Joe Abercrombie - Samo ostrze.pdf

(1999 KB) Pobierz
Joe Abercrombie
Samo ostrze
PIERWSZE PRAWO
Księga pierwsza
Tytuł oryginału: THE BLADE ITSELF
Tłumaczenie: Jan Kabat
ISBN: 978-83-7418-213-3
Dla czterech czytelników
Wiecie, o kogo chodzi
Koniec
Logen przedzierał się między drzewami, gołe stopy ślizgały się i sunęły po mokrej ziemi,
brei, wilgotnych igłach sosnowych; w piersi świszczał mu oddech, w głowie pulsowała
krew. Potknął się i runął, padając bokiem; niemal rozpłatał sobie pierś własnym toporem,
a potem leżał zdyszany, ze wzrokiem wbitym w leśną ciemność.
Jeszcze przed chwilą towarzyszył mu Wilczarz, był tego pewien, ale teraz nigdzie nie
dostrzegał śladu towarzysza. Co do pozostałych, nie mógł powiedzieć nic konkretnego.
Niezły ze mnie przywódca, pomyślał ironicznie, tak się odłączyć od swoich chłopców.
Wiedział, że powinien zawrócić, ale wszędzie roiło się od szanków. Wyczuwał, jak ruszają
się między drzewami, a jego nozdrza przenikała ich woń. Gdzieś z lewej strony dobiegło
jakby wołanie, może toczyła się tam walka. Logen dźwignął się powoli na nogi, starając
się zachowywać cicho. Za jego plecami trzasnęła gałązka. Odwrócił się gwałtownie.
W jego stronę zmierzała włócznia. Włócznia budząca grozę i szybka, a na jej drugim
końcu majaczyła sylwetka szanki.
- Niech to! - rzucił Logen i uskoczył w bok, potknął się i runął na twarz, po czym
przetoczył się przez krzewy, oczekując w każdej chwili, że włócznia przeszyje mu plecy.
Pozbierał się z ziemi, oddychając z wysiłkiem. Znów dostrzegł wymierzony w siebie
jasny szpikulec, zrobił unik i wśliznął się błyskawicznie za pień dużego drzewa. Wyjrzał,
a wtedy płaskogłowy zasyczał i zamierzył się włócznią. Logen wychylił się z drugiej
strony, tylko na mgnienie oka, potem zniknął, wyskoczył zza drzewa i wzniósł topór,
rycząc co sił w płucach.
Rozległ się głośny chrzęst, gdy ostrze zagłębiło się w czaszce szanki. Miał szczęście, ale
uważał, że na nie zasłużył.
Płaskogłowy stał nieruchomo, patrząc na niego ze zdumieniem. Potem zaczął się chwiać
na boki, po jego twarzy spływała krew. Wreszcie osunął się bezwładnie jak kłoda,
wyrywając przy tym topór z dłoni Logena, i upadł u jego stóp. Logen próbował ująć
rękojeść swej broni, ale szanka wciąż jakimś cudem ściskał włócznię, której koniec chwiał
się niebezpiecznie w powietrzu.
- Ghaa! - zaskrzeczał Logen, gdy ostrze cięło go w ramię. Poczuł, jak na twarz pada mu
cień. Jeszcze jeden płaskogłowy. Cholernie wielki. Szybujący w powietrzu z
rozpostartymi ramionami. Logen nie zdążył sięgnąć po topór. Nie zdążył uskoczyć.
Otworzył
usta, ale nie zdążył nic powiedzieć. Co można wyrzec w takiej chwili?
Runęli razem na mokrą ziemię, toczyli się po błocie, kolcach, połamanych gałęziach,
szarpiąc się, uderzając i warcząc na siebie. Logen walnął mocno głową o korzeń jakiegoś
drzewa, zadzwoniło mu w uszach. Miał gdzieś schowany nóż, ale nie mógł sobie
przypomnieć gdzie. Toczyli się bez końca, w dół zbocza, świat wokół nich wirował,
Logen zaś próbował otrząsnąć się z oszołomienia wywołanego uderzeniem i jednocześnie
udusić płaskogłowego. Pęd nie ustawał ani na chwilę.
Rozbicie obozowiska niedaleko wąwozu wydawało się wcześniej mądrym posunięciem.
Żadnego ryzyka, że ktoś się podkradnie od tyłu. Teraz, gdy Logen ślizgał się na brzuchu
po krawędzi klifu, pomysł z obozowiskiem stracił jakikolwiek sens. Jego dłonie darły
mokrą glebę. Wokół było tylko błoto i zbrązowiałe igły sosnowe. Próbował zacisnąć palce
na czymkolwiek, ale chwytał tylko pustkę. Zaczął spadać. Z ust wyrwał mu się cichy
skowyt.
Wreszcie jego dłonie natrafiły na coś. Korzeń drzewa, wystający z ziemi na samej
krawędzi wąwozu. Logen zakołysał się w powietrzu, zdyszany, ale trzymał się mocno.
- Ha! - krzyknął. - Ha!
Wciąż żył. Trzeba było czegoś więcej niż kilku płaskogłowych, by położyć kres istnieniu
Logena Dziewięciopalcego. Zaczął się podciągać ku krawędzi urwiska, ale nie dawał
rady. Poczuł na nogach jakiś ogromny ciężar. Zerknął w dół.
Wąwóz był głęboki. Bardzo głęboki, o nagich i skalistych zboczach. Gdzieniegdzie do
jakiejś szczeliny przylgnęło drzewo, rosnąc ku pustemu niebu i wysuwając w przestrzeń
konary. Daleko w dole szumiała sykliwie rzeka, bystra i gniewna - spieniona biała woda,
najeżona ostrymi czarnymi kamieniami. Nic dobrego, wiedział o tym, ale prawdziwy
problem był znacznie bliżej. Wciąż towarzyszył mu wielki szanka, kołysząc się łagodnie
na boki, uczepiony brudnymi łapami jego lewej kostki.
- Do diabła - mruknął Logen.
Znalazł się w niezłych tarapatach. Nie po raz pierwszy, ale zawsze udawało mu się
przeżyć, by śpiewać potem pieśni, trudno było jednak sobie wyobrazić gorszą sytuację.
Pomyślał bezwiednie o swoim życiu. Teraz wydawało się pozbawione sensu i gorzkie.
Nikomu nie przyniosło niczego dobrego. Pełne przemocy i bólu, naznaczone
rozczarowaniem i znojem. Ręce zaczynały mu się męczyć, ramiona paliły ogniem.
Płaskogłowy olbrzym nie zamierzał najwyraźniej spadać. Wręcz przeciwnie, zaczął się
nawet podciągać. Znieruchomiał
na chwilę, patrząc gniewnie z dołu.
Gdyby to Logen był na jego miejscu, to z pewnością pomyślałby: „Moje życie zależy od
tej nogi, której się trzymam - lepiej nie ryzykować”. Człowiek prędzej ratowałby siebie,
niż zabijał wroga. Problem polegał na tym, że szanka nie myślał w ten sposób, i Logen o
tym wiedział. Nie zaskoczyło go więc, gdy tamten rozwarł swe wielkie usta i zatopił mu
kły w łydce.
- Aaa! - zawył Logen i wierzgnął z całej siły gołą piętą, kopiąc głowę szanki, na której
pojawiła się krwawa pręga, ale przeciwnik nie przestawał gryźć; im bardziej Logen kopał,
tym bardziej ślizgały mu się dłonie na mokrym korzeniu, którego nie pozostało już wiele,
lada chwila nie byłoby się czego trzymać, a i ten kawałek wyglądał tak, jakby miał zaraz
pęknąć.
Próbował myśleć, zapominając o bólu w rękach, bólu w ramionach, zębach w nodze.
Wiedział, że runie w dół. Jedyną alternatywą był upadek na skały albo do wody, i ów
wybór sam się narzucał.
Jeśli masz do wykonania trudne zadanie, lepiej je wykonać, niż żyć w wiecznym strachu.
Tak powiedziałby jego ojciec. Logen oparł się więc mocno drugą stopą o skalne zbocze,
wziął ostatni głęboki oddech i rzucił się w przestrzeń, dobywając z siebie resztki sił.
Poczuł, jak wyrywa się zębom, a potem kurczowo zaciśniętym dłoniom; przez chwilę był
wolny.
Później zaczął spadać. Szybko. Zbocza wąwozu przelatywały w pędzie - szara skała,
zielony mech, łaty białego śniegu; wszystko to wirowało wokół niego.
Przekręcił się powoli w powietrzu, machając bezradnie rękami i nogami, zbyt przerażony,
by krzyczeć. Wiatr chłostał go po oczach, szarpał za ubranie, wyrywał mu oddech z ust.
Logen zobaczył przelatującego tuż obok szankę, który uderzył o skalne zbocze,
gruchocząc sobie kości, odbił się i runął bezwładnie w dół, z pewnością martwy. Był to
satysfakcjonujący widok, ale zadowolenie Logena nie trwało długo.
Pojawiła się gwałtownie woda. Czekała na niego. Uderzyła go w bok niczym szarżujący
byk, wybiła z płuc powietrze, wydarła myśl z głowy, wessała go w głąb, w lodowatą
ciemność…
CZĘŚĆ I
„Samo ostrze nakłania do okrutnych czynów” Homer
Ocaleni
Plusk wody w uszach. To była pierwsza rzecz. Plusk wody, szum drzew, dziwny szczebiot
i świergot ptaków. Logen uchylił odrobinę powieki. Światło, rozmazany blask
przenikający liście. Śmierć? Więc dlaczego tak bardzo bolała? Pulsował mu cały lewy
bok. Próbował
odetchnąć porządnie, zakrztusił się, wykaszlał trochę wody, wypluł błoto. Jęknął,
przekręcił
się, wsparł na dłoniach i kolanach, dźwignął z rzeki, dysząc przez zaciśnięte zęby, po
czym przewrócił się na plecy w mchu, mazi i zgniłych gałązkach tuż nad brzegiem.
Leżał przez chwilę, wpatrzony w szare niebo nad czarnymi konarami; z obolałej krtani
dobywał mu się świst oddechu.
- Wciąż jestem żywy - zaskrzeczał do samego siebie.
Wciąż żywy, wbrew wysiłkom natury, szanków, ludzi i bestii. Przemoczony do suchej
nitki, leżąc płasko na plecach, zaczął parskać śmiechem. Piskliwym, bulgoczącym
śmiechem.
Jedno można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym - przeżył.
Gnijący brzeg rzeki omiotło tchnienie zimnego wiatru; śmiech Logena zamarł z wolna.
Może i nie stracił życia, ale jak się przy nim utrzymać - oto było pytanie. Usiadł, mrugając
z bólu, potem wstał z wysiłkiem, opierając się o najbliższe drzewo. Otarł z błota nos, oczy
i uszy. Ściągnął mokrą koszulę, by rzucić okiem na obrażenia.
Bok miał pokryty sińcami, rezultat upadku. Niebieskie i fioletowe plamy aż do żeber.
Wrażliwe bez wątpienia na dotyk, ale niczego sobie chyba nie złamał. Noga wyglądała
koszmarnie. Porozrywana i zakrwawiona po spotkaniu z zębami szanki. Bolała jak diabli,
ale stopa poruszała się całkiem sprawnie, a to było najważniejsze. Potrzebował jej, jeśli
zamierzał
się stąd wydostać.
Wciąż miał swój nóż w pochwie przy pasie, co stwierdził nie bez zadowolenia.
Doświadczenie mówiło mu, że noży nigdy za wiele, ten zaś był dobry, ale przyszłość
wciąż malowała się w ciemnych barwach. Mógł liczyć tylko na własne siły, zagubiony w
lasach, gdzie roiło się od płaskogłowych. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdował, zamierzał
jednak podążać wzdłuż rzeki. Wszystkie płynęły na północ, od gór do zimnego morza.
Podążać wzdłuż rzeki, na południe, w stronę przeciwną nurtowi. Podążać wzdłuż rzeki i
wspinać się na Wysokie Szczyty, gdzie szankowie go nie znajdą. To była jego jedyna
szansa.
Wiedział, że o tej porze roku może być tam zimno. Śmiertelnie zimno. Popatrzył na swoje
bose stopy. Miał pecha, że szankowie się zjawili, gdy nie miał na nogach butów i
opatrywał sobie bąble na stopach. Ani też płaszcza - siedział blisko ognia. W takim
odzieniu nie przetrwałby w górach nawet dnia. Jego stopy i dłonie pokryłyby się w nocy
czernią; umierałby kawałeczek po kawałeczku, nim dotarłby do przełęczy. Gdyby
wcześniej nie padł z głodu.
- Do diabła - mruknął.
Musiał wrócić do obozowiska i mieć nadzieję, że płaskogłowi ruszyli dalej, zostawiając
co nieco. Coś, dzięki czemu zdołałby przetrwać. Nie liczył na wiele, ale nie miał
wyboru. Tak jak zawsze.
* * *
Zaczęło padać, nim Logen odszukał to miejsce. Siekące krople przyklejały mu włosy do
czaszki i przenikały odzienie. Przywarł do omszałego pnia i spojrzał w stronę obozu; serce
waliło mu młotem, prawa dłoń zaciskała się boleśnie na śliskiej rękojeści noża.
Dojrzał poczerniały krąg w miejscu ogniska, na wpół spalone badyle i rozdeptany popiół.
Dojrzał wielki kloc, na którym siedział Trójdrzewiec i Dow, gdy nadeszli płaskogłowi.
Dojrzał kawałki porozrywanego i potłuczonego dobytku, walające się po całej polanie.
Naliczył trzech martwych szanków, którzy leżeli bezwładnie na ziemi, jeden ze sterczącą z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin