Agnieszka Tomaszewska - IVOCATO.pdf

(1575 KB) Pobierz
INVOCATO
Agnieszka Tomaszewska
Pro
r log
o
Ciche kroki odbijały się od marmurowych i kamiennych płyt nagrobnych. Alejki
krzyżowały się ze sobą prostopadłymi szarymi liniami. Cmentarz, niemal opustoszały o tej
porze dnia, był cichym azylem starej dzielnicy miasta. Porośnięty wysokimi drzewami, z
daleka wyglądał jak park i ciągnął
się aż do torów i stacji na rogatkach.
Ktoś wygarniał lichą miotłą pierwsze jesienne liście zza starego krzyża, na którym dumnie
wisiał
posrebrzany Bóg. Bóg, w którego ona nigdy nie wierzyła, bo nie miała czasu, by się nad
nim zastanowić. Nie modliła się, bo nie był władzą wykonawczą w jej świecie. Nie był
alfą i omegą. Nie stanowił przykładu, nie był antybohaterem. Nawet teraz, gdy nie miała
już przy sobie nikogo bliskiego ani też nawet zaprzyjaźnionego wroga, nie potrzebowała
go do lamentu, płaczu czy pretensji o zły los i spieprzone życie. Po prostu nic jej nie
obchodził byt nadprzyrodzony, który teraz gapił się na nią z każdego krzyża w morzu
krzyży.
Ustawiła kwiaty w wazonie i uklepała gliniastą ziemię pod nogami. Grób był świeży i
kopiec rozmywał się od deszczu. Zapaliła znicz i usiadła na ławeczce wkopanej przy
sąsiednim nagrobku.
Często zastygała w tej pozie i trwała tak godzinami. Nawet lubiła to uczucie tępoty i
wyciszenia.
Zaczynała rozumieć medytujących mnichów. Świetny sposób spędzania życia. Włączasz
tumiwisizm i znikasz z rzeczywistości, a panowie w białych kitlach nie przypinają cię do
łóżka, taki jesteś zrelaksowany.
- Nie jest ci zimno? - spytał jakiś szczerze nieobojętny głos.
Odwróciła się w jego stronę i odruchowo uśmiechnęła. To
był stary dozorca. Widywała go codziennie od trzech miesięcy, od pogrzebu. Na głowie
obszarpana mycka w kratkę, na szyi czerwona apaszka, wywinięta nonszalancko i
zawadiacko. Tweedowa marynarka i podwinięte nieco nogawki spodni. Opierał się o
rozczochraną miotłę z gałęzi, swoje narzędzie pracy, którym przeganiał ptaki i chuliganów
popijających wino w starych kapliczkach. W
zmęczonych oczach połyskiwał w słońcu ognik dawnej młodości, więc wyglądał jak
młokos, tylko że starszy o jakieś pięćdziesiąt lat.
- Siedzisz tu już trzecią godzinę.
- Nie mam nic lepszego do roboty.
- Ach tak - wysapał. - Szczęściara.
Usiadł kilka grobów dalej, na ławce z oparciem, i wyciągnął kanapki z wewnętrznej
kieszeni śmiesznego uniformu.
- To ja też zrobię sobie przerwę.
Chwilę ciamkał w ciszy, potem, sądząc z dźwięków, jakie do niej docierały, popił solidnie.
Nie wiedziała, dlaczego wypadło jej to z ust. To było tak naturalne, jakby pytała samą
siebie.
- Dlaczego oni to robią?
Usłyszał to wyraźnie. Patrzyła na niego spokojnie i żarliwie. Rozejrzał się dokoła, jakby
przyparty do muru, bo znał setki odpowiedzi, ale żadna by jej nie zadowoliła. Siedzieli w
sektorze H 11, pod samym murem w kącie cmentarza. W sektorze samobójców. Wiatr
cicho poruszał koronami drzew, ostatnie słońce tej jesieni migotało w ciszy na szarych
marmurach, na imionach i nazwiskach, na datach, na epitafiach, które bez sensu
opisywały ludzi i wydarzenie samego zejścia ze świata.
Podrapał się po policzku z brodawką.
-
Mówią, że samobójstwo to ostatnia i jedyna odwaga tchórza - mruknął.
- To nie jest odpowiedź.
-
Każdy jest inny i ilu tu ich leży, tyle byłoby odpowiedzi na twoje pytanie.
-
Może to i prawda, ale ja chcę wiedzieć, dlaczego akurat ten to zrobił.
2
W jej głosie było tyle samo spokoju, co pasji i gniewu. Tyle samo bólu i strachu, co
hardości, i odwagi.
-
Wiesz, przypomniało mi się coś. - Uśmiechnął się pod nosem, jakby uradowany z tego, co
miał
jej powiedzieć.
Odczekał jeszcze kilka chwil i spojrzał gdzieś nad korony starych skrzypiących drzew.
-
Słyszałem kiedyś historię o Mieście Samobójców. Kojarzysz?
Pokręciła głową, że nie.
-
To bardzo dziwne miejsce. Jeśli samobójca ma szczęście, zostaje uratowany i trafia
właśnie tam.
- Uratowany? Przed czym?
-
A bo ja wiem, co ich tam czeka? - Wzruszył ramionami. - W każdym razie jeśli tam trafi,
to ma szansę żyć w tym mieście jeszcze raz.
-
Mówisz mi, że jeśli i ja założę sobie stryczek, to przy odrobinie szczęścia będę miała
szansę zapytać go osobiście, czemu był takim idiotą?
- Bystra jesteś - rzucił ze śmiechem dziadek.
-
Odpada. Ja nie jestem z tych ostatecznie odważnych. Jest inny sposób?
Znowu się zaśmiał i niemal wziął pod boki.
-
Z diabłem ci kontrakt spisywać, dziewczyno. Jest. Jest jeszcze jeden sposób.
- Jaki?
Jej oczy płonęły. Żarliwie pragnęła odpowiedzi.
- Musisz się pomodlić.
Cisza.
- Modliłaś się kiedyś?
- Nie.
- Jesteś wierząca?
-
Jestem ochrzczona, ale na to nie miałam wpływu. Nie modlę się, bo nie ma w moim życiu
nikogo wartego modlitwy.
-
Już nie ma. Ale to może nawet lepiej, że to twój pierwszy raz - zmienił temat. - Bo to inna
modlitwa. Nie paciorek przed snem i nie nabożne jęki dewot.
- To jaka ma być ta inwokacja?
Dziadek znieruchomiał na moment.
- Ładnie to nazwałaś. Dziś już nikt nie używa tego słowa.
Przyjrzał się jej raz jeszcze. Pokiwał głową, ostatecznie
przekonując siebie, że postępuje słusznie.
-
Musisz ją ułożyć sama. Wszystko ma być w niej szczere, wszystko przemyślane, wszystko
z serca. No i musisz być pewna, że tego chcesz. Naprawdę pewna, że chcesz znać
odpowiedź.
- To wszystko?
- Tak, chyba tak.
-
Więc do zobaczenia. Idę napisać inwokację o przyjęcie do Miasta Samobójców.
Zaskoczyła go. Nie zdążył jej nawet odkrzyknąć. Siedział chwilę osłupiały, potem oparł
się wygodnie o łuszczącą się z farby ławkę i podrapał pod apaszką, gdzie uciął go komar. I
po wyraźnym śladzie duszenia, który zachodził mu wysoko na kark szeroką siną pręgą.
-
Kto wie. Może się jeszcze zobaczymy. - Uśmiechnął się i wsparłszy o miotłę, podniósł się
z ławki.
Mieszkała na najwyższym piętrze przedwojennej kamienicy. Przy wejściu na klatkę
schodową trzeba było wstrzymać oddech, bo jak zwykle w sobotę sąsiadka z parteru
lizolem zmywała obszczywane przez pijaczków deski podłogi. Tym razem też nie
pożałowała i niemal szczypało w oczy. Trzeba było jednak przyznać, że szczury wyniosły
się z piwnicy, odkąd wytoczyła to działo w walce ze smrodem i brudem.
Wdrapała się po wysokich schodach. Przełożyła siatkę w drugą rękę i sprawdziła, czy
palma, która stała między drzwiami jej i sąsiadki, ma wystarczająco mokrą ziemię.
Przekręciła klucz i stary zamek szczęknął znajomo. W środku było jasno. Jeden duży
pokój łączony blatem z kuchnią. Dwa okna, białe firanki, zasłonki w kwiatki. Białe ściany.
Skromnie, ale czysto. Rozłożona sofa, na której spała, przykryta szarą kapą. Telewizor
pomiędzy oknami. Stoliczek, dwa niewielkie fotele. Na blacie, pod którym stały dwa
wysokie taborety, leżała kartka i ołówek. Odstawiła siatkę i dopisała jeszcze kilka 3
zdań, a potem odłożyła ołówek i poszła do ciasnej łazienki. Odkręciła kurek i zatkała
wannę. Wszystko robiła jak w transie. Pieniła szampon na włosach, potem je suszyła,
zjadła kolację przy jakimś durnym teleturnieju, posprzątała po sobie. Tylko jedną rzecz
zrobiła świadomie. Włożyła kurtkę i buty i położyła się z tą kartką w ciemności pokoju.
Nieruchomo, gapiąc się w okno. Kiedy zrobiło się jasno, zapłakała cicho. Ludzie często
myślą, że nie mają już siły płakać i łzy zaskakują ich w najmniej oczekiwanych
momentach. Tekst na kartce rozmazał się. Potem było już lepiej i zaciskając pięść na
szarej kapie, czytała słowo po słowie. Zasnęła chwilę później, zmęczona kolejną
nieprzespaną nocą i kolejnym płaczem do świtu.
Słońce powoli zalało pokój. Na telewizorze spokojnie osiadał kurz. W głębi dudnił w
ciszy zegar ścienny. Podmuch lekkiego wiatru wpadł przez okno i poderwał do lotu
firankę. Kartka, która leżała na łóżku, zsunęła się bezszelestnie i opadła na podłogę.
Kolejny podmuch wsunął ją delikatnie pod komodę w przedpokoju. Na szarej, zmiętej
kapie pozostał jedynie odciśnięty ślad sylwetki. Na łóżku nie było nikogo.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin