Bielajew Aleksander - Wyspa zaginionych okrętów.rtf

(1245 KB) Pobierz
ALEKSANDER BIELAJEW

 

 

 

 

ALEKSANDER BIELAJEW

 

 

 

 

WYSPA

ZAGINIONYCH OKRĘTÓW

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: OSTROW POGIBSZYCH KORABLEJ

PRZEKŁAD: ADAM GALIS

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ISKRY • WARSZAWA • 1960

 

 

WYSPA ZAGINIONYCH OKRĘTÓW

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

I. Na pokładzie

 

 

Wielki parowiec transatlantycki „Beniamin Franklin” miał za chwilę opuścić port genu-eński. Na nabrzeżu trwała zwykła krzątanina, słychać było okrzyki różnojęzycznego, barwne-go tłumu, a na statku zapanowała pełna napięcia cisza, jaka zwykle poprzedza moment odpły-nięcia statku w daleką podróż. Tylko na pokładzie trzeciej klasy tłoczyli się podróżni, zajmu-jąc miejsca i układając rzeczy. Pasażerowie pierwszej klasy z wysokości swego pokładu obse-rwowali w milczeniu to mrowisko ludzkie.

Parowiec ryknął po raz ostatni, aż się zatrzęsło powietrze. Marynarze zaczęli śpiesznie podnosić trap.

W tym momencie na trap szybko weszli dwaj mężczyźni. Idący w tyle dał marynarzom znak dłonią i trap został ponownie spuszczony.

Spóźnieni pasażerowie weszli na pokład. Elegancko ubrany, barczysty młodzieniec ru-szył szybko w stronę kajut, trzymając ręce w kieszeniach luźnego płaszcza. Jego gładko wy-golona twarz była spokojna. Ale uważny obserwator, widząc ściągnięte brwi nieznajomego i jego lekki, ironiczny uśmiech, mógłby się łatwo domyślić, że to jest spokój pozorny. W ślad za młodzieńcem, nie odstępując go ani na krok, szedł starszy, zażywny mężczyzna w meloni-ku zsuniętym na kark. Na jego spoconej, jakby zmiętej twarzy malowało się jednocześnie zmęczenie, zadowolenie i napięta uwaga niczym u kota, który trzyma w zębach mysz. Ani na chwilę nie spuszczał oka ze swego towarzysza podróży.

Na pokładzie statku, w pobliżu trapu, stała młoda dziewczyna w białej sukni. Jej spoj-rzenie spotkało się na chwilę ze spojrzeniem spóźnionego pasażera, który szedł pierwszy.

Kiedy ta dziwna para przeszła, dziewczyna w białej sukni usłyszała, jak marynarz zde-jmujący trap powiedział do kolegi, wskazując głową spóźnionych pasażerów:

Widziałeś? Nasz stary znajomy Jim Simpkins, detektyw nowojorski, złapał jakiegoś faceta.

Simpkins? — odparł drugi marynarz. — On nie poluje na drobnego zwierza.

Tak, popatrz, jak ten facet jest ubrany. Na pewno jakiś kasiarz albo coś jeszcze gorszego.

Miss Kingman zlękła się. Na tym samym statku, jechać będzie do Nowego Jorku prze-stępca, może nawet morderca. Dotychczas tylko w dziennikach widywała fotografie tych taje-mniczych i strasznych ludzi.

Miss Kingman weszła pośpiesznie na górny pokład. Tu, wśród ludzi ze swego środowi-ska, w miejscu niedostępnym dla zwykłych śmiertelników, czuła się stosunkowo bezpiecznie. Usiadłszy wygodnie na wyplatanym fotelu, pogrążyła się w dobroczynnej kontemplacji, która była nieocenionym darem podróży morskich dla nerwów, wyczerpanych zgiełkiem miasta. Płócienny tent osłaniał jej głowę przed gorącymi promieniami słońca. Cicho kołysały się nad nią liście palm stojących w szerokich donicach między fotelami. Skądsiś z boku płynął wonny zapach drogiego tytoniu.

Przestępca. Kto by przypuszczał? — szepnęła miss Kingman, wciąż jeszcze myśląc o spotkaniu przy trapie. I by ostatecznie pozbyć się przykrego wspomnienia, wyjęła z torebki małą japońską papierośnicę z kości słoniowej, z kwiatami wyrzeźbionymi na wieczku, i zapa-liła egipskiego papierosa. Błękitna smuga dymu popłynęła do góry, pod palmowe liście.

Parowiec odpływał, ostrożnie opuszczając port. Zdawało się, że statek stoi na miejscu, a przesuwa się otaczający go krajobraz jak dekoracja na scenie obrotowej. Oto cała Genua zwróciła się w stronę burty parowca, jak gdyby chciała ukazać się odjeżdżającym po raz osta-tni. Białe domy zbiegały z gór i tłoczyły się w strefie nadbrzeżnej jak stado owiec przy wodo-poju. A nad nimi wznosiły się żółtobrunatne szczyty z zielonymi plamami ogrodów i pinii. Lecz oto ktoś zmienił dekorację. Odsłonił się kąt zatoki — modra lustrzana powierzchnia wo-dy o przejrzystości kryształu. Zdawało się, że białe jachty tkwiły w kawałku błękitnego nieba, który spadł na ziemię — tak wyraźnie widać było cały zarys statku w przeźroczystej wodzie. Ogromne ławice ryb uwijały się między żółtawymi kamieniami i niskimi wodorostami na białym piaszczystym dnie. Stopniowo woda stawała się coraz bardziej modra, aż całkowicie zasłoniła dno...

Jak się pani podoba kajuta?

Miss Kingman obejrzała się. Przed nią stał kapitan, który za swój obowiązek uważał okazywanie grzecznego zainteresowania swym „najdroższym” pasażerom.

Dziękuję panu, mister...

Brown.

Mister Brown, doskonale. Czy zawiniemy do Marsylii?

Nowy Jork jest naszym pierwszym postojem. A zresztą, może zatrzymamy się na kilka godzin w Gibraltarze. Pani chciałaby być w Marsylii?

O, nie — szybko i jakoś lękliwie odpowiedziała miss Kingman. — Strasznie mi Europa obrzydła. — I po chwili milczenia zapytała: — Panie kapitanie, czy na naszym statku znajduje się przestępca?

Jaki przestępca?

Jakiś zaaresztowany...

Może mamy na statku nawet kilku przestępców. To normalna rzecz. Przecież ci panowie zazwyczaj uciekają przed europejskim wymiarem sprawiedliwości do Ameryki, a przed amerykańskim — do Europy. Lecz detektywi odnajdują ich i dostarczają zbłąkane owieczki do ojczyzny. Obecność tych ludzi na statku nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa — może pani być zupełnie spokojna. Przyprowadzają ich bez kajdanków tylko dlatego, by nie zwracać uwagi publiczności. Natomiast w kajucie nakłada im się natychmiast ręczne kajdanki przymocowane do łóżek.

Przecież to jest okropne! — zawołała miss Kingman,

Kapitan wzruszył ramionami.

Ani on, ani nawet miss Kingman nie zrozumieli niejasnego odruchu wywołanego przez ten okrzyk. To straszne, że ludzi jak dzikie zwierzęta skuwa się łańcuchem. Tak myślał kapi-tan, chociaż uważał to za słuszny środek ostrożności.

To straszne, że młody człowiek, tak niepodobny do przestępcy i nie różniący się niczym od ludzi z jej środowiska, będzie przez całą drogę zamknięty w dusznej kajucie.

Miss Kingman, zaciągnąwszy się mocno papierosem, pogrążyła się w rozmyślaniach.

Kapitan niepostrzeżenie odszedł. Świeży morski wiatr igrał końcem białego jedwabne-go szala i kasztanowymi kędziorami miss Kingman.

Nawet tutaj, w odległości kilku mil od portu, docierała woń kwitnących magnolii jak ostatnie pozdrowienie genueńskiego wybrzeża. Olbrzymi parowiec niezmordowanie pruł błę-kitną powierzchnię, pozostawiając za sobą daleki, rozfalowany ślad. A fale drobnym ściegiem zszywały bliznę, która powstała na jedwabnej płaszczyźnie morza.

 

 

 

II. Burzliwa noc

 

 

Szach królowi. Szach i mat.

Ażeby pana rekin połknął! Pan gra po mistrzowsku, mister Huttling — powiedział słynny detektyw nowojorski Jim Simpkins i niezadowolony podrapał się za prawym uchem. — Tak, pan gra świetnie — ciągnął dalej. — A jednak ja gram lepiej od pana. Ograł mnie pan w szachy, ale za to jakiego świetnego szacha i mata dałem panu tam, w Genui, kiedy pan jak król szachowy zaszył się w najdalszej klatce zniszczonego domu! Chciał się pan ukryć przede mną! Na próżno! Jim Simpkins znajdzie nawet na dnie morza. To był właśnie szach i mat — detektyw z zarozumiałą miną zapalił cygaro.

Reginald Huttling wzruszył ramionami.

Pan miał za dużo pionków. Zaalarmował pan całą policję w Genui i zorganizował prawdziwe oblężenie. Żaden szachista nie wygra partii, mając tylko jednego króla przeciw wszystkim figurom przeciwnika. A poza tym, mister Simpkins, nasza partia... jeszcze nie jest zakończona.

Tak pan uważa? Ten łańcuszek jeszcze pana nie przekonał? — I detektyw dotknął lekkiego, lecz mocnego łańcucha, którym Huttling był przykuty za lewą rękę do metalowego łóżka.

Pan jest naiwny jak wielu genialnych ludzi. Czy łańcuchy stanowią dowód logiczny? Zresztą, nie będziemy się wdawać w filozoficzne rozważania.

I wrócimy do gry. Żądam rewanżu — zakończył Simpkins.

Wątpię, czy się nam uda. Chwiejba jest coraz silniejsza i może nam pomieszać figu-ry, zanim skończymy partię.

Czy mam to rozumieć również w sensie przenośnym? — zapytał Simpkins, ustawia-jąc figury.

Jak pan sobie życzy.

Tak, kołysze mocno — i Simpkins zrobił pierwszy ruch.

W kajucie było duszno i gorąco. Znajdowała się poniżej linii zanurzenia, w pobliżu ma-szynowni, która jak potężne serce wstrząsała ścianami pobliskich pomieszczeń i napełniała je rytmicznym łoskotem. Gracze zamilkli usiłując utrzymać deskę z szachami w równowadze.

Burza przybierała na sile. Statek kołysał się coraz bardziej. Kładł się na lewy bok i pod-nosił się powoli. Znów... i jeszcze raz... Jak pijany...

Szachy rozleciały się. Simpkins upadł na podłogę. Huttlinga zatrzymał łańcuch, który boleśnie szarpnął go za rękę w przegubie, na którym znajdowała się „bransoleta”.

Simpkins zaklął i usiadł na podłodze.

Tu jest trochę pewniej. Wie pan, panie Huttling, niedobrze mi jest... coś jakby... cho-roba morska. Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z takim piekielnym kołysaniem. Położę się... Ale pan nie ucieknie, jeżeli ze mną będzie kiepsko?

Na pewno — odparł Huttling, kładąc się na łóżku. — Rozerwę łańcuszek i ucieknę... rzucę się w fale. Wole towarzystwo rekinów...

Pan żartuje, panie Huttling — Simpkins poczołgał się do łóżka i położył się jęcząc.

Nie zdążył się jeszcze wyciągnąć, kiedy ponownie spadł zrzucony przez straszne pchnięcie, które wstrząsnęło całym parowcem. Gdzieś zatrzeszczało, zadzwoniło, szumiało i huczało. Na górze rozległy się okrzyki, tupot nóg i nagle zagłuszając cały harmider zawyła syrena, dając sygnał: „Wszyscy na pokład!”

Simpkins, pokonując zmęczenie i osłabienie, czepiając się ścian kajuty, ruszył do drzwi. Był śmiertelnie przerażony, lecz przed towarzyszem podróży udawał spokój.

Huttling! Tam się coś stało! Idę zobaczyć. Przepraszam, ale muszę zamknąć pana! — krzyknął.

Huttling popatrzył z pogardą na detektywa i nic nie odpowiedział.

Kołysanie trwało dalej, lecz teraz można było spostrzec, że statek powoli zanurza się dziobem.

Po kilku minutach Simpkins stanął we drzwiach. Z jego nieprzemakalnego płaszcza spływały potoki wody. Twarz detektywa wykrzywiło przerażenie, którego już nie próbował ukrywać.

Katastrofa... Toniemy... Statek został przedziurawiony... Chociaż nikt nic dokładnie nie wie... Przygotowują łodzie... Kazano włożyć pasy ratunkowe... Ale jeszcze nikogo nie wpuszczają do łodzi... Mówią, że statek ma jakieś grodzie i może nie utonie, jeśli tam zrobią coś takiego, diabli wiedzą co... Pasażerowie biją się z marynarzami, którzy odpędzają ich od łodzi... Ale co mam robić, co ja mam robić? — krzyknął z taką miną, jak gdyby Huttling był winny jego wszystkich nieszczęść... — Co ja mam robić? Ratować się na własną rękę i śle-dzić pana? Możemy się znaleźć w różnych łodziach i pan mi chyba ucieknie.

A to pana nie uspokaja? — zapytał drwiąco Huttling wskazując na łańcuch, którym był przykuty do łóżka.

Przecież, do stu diabłów, nie mogę tutaj zostać z panem!

Słowem, chce pan uratować siebie, mnie i dziesięć tysięcy dolarów nagrody. Bardzo panu współczuję w tej ciężkiej sytuacji, ale nie mogę panu pomóc.

Może pan, może pan... Proszę posłuchać, mój drogi — i głos Simpkinsa zabrzmiał przymilnie. Detektyw skurczył się, jak żebrak proszący o jałmużnę — niech mi pan da słowo... niech pan tylko przyrzeknie, że nie ucieknie mi pan na lądzie, a natychmiast zdejmę kajdanki... proszę tylko dać słowo. Ja panu ufam.

Dziękuję za zaufanie. Ale nie dam słowa. A właściwie powiem panu: ucieknę przy pierwszej sposobności. Na to mogę dać panu słowo.

O!... Więc tak! A jeśli zostawię pana tutaj, uparty człowieku? — I Simpkins, nie czekając na odpowiedź, pobiegł do drzwi kajuty. Czepiając się stromych schodków wszedł na pokład zalany światłem lamp łukowych. Od razu znalazł się pod nawałnicą deszczu i pod na-porem burzliwego wiatru. Rufa statku znajdowała się jeszcze nad wodą, lecz fale już zalewały dziób. Simpkins rozejrzał się dokoła i stwierdził, że z dyscypliny, która istniała jeszcze przed paroma minutami, nie zostało śladu. Zniósł ją jak słabą przeszkodę wściekły napór pierwotne-go, zwierzęcego uczucia zwanego instynktem samozachowawczym. Elegancko ubrani pano-wie, którzy jeszcze wczoraj gotowi byli na każde skinienie dam, teraz torowali sobie pięścia-mi drogę do łodzi ratunkowych, depcząc po ciałach przewróconych kobiet. Zwyciężał silniej-szy. Głos syreny okrętowej zlewał się z nieludzkim rykiem oszalałego stada dwunożnych zwierząt. Na pokładzie widać było stratowane ciała, strzępy odzieży.

Simpkins stracił głowę, gorąca fala krwi zalała mu mózg. W pewnym momencie gotów był sam rzucić się do walki o życie. Lecz nawet w takiej chwili pamiętał o dziesięciu tysią-cach dolarów i opanował się. Zbiegł na łeb, na szyję ze schodów, wpadł do kajuty, runął, potoczył się z powrotem do drzwi, czołgając się dotarł do łóżek i bez słowa, drżącymi rękami zaczął otwierać zamek łańcucha.

Na pokład! — Puścił Huttlinga przed sobą i ruszył za nim.

Kiedy dotarli na górę, Simpkins ryknął z bezsilnej wściekłości: statek opustoszał. Na wielkich falach, w świetle płynącym z iluminatorów parowca, widać było odpływające osta-tnie łodzie. Były przepełnione. O dotarciu do nich wpław nie było mowy.

Tonący czepiali się kurczowo burt łodzi. Odpływający zadawali nieszczęsnym ciosy nożami, tłukli ich pięściami i wiosłami, strzelali z rewolwerów. Fale pochłaniały co chwila nowe ofiary.

To wszystko przez pana! — wrzasnął Simpkins, wygrażając pięścią Huttlingowi.

Lecz Huttling nie zwracał uwagi na detektywa, zbliżył się do burty i popatrzył uważnie na dół. Tuż obok statku kołysało się na falach ciało kobiety. Tonąca w ostatnim wysiłku wyciągała ręce i kiedy fala przysuwała ją do parowca, usiłowała bez skutku uchwycić się żelaznego poszycia statku.

Huttling zrzucił z siebie płaszcz i skoczył do wody.

Pan chce uciec? Odpowie pan za to! — Simpkins wycelował lufę rewolweru w Huttlinga. — Strzelam, jeśli pan spróbuje odpłynąć.

Dość tych bredni, niech pan natychmiast rzuci linę, durniu! — krzyknął Huttling chwytając za rękę nieprzytomną już kobietę.

On tu się jeszcze rządzi! — wrzasnął detektyw wymachując nieudolnie końcem liny. — To jest obraza osoby urzędowej wykonującej obowiązki służbowe!

Miss Vivian Kingman odzyskała przytomność w kajucie. Westchnęła głęboko i otwo-rzyła oczy.

Simpkins ukłonił się szarmancko:

Pozwoli pani, że się przedstawię: detektyw Jim Simpkins, a to jest mister Reginald Huttling, znajdujący się, że tak powiem, pod moją opieką...

Miss Kingman nie wiedziała, jak należy się zachowywać w towarzystwie policjanta i zbrodniarza. Oto córka miliardera znalazła się wśród takich ludzi. Na domiar wszystkiego zawdzięczała jednemu z nich swe ocalenie, powinna mu podziękować. Ale jak można podać rękę przestępcy? Nie, nie uczyni tego. Na szczęście jest jeszcze zbyt osłabiona, nie jest w stanie podnieść ręki... oczywiście, nie jest w stanie. Poruszyła lekko ręką i nie wyciągając jej rzekła słabym głosem:

Dziękuję panu, uratował mi pan życie.

Każdy człowiek zrobiłby to samo — odpowiedział po prostu Huttling. — Powinna pani teraz odpocząć. Niech pani będzie spokojna, parowiec dobrze trzyma się na wodzie i nie zatonie. — I pociągnąwszy Simpkinsa za rękaw powiedział: — Chodźmy.

Jakim prawem pan mi rozkazuje? — zrzędził detektyw idąc za Huttlingiem. — Proszę nie zapominać, że jest pan aresztowany i w każdej chwili mogę założyć panu kajdanki.

Huttling zbliżył się do Simpkinsa i spokojnie, lecz dobitnie odpowiedział:

Słuchaj, Simpkins, jeśli pan nie przestanie pleść bzdur, wezmę pana za kark i wyrzu-cę za burtę jak zdechłego kota, razem z pańskim automatycznym pistoletem, który mi obrzydł tak samo jak pańska osoba. Zrozumiano? Proszę natychmiast schować broń do kieszeni i iść ze mną. Musimy przygotować śniadanie dla miss Kingman i poszukać dobrego wina.

A niech to diabli! Pan chce zrobić ze mnie pokojówkę i kucharkę? Mam czyścić jej pantofle i podawać szpilki do włosów?

Chcę tylko, żeby pan przestał gadać i zaczął coś robić. Ruszaj się pan!

 

 

 

III. W tej samej pustyni

 

 

Proszę mi powiedzieć, mister Huttling, dlaczego nasz statek nie zatonął? — spytała miss Kingman. Siedzieli obok siebie na pokładzie w promieniach porannego słońca. Dookoła, gdzie tylko sięgnęło oko, rozpościerał się niezmierzony przestwór oceanu jak szmaragdowa pustynia.

Nowoczesne statki oceaniczne — odpowiedział Huttling — posiadają grodzie wewnętrzne, czyli ścianki. Gdy powstanie szczelina, woda dostaje się tylko do części statku. I jeśli uszkodzenie nie jest wielkie, statek może utrzymać się na powierzchni nawet w takim wypadku, gdy otwór jest duży.

Dlaczego więc pasażerowie opuścili statek?

Nikt nie mógł wiedzieć z całą pewnością, czy statek utrzyma się na powierzchni. Proszę popatrzeć: dziób zanurzył się w wodzie, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin