Patrick O'Brian - Przygody Kapitana Jacka Aubreya 01 - Dowodca Sophie.pdf

(1857 KB) Pobierz
Patrick 0’Brian
Dowódca „Sophie”
Tłumaczył Bernard Stępień
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału Master and Commander
MARIAE LEMBI NOSTRI
DUCI ET MAGISTRAE
DO DEDICO
OD AUTORA
Pisząc o Royal Navy, Królewskiej Marynarce Wojennej z osiemnastego i początku
dziewiętnastego wieku, nie moŜna uniknąć pewnych niedoskonałości. Trudno jest w pełni
dochować wierności tematowi, gdyŜ nieprawdopodobna wręcz rzeczywistość bardzo
często wykraczała znacznie poza ramy wyobraźni. Nawet najbardziej bujna imaginacja nie
moŜe chyba stworzyć sceny, w której admirał Nelson, skacząc przez okno rufowej
galeryjki ze swego pogruchotanego „Captaina”, uzbrojonego w siedemdziesiąt cztery
działa, przedostaje się na osiemdziesięciodziałowego „San Nicolasa” i pośpiesznie
przechodzi na olbrzymiego
„San Josefa” o stu dwudziestu działach. Później, jak admirał sam to opisuje: „na pokładzie
hiszpańskiego okrętu pierwszej klasy, w ów moŜe dość ekstrawagancki sposób, przyjąłem
szpady od pokonanych Hiszpanów i przekazałem je Williamowi Fearneyowi, członkowi
załogi mej paradnej łodzi. Ten zaś ze stoickim spokojem wziął je wszystkie pod pachę”.
Stronice zapisane przez Beatsona, Jamesa, kartki „Naval Chronicle”, archiwalne
dokumenty Admiralicji w Public Record Office, biografie u Marshalla i O’Byrne’a pełne
są opisów działań moŜe mniej spektakularnych (Nelson był przecieŜ tylko jeden), ale nie
mniej brawurowych. Bardzo niewielu ludzi potrafiłoby wymyślić podobne wydarzenia, a
jeszcze mniej umiałoby opowiedzieć je przekonywająco. Dlatego właśnie, aby opisać
potyczki morskie w tej ksiąŜce, sięgnąłem wprost do źródeł. Z bogactwa wspaniale
rozegranych, szczegółowo opisanych walk i bitew wybrałem te, które najbardziej
podziwiam.
Przedstawiając owe zdarzenia, korzystałem z dzienników okrętowych, listów urzędowych,
ówczesnych relacji i wspomnień bezpośrednich uczestników, tak by niczego nie
przeinaczyć.
Z drugiej jednak strony nie trzymałem się niewolniczo ścisłej chronologii. Dlatego
prawdziwy znawca historii marynarki wojennej zauwaŜy na przykład, iŜ akcja Sir Jamesa
Saumareza w Cieśninie Gibraltarskiej została przeze mnie przesunięta w czasie i odbywa
się dopiero po zakończeniu zbioru winogron. Ktoś taki zorientuje się teŜ, Ŝe jedną z walk
brygu
„Sophie” w rzeczywistości stoczył zupełnie inny, lecz tak samo uzbrojony okręt. To
prawda, pozwoliłem sobie na duŜą swobodę. Pisząc, korzystałem z dokumentów, listów i
poematów -
krótko mówiąc, z czego tylko się dało. Starając się zachować wierność ogólnej prawdzie
historycznej, pozmieniałem jednak nazwiska, miejsca wydarzeń i pewne drobne fakty, tak
by dopasować je do wymogów mojej opowieści.
Istotne dla mnie jest to, Ŝe godni podziwu ludzie tamtych czasów: Cochrane’owie,
Byronowie, Falconerowie, Seymourowie, Boscawenowie i liczni mniej słynni Ŝeglarze, z
których cech i przeŜyć w pewien sposób ulepiłem postaci moich bohaterów, zostaną
uszanowani dzięki opisom ich własnych czynów, a nie fikcyjnych wydarzeń. Moim
zdaniem taka autentyczność to prawdziwy klejnot, echo naprawdę wypowiedzianych słów
ma niewymierną wprost wartość.
Chcę teŜ w tym miejscu podziękować za pomoc oraz cenne wskazówki otrzymane od
cierpliwych, doskonale znających temat pracowników Public Record Office i National
Maritime Museum w Greenwich. Składam równieŜ podziękowania dowódcy HMS
,,Victory”
- nikt chyba nie mógłby być bardziej uprzejmy i pomocny w mojej pracy.
Patrick O’Brian
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wysokie, otoczone filarami wnętrze ośmiokątnej sali koncertowej w pałacu gubernatora w
Port Mahon wypełniały pierwsze triumfalne takty kwartetu C-dur Locatellego. Stłoczeni
pod ścianą muzycy, Włosi, byli jakby przyparci do muru ciasnymi rzędami małych,
pozłacanych krzeseł. Grali z pełnym pasji przekonaniem. Powoli wspinali się ku
przedostatniemu crescendo, ku przejmującej pauzie i ku głębokiemu, wyzwalającemu
akordowi finałowemu.
Przynajmniej część publiczności, siedzącej na owych pozłacanych krzesełkach, śledziła
muzyczną wspinaczkę z równie jak muzycy intensywnym zaangaŜowaniem. Do tej grupy
naleŜało bez wątpienia dwu słuchaczy, którym wypadło zajmować miejsca tuŜ obok
siebie, po lewej stronie w trzecim rzędzie. MęŜczyzna, który siedział bardziej na lewo,
mógł być pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem Ŝycia. Jego potęŜna postać
prawie zupełnie zakrywała krzesło, tylko gdzieniegdzie przeświecał niewielki skrawek
pozłacanego drewna.
Człowiek ów miał na sobie swój najlepszy strój - błękitną kurtkę z białymi wyłogami, błę-
kitną kamizelkę, spodnie i pończochy porucznika Royal Navy, ze srebrnym medalem Nilu
w klapie. ŚnieŜnobiały mankiet zapinanego na złote guziki rękawa poruszał się w takt
melodii.
Jasnobłękitne oczy, osadzone w bladoróŜowej, teraz jednak mocno opalonej twarzy,
wpatrzone były nieomal nieruchomo w smyczek pierwszych skrzypiec. Zabrzmiała
wysoka nuta, potem krótka pauza, wreszcie zakończenie i pięść Ŝeglarza uderzyła mocno
w kolano.
Powoli odchylił się do tyłu w swoim krześle, które zakrył zupełnie, westchnął z
zadowoleniem i z uśmiechem zwrócił się w stronę sąsiada. Słowa: „Moim zdaniem bardzo
zgrabnie zagrane, sir” ugrzęzły mu jednak w gardle. Spotkał chłodne, raczej wrogie
spojrzenie tamtego i usłyszał złowrogi szept:
- Jeśli juŜ koniecznie musi pan wybijać rytm, sir, proszę czynić to w takt muzyki, a nie o
pół
uderzenia do przodu.
Wyraz twarzy Jacka Aubreya natychmiast zmienił się od przyjacielskiego, szczerego
zadowolenia w coś, co z powodzeniem określić by moŜna jako pełną zakłopotania
wrogość.
Nie mógł zaprzeczyć, Ŝe rzeczywiście poruszał ręką w takt muzyki. ChociaŜ czynił to na
pewno z perfekcyjną dokładnością, samo w sobie zachowanie takie nie było godne
pochwały.
Zarumienił się lekko i przez chwilę przyglądał się uwaŜnie swemu sąsiadowi. ZdąŜył
jeszcze powiedzieć:
- Wierzę… - i pierwsze nuty wolnej części przerwały mu w pół słowa.
PrzeŜuwająca nuty wiolonczela odegrała solo dwie frazy i rozpoczęła dialog z altówką.
Tylko część umysłu Jacka zwracała na to uwagę, reszta zajęta była męŜczyzną siedzącym
obok.
Ukradkowe spojrzenie pozwoliło mu stwierdzić, Ŝe był to mały, ponury człowieczek w
podniszczonym czarnym płaszczu. Cywil. Trudno było określić jego wiek - nie tylko
dlatego, iŜ twarz nieznajomego niczego nie zdradzała. Na głowie człowiek ów miał
perukę, mocno poszarzałą, najwyraźniej zrobioną z cienkiego drutu i od dawna nie
przypudrowaną. Mógł
mieć równie dobrze dwadzieścia, jak i sześćdziesiąt lat. „W rzeczywistości jest chyba w
moim wieku” - pomyślał Jack. - „śe teŜ ten łajdak tak wygląda”. Potem całą uwagę Jacka
znów pochłonęła muzyka. Odnalazł główny temat utworu i śledził go cierpliwie w jego
zmianach oraz urzekających ozdobnikach, aŜ do satysfakcjonującej, logicznej konkluzji.
Nie myślał o swym sąsiedzie do końca części, starannie unikając teŜ jakichkolwiek
spojrzeń w kierunku nieznajomego.
Menuet sprawił, Ŝe głowa Jacka zakołysała się w ślad za natrętnym rytmem. Porucznik
nie był jednak tego świadomy. Dopiero gdy poczuł, Ŝe jego ręka podryguje niespokojnie,
gotowa unieść się w powietrze, wsunął szybko dłoń pod kolano. Taniec był Ŝywy,
przyjemny, nic więcej. TuŜ po nim zaczęto grad zaskakująco trudny, prawie draŜniący
końcowy fragment, w którym kompozytor był jakby o krok od wypowiedzenia czegoś o
niezwykle istotnym znaczeniu. Donośne dźwięki ucichły nagle, ustępując miejsca
pojedynczemu szeptowi skrzypiec. Jednostajny szum przyciszonych rozmów, który nigdy
nie ucichł zupełnie w tylnej części sali, zaczął coraz wyraźniej narastać. Wydawało się, Ŝe
za moment całkowicie zagłuszy muzykę. Jakiś Ŝołnierz wybuchnął stłumionym kaszlem i
Jack ze złością rozejrzał się dookoła. Wtedy reszta kwartetu dołączyła do skrzypiec i
instrumenty wspólnie dotarły do punktu, w którym mogło zabrzmieć coś wiekopomnego:
teraz waŜny był powrót do głównego muzycznego nurtu; dlatego gdy wiolonczela
przyłączyła się swoim nieuchronnym i niezbędnym pom, pom-pom-pom, pom, Jack
opuścił brodę na piersi i unisono z wiolonczelą zanucił: pom, pom-pom-pom, pom. Nagle
czyjś łokieć wbił mu się między Ŝebra i ktoś zasyczał mu prosto do ucha. Dopiero teraz
zorientował się, Ŝe uniesioną wysoko dłonią porusza w takt muzyki. Opuścił rękę,
zacisnął zęby i patrzył nieruchomo na swe stopy aŜ do chwili, w której zabrzmiały
ostatnie dźwięki utworu. Wysłuchał dostojnego zakończenia i doszedł do wniosku, Ŝe
daleko przekraczało ono prosty raczej wstęp, którego treść udało mu się przewidzieć.
Niestety, nie mógł czerpać z tego Ŝadnej przyjemności.
Podczas braw i ogólnego zamieszania sąsiad Jacka przyglądał mu się uwaŜnie, raczej z
całkowitą dezaprobatą niŜ niechęcią. Nie odzywali się, siedzieli sztywno ze świadomością
swej obecności, podczas gdy pani Harte, Ŝona komendanta, grała na harfie długi i trudny
technicznie utwór. Jack Aubrey spojrzał w noc przez wysokie, wytworne okno. Na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin