. Mając wolną chwilę, zacząłem je
układać chronologicznie i wtedy zrodziła się we mnie potrzeba napisania na ich
podstawie książki. Pomysł ten z rozmaitych powodów przez lata nie doczekał się
realizacji.
A potem, przeprowadzając się po rozwodzie, straciłem notatki. A przynajmniej tak
sądziłem, bo dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że zostały w starym mieszkaniu.
Cóż, moja żona po uzyskaniu rozwodu chciała się mnie jak najszybciej pozbyć ze swego
życia, by móc zrealizować swój plan — wyjść a amerykańskiego żołnierza i wyjechać z
nim i z moja córką do Stanów Zjednoczonych.
Mijały lata, lecz bolesne wspomnienia wojenne nadal tkwiły w moim umyśle i duszy.
Co więcej, zmiany w zwyczajach społecznych na „nowopokoleniowe”, oznaczające
często brak szacunku, agresję, nienawiść czy przemoc, nie pozwalały mi o nich
zapomnieć. A potem pewnego dnia, zaskoczony, znów trzymałem w dłoniach moje
notatki.
Wszystko zaczęło się od telefonu ze Stanów. Początkowo nie mogłem wydobyć
słowa, słysząc głos nieznajomej kobiety, mówiącej po niemiecku, ale z amerykańskim
akcentem, a zwracającej się do mnie „tato”. Chwilę trwało, nim dotarło do mnie, że to
moja córka z pierwszego małżeństwa, której nie widziałem od dnia rozwodu. Doprawdy
dziwnym przeżyciem było uświadomienie sobie, że mam córkę, która założyła już własną
rodzinę i zdążyła „zrobić” mnie dziadkiem. I to dwukrotnie.
Później odwiedziła nas w Niemczech — nas, bo powtórnie się ożeniłem — i
przywiozła mi cudowny prezent: teczkę z moimi zaginionymi notatkami. Były one jej
jedyną pamiątką po ojcu. Zachowała je w nadziei, że któregoś dnia zdoła go ponownie
spotkać. Udało jej się to dopiero po prawie czterdziestu latach. Próbowała o wiele
wcześniej, ale zbyt często zmieniałem miejsce zamieszkania. Teraz pozostajemy jednakże
w stałym kontakcie i kilkakrotnie byliśmy na wakacjach u niej, w Las Vegas.
Obecnie, prawie sześćdziesiąt lat po zakończeniu drugiej wojny światowej, w
mediach ciągle pojawiają się obrazy nienawiści, przemocy i walk, jak nie z takiej, to z
innej wojny. Mogą one wywoływać w oglądających niepokój lub współczucie, ale nikt
tak naprawdę nie jest w stanie zrozumieć cierpienia ofiar. Ludzie rozmawiają o
zbrodniach, a potem szybko o nich zapominają. Tak naprawdę pamiętają tylko ci, którzy
kiedyś doświadczyli wojny i wiedzą, co ona naprawdę znaczy. Podobnie jak wiedzą, że
tylko czas leczy rany i zmniejsza ból tamtych przeżyć.
Nie zostałem kaleką, moje rany się zagoiły. Pozostały jednak blizny — na ciele i
duszy. I zawsze, kiedy oglądam film czy czytam relację o jakiejś wojnie, staja mi przed
oczami obrazy tamtej i tego, co sam wówczas przeżyłem. To właśnie te natrętne
wspomnienia doprowadziły w końcu, po kilku nieudanych próbach, do powstania tej
książki. Podstawę stanowiły moje notatki, a napisałem to, co czułem i czuje o tym, co
przeżyłem i od czego nigdy tak do końca nie zdołałem się uwolnić.
Nie podałem wszystkich nazwisk czy nazw jednostek, chciałem bowiem, by była to
relacja z moich osobistych doświadczeń i obserwacji oraz tego, jak odbierałem wojnę.
Jeśli jednak moje wspomnienia przeczyta ktoś z członków mojej jednostki, bez trudu
zidentyfikuje i formację, i piszącego.
Napisałem tę książkę, bo uważałem to za swój obowiązek. Najwyższy czas zrobić to
dla wszystkich, którzy przetrwali — by nie zostali zapomniani. Na tych, którzy przeżyli
spadł obowiązek występowania w roli emisariuszy znacznie liczniejszego grona zabitych
i uciszonych na zawsze. To jest mój wkład i uważam, że wypełniłem swoją część tego
obowiązku.
Günther K. Koschorrek
Zgłoś jeśli naruszono regulamin