Mons Kallentoft - Zlo budzi sie wiosna.pdf

(1447 KB) Pobierz
Mons Kallentoft
Zło budzi się wiosną
Przełożyła Inga Sawicka
Tytuł oryginału Vårlik
Prolog
MAJ 2010
[W CIEMNICY]
Tatusiu, gdzieś ty się podział?
Bądź przy mnie.
Gdzie ty jesteś? Tato, musisz przyjść do nas.
Braciszek płacze.
On jest taki malutki. Leży zapłakany na podłodze, a podłoga jest mokra od sików. Tu są
pająki. Czy mogą się tutaj dostać węże? Albo jaszczury, warany o żółtych zębach, to one
tak skrobią? Tato, jeśli umrzemy, to przez ciebie.
On mówi głupi, głupi.
Jak w domu, przy basenie, tato. Bał się wskoczyć, chociaż miał już założone skrzydełka.
A ja się nie bałam. Jestem odważna, odważniejsza od niego, bo mam sześć lat, a on
dopiero trzy, niecałe cztery.
Tu jest za gorąco, pocę się. Ale tylko czasami. Zdjęłam koszulkę, dobrze? Znów ten
odgłos, słyszę, że idą ci panowie, w szczelinie pod drzwiami znikło światło, słychać
tykanie, kompletna ciemność, braciszek musi siedzieć cicho, bo inaczej mogliby nas zbić,
boję się i zaczynam krzyczeć:
Nie bij mnie, nie bij. Światło znów się zapala, panowie idą sobie, ale niedługo wrócą.
Czy ja wtedy umrę? Tato, czy oni nas zabiją?
Jesteśmy zamknięci, chcę, żeby nas wypuścili. Przynoszą nam jedzenie, dali nam nocnik i
kredki. Rysujemy rożne figury na podłodze i ścianach. Nic nie widać, ale i tak rysujemy.
Boję się. Braciszek boi się jeszcze bardziej.
Co to tak tyka? Gdzie są te wstrętne jaszczury? Coś błyska w ciemnościach.
To potworne, tak się bać. Tulę braciszka, jest taki cieplutki, płacze. To ten straszny sen, o
którym nigdy nie chciałam opowiadać. Tato, czy to się dzieje dlatego, że nigdy o tym nie
opowiadałam?
Jeśli człowiek jest dobry, to i dla niego ludzie są dobrzy.
Jak ty, tato, ty jesteś dobry, prawda? Pewnie, że jesteś dobry, więc zostawiam braciszka,
walę w zamknięte drzwi i krzyczę:
Nie przychodźcie. Ja nie chcę umierać. My nie chcemy umierać.
Pośpiesz się i przyjdź.
SZEŚĆ LAT WCZEŚNIEJ
Moje ciało woła o rozgrzewającą, bezinteresowną miłość i o zapomnienie. To wszystko,
czego pragnie.
Pragnę, chcę tylko jednego, tego uczucia ponad wszystko.
Odebrano mi was.
Chcę, żeby tak zostało, nikt nie wie o was. Oddam was dobrym ludziom, przynajmniej
mam taką nadzieję.
Miało was nie być, a jesteście dwie. Rozglądam się po sali szpitalnej. Blade, trupie światło
sztokholmskiego wiosennego nieba pada na spękane linoleum, jakby chciało mnie stąd
wygonić.
Za chwilę zostawię was na zawsze, oddam was i nie będziecie mnie pamiętać. Będzie bez
znaczenia, kto był waszym ojcem. Może zostałam zgwałcona, gdy leżałam nieprzytomna
w jakimś mieszkaniu zastępczym, albo w metalicznym świetle toalety na centralnej stacji
metra, może ktoś mnie wykorzystał, gdy zapadłam w rozkoszny sen w jakimś odludnym
podziemnym pomieszczeniu metra.
Pewnego dnia okazało się, że noszę was w sobie. Teraz jesteście w sąsiednim pokoju,
niedługo poznacie swoich nowych rodziców, chce mi się krzyczeć, ale to się musi stać,
chciałabym być gdzie indziej, miłość to nie mój świat, a wy pozostaniecie moją wielką
tajemnicą, która przyćmiewa wszystko inne.
Waszym ojcem mógł być ktokolwiek.
Więc nie zajmujcie się tym.
Drzwi sali się otwierają, widzę was, jesteście jedynym pięknem na tym świecie, nigdy o
tym nie zapominajcie. Płaczecie, może światło jest za ostre? Leżycie w moich objęciach,
udaje mi się was uśpić, położna mówi, że nie ma pośpiechu, mam czas, po chwili znów
was zabiera, a ja trzymam się łóżka i płaczę, ale tak będzie najlepiej, tak będzie najlepiej. I
już was nie ma, ale wiedzcie, że mama was kocha.
W Szpitalu Uniwersyteckim Karolinska unosi się zapach śmierci i bakterii, na które nie
pomogą żadne antybiotyki. Wygrzebuję się z łóżka, wciągam ciuchy, które miałam w
szafie, i wlokę się przez korytarz do windy, ale tak, aby nie zauważył mnie nikt z
personelu, bo próbowaliby mnie zatrzymać. Nikt mnie nie widzi, umiem stawać się
niewidoczna.
Nie mam poczucia winy ani wstydu.
A może jednak? Nie ma sensu się nad tym zastanawiać.
Bardzo za wami tęsknię. Nie potrafię, ale też nie chcę się przeciwstawiać.
Po chwili jadę już taksówką, wysiadam na Sergels torg, trzymam w dłoni zwinięty
banknot tysiąckoronowy i witam się z ciemnoskórym kolegą, wiem, jak trafić do
najdalszych zakamarków stacji metra centrum, jakiś brat w potrzebie użycza mi
niezbędnych narzędzi, jedno ukłucie igły i świat staje się taki, jaki być powinien, bierze
mnie w ramiona, w których nie ma miejsca na żadne złe uczucia.
Godzinę później stoję na Hötorget w zapierającym dech świetle popołudnia. Wszędzie
kamery monitoringu miejskiego. Obserwują mnie.
Widzę dwie dziewczynki w wieku mniej więcej siedmiu lat, biegną po biało-czarnym
betonie w kierunku szklanej fasady Kulturhuset, widzę ich odbicia w szybach, ale nie
potrafię dostrzec ich twarzy. Odwracam się. Gromadki ludzi, niektórzy kiwają mi głową,
jakby mówili: „A więc wróciłaś”.
Odpowiadam kiwnięciem.
Znów się odwracam.
Dziewczynki zniknęły.
Pochłonięte przez własne odbicie.
CZĘŚĆ I
ZACHŁANNA MIŁOŚĆ
1
LINKÖPING, PONIEDZIAŁEK, SIÓDMY MAJA
Od głębokiego, porażającego wręcz błękitu nieba bije blask, w którym można się niemal
przejrzeć.
To taki błękit, jak w środku płomienia podczas spawania, myśli sobie mama, idąc przez
Stora torget, którego bruk spajają tysiące kroków ludzi krążących w pościgu za tym, co
ma być sensem ich życia.
Słońce stoi nisko, jego promienie przecinają powietrze jak lśniące stalą, ostre groty i
opalają twarze ludzi siedzących pod wielkimi parasolami w ogródkach przed Mörners inn
i Stora hotellet. Ciepło jest jednak zwodnicze, w jego wnętrzu otorbił się chłód zimy.
Mama patrzy na dom, w którym mieści się biuro nieruchomości, i wyobraża sobie
dramatyczne ogłoszenia rozklejone w oknach. Widzi, że przed bankomatem nikt nie stoi, i
podnosi wzrok na zegar znajdujący się pod kalenicą. Wskazówki wyglądają jak
przynitowane w jednym położeniu, ale kobieta wie, że się przesuwają.
Kwadrans po dziesiątej.
Wokół rynku dużo pustych wystaw po sklepach i kawiarniach zamkniętych z powodu
kryzysu. Pozostały po nich ogłoszenia o wyprzedaży. Przebijają się przez drobne pyłki
tańczące w świetle słońca, domagając się uwagi przechodniów.
Dziwnie mało ludzi, myśli kobieta. Żadnych sprzedawców ulicznych, rolników z
okolicznych równin, wciskających ekologiczne warzywa pochodzące z upraw
szklarniowych, żadnych imigrantów usiłujących sprzedawać owoce bez kwitu ani
handlarzy żądających nieprzyzwoitych cen za starocie, które dawno powinny trafić na
wysypisko śmieci.
Na swoim miejscu na rogu jest natomiast dziadek sprzedający hot dogi. Stoi zgarbiony
pod pomarańczowo-żółto-czerwonym parasolem, czekając na klientów, którzy już zdążyli
poczuć głód i chcą go zaspokoić za parę groszy.
Dziesięć koron za parówkę. Jest również kwiaciarz sprzedający tulipany: różowe, żółte,
czerwone i pomarańczowe.
Dziewczynki, sześcioletnie bliźniaczki, biegną przed nią do bankomatu SEB1, z którego
zazwyczaj podejmuje pieniądze na niezbędne zakupy. Mają na sobie takie same różowe
kurteczki, takie same dżinsy i białe, sportowe buciki z czterema czerwonymi naszywkami
po bokach.
Są dwie, ale żyją, poruszają się i mówią, jakby były jednością, identyczne we wszystkim.
Ludzie na ogół ich nie rozróżniają, ale zachwycają się energią, radością i urodą, którą
dziewczynki wprost promienieją, jakby samo ich istnienie było hołdem dla świata i ich
obecności w nim.
Wiatr potargał im jasne czuprynki, ich ruchy są świadome, choć kanciaste, trochę
niezgrabne, świadczą o tym, że jest jeszcze tyle do odkrycia, zarówno we własnym ciele,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin