Pruszkowska Maria LiK 01 Przyślę panu list i klucz A5.doc

(791 KB) Pobierz
Przyślę panu list i klucz




Maria Pruszkowska

Przyślę panu list i klucz

 

 

Pierwsze wydanie polskie 1959

 

 

Prezentujemy czytelnikom drugie wydanie niezwykle popularnej powieści, którą autorka zadedykowała maniakom czytania, tematem bowiem książki są dzieje urzędniczej rodziny w przedwojennej Warszawie, zwariowanej na punkcie czytania. Bohaterowie od dzieciństwa karmieni książkami, zżyci z nimi na co dzień, wcielają się w kolejne postacie literackie, przemawiają ich językiem, recytują z pamięci całe partie Trylogii" czy Pana Tadeusza". Wszystkie te przygody i perypetie opisane są w sposób oryginalny i pełen wdzięku. Talent narracyjny autorki, optymistyczny pogląd na świat, bezpretensjonalny humor - to zalety, które czynią z książki Pruszkowskiej uroczą lekturę rozrywkową.

 

 


Książkę tę ofiarowuję maniakom czytania

 

M. P.


I. OJCIEC I KSIĄŻKI.

„Musisz przyznać, Panie Boże, że ci pokoju nijak nie zakłócam i proszę tylko, byś mi tą samą miarką odpłacił”.

Te słowa Colasa Breugnona były najczęstszym powiedzeniem naszego Ojca i najbardziej pasowały nie tylko do niego, ale i do atmosfery, którą stwarzał koło siebie. Moja siostra i ja wzrosłyśmy w tej atmosferze, uznałyśmy, że jest urocza i nic nie zmieniając kwitłyśmy w niej ogromnie zadowolone i szczęśliwe.

Ojciec też był szczęśliwy, ponieważ owinąwszy w watę spokoju siebie i nasz dom, mógł bez reszty oddać się swemu hobby, czyli zamiłowaniu, które nie wiadomo kiedy z marginesu życiowego stało się dla niego samą istotą życia.

Istotą życia Ojca były książki. Ojciec czytał ciągle. Czytał przy jedzeniu, czytał w pociągu i w tramwaju, i na przystanku. Czytał po południu w fotelu, wieczorem w łóżku.

Najważniejsze obowiązki życiowe odwalał - można by powiedzieć - szybko, uczciwie i precyzyjnie, nie wkładając w nie serca ani zapału. Odwalał je też cierpliwie, nigdy się nie buntując, ażeby kupić sobie prawo do zatracania się w książkach podczas godzin należących do niego.

Posiadaliśmy w naszym mieszkaniu dwie biblioteki. Pierwszą nazywaliśmy „Miesiąc Zatajony” według pięknej nazwy herbu pana Snitko z Pana Wołodyjowskiego. Była to dość obszerna szafka, kryjąca skarby swego wnętrza za przesłoniętym tkaniną szkłem. „Zatajone” - tam były książki ukochane, książki, które czytało się po wiele razy i do których wracało się ciągle. Klucz do tej szafki chowaliśmy w zegarze, lecz dla najbliższej nawet rodziny i przyjaciół był niby zawsze zagubiony. Pod tym względem byliśmy obrzydliwie egoistyczni. Chętnego do pożyczenia książek częstowaliśmy różnymi Zarzyckimi, Deliami i tym podobnymi głupstwami, które znajdowały się w bibliotece numer dwa, na półkach w przedpokoju. Tę drugą bibliotekę nazywaliśmy „Dary Księżycowe” od tytułu bardzo głupiej książki Farnola. Chętnie wypożyczaliśmy książki z tych półek, bo jeśli nawet jakieś Dary Księżycowe wywędrowały z naszego domu na wieczne nieoddanie, nikt się tym nie przejmował. Znajdowały się tam bowiem książki kupione bez przemyślenia lub przypadkowo, do których nikt nie miał zamiaru wracać i czytać ich powtórnie.

Ojciec uważał, że książki, której nie ma się zamiaru czytać powtórnie, nie warto czytać po raz pierwszy. Mądra ta zasada zupełnie nie przeszkadzała mu pochłaniać wszystkiego, co wpadło w rękę.

Ojciec nigdy nie czytał tylko jednej książki. Na ogół najmniej trzy na raz, a czasem cztery i pięć. Stworzył sobie swój własny system, z którego podśmiewałyśmy się w młodości, ale który z wiekiem przejęłyśmy. Na jego stoliku leżało zwykle kilka książek, które określał: - To są książki w transie. - Książek tych nie wolno nam było ruszać. Dorwać się do nich mogłyśmy dopiero wtedy, gdy wyszły z transu, czyli gdy Ojciec już je przeczytał. Rozróżniałyśmy w tym stosie następujące działy według naszej klasyfikacji: jedna książka to była zwykła ,,piła”, czyli książka naukowa lub popularnonaukowa, drugą nazywałyśmy „kobyłą” - była to monografia lub powieść historyczna albo jakiś cięższy kaliber beletrystyczny, trzecią był zwykle jakiś Dar Księżycowy, czyli coś z zakresu bardzo lekkiej beletrystyki, czwartą jakiś Miesiąc Zatajony, czyli książka znana, kochana, którą co jakiś czas czyta się znów od początku.

Poza tym na stoliku przy książkach leżały stosy atlasów, ponieważ wraz z bohaterami Ojciec odbywał wszystkie podróże, częściowo w wyobraźni, częściowo palcem na mapie.

Co parę dni wyruszał Ojciec z taczką na żer. Odwiedzał wtedy dwie biblioteki związkowe i jedną wypożyczalnię prywatną, z których przynosił nowe naręcza. Miał też swoje meliny u różnych przyjaciół i znajomych, którym rewanżował się tylko Darami Księżycowymi.

Gdy natrafił na jakiś rodzynek książkowy i pragnął go mieć w Miesiącu Zatajonym, kokietował Matkę i czarował, usiłując jej wytłumaczyć, że dla całej rodziny będzie korzystniej nabyć tę właśnie książkę, a bez maszynki do mięsa można się przecież obejść, bo któż o duszy wzniosłej zwraca uwagę na to, jakie zjada kotlety: bite czy mielone.

Ojciec oddawał Matce wszystkie zarobione pieniądze i był abnegatem życiowym. Twierdził za Chestertonem, że: „żeby dojść do majątku, trzeba być dość głupim, aby tego pragnąć”. Nie pragnął więc majątku i nieliczne okazje, jakie z pewnością zdarzały się w jego życiu, zbywał wzruszeniem ramion.

Nie wiem, czy to wszystko, co tu o Ojcu naszym napisałam, dobrze o nim świadczy, ale my z Aliną uważałyśmy, że jest nadzwyczajny i że nie ma na świecie drugiego takiego Ojca jak nasz.

Najbardziej uwielbiałyśmy ten specjalny język książkowy, który Ojciec zaprowadził w naszym domu. Dla bratnich dusz w literaturze był to Język zrozumiały, dla osób nieoczytanych - kompletna chińszczyzna.

Gdy na przykład nie udało się czegoś załatwić, Ojciec mówił: - Bar wzięty. - Litościwe ubolewania rodziny nad naszą zwykle dość ciężką sytuacją materialna, która jemu zupełnie nie przeszkadzała być szczęśliwym, likwidował powiedzeniem z Krzyżowców Kossak-Szczuckiej: - Nigdym nie miał szczęścia, od dziecka mi się nie wiedzie, bom i młodszy się urodził, i białkę mam puklatą, i ludzim w górach potracił... - czym rodzinie zwykle zamykał usta, bo i cóż na to można było odpowiedzieć? Gdy otworzył drzwi któremuś z naszych amantów, podczas kiedy młody człowiek zdejmował płaszcz, Ojciec wsadzał głowę do pokoju i informował rodzinę teatralnym szeptem: - Panas Kmitas! - co bawiło nas niesłychanie, a Matkę bardzo złościło.

Do nas nie mówił inaczej, jak: - Moje panny córki - nawet i potem, gdy już ten zwrot nie miał najmniejszego zastosowania.


II. KSIĄŻKI I MATKA.

- „Pan Bóg po to stworzył Ewę, ażeby obmierzić Adamowi pobyt w raju” - cytował zwykle Ojciec z Lalki Prusa, gdy Matka zaczynała mówić i przerywała mu czytanie.

W ogóle Matka moja wychodząc za mąż za Ojca nie była w najmniejszym nawet stopniu przygotowana na to, co ją w nowym domu czeka. Wychowała się w bardzo licznej rodzinie. Pięć sióstr, brat, całe zastępy sióstr i braci ciotecznych i wujecznych, kuzynek i kuzynów sprawiało, że żyła w domu pełnym gwaru, zabaw i kłótni, kłopotów i rozrywek. Od dziecka przyzwyczaiła się do życia w dużej gromadzie, gdzie bez przerwy coś się działo, gdzie ciągle ktoś coś mówił, ciągle ktoś wychodził, ktoś wchodził, ktoś wracał, gdzie każdy dzień przynosił nowe wrażenia.

Poznawszy Ojca zakochała się w nim całym sercem, całą duszą i na całe życie. Ale po ślubie, gdy przeniosła się do dwupokojowego mieszkanka i otoczyła ją wielka cisza dnia powszedniego we dwoje, zaczęła się trochę nudzić i męczyć. Irytowała się i męczyła tym bardziej, że życie wyglądało tak jednostajnie i tak różnie od tego, do którego przywykła. Skończył się gwar, który Matkę otaczał, a zaczęło życie w ciszy wprost klasztornej. Rano Ojciec wychodził do pracy i Matka zostawała sama. Gdy wracał, pakował nos w książkę, i Matka znów była sama.

Do książek nie była przyzwyczajona. W poprzednim jej życiu nie było na nie miejsca. Rozgwar bardzo licznej rodziny, stłoczonej w małym mieszkanku, nie sprzyjał skupieniu i zagłębieniu się w lekturze. Teraz zaś, gdy miała do czytania warunki i zachętę ze strony Ojca, znienawidziła książki. Książki bowiem zabierały jej męża. Była o nie zazdrosna.

Jeszcze bardziej zazdrosna była o bohaterki książkowe. Wydawało się Matce, że Ojciec otacza miłością i uwielbieniem nie ją, tylko te wszystkie heroiny, o których rozczytywał się w chwilach wolnych od najważniejszych obowiązków.

Straszliwe zwątpienie w miłość męża ogarnęło ją, gdy spostrzegła, że Ojciec właściwie nie używał nigdy jej imienia. Odpowiednio bowiem do czytanej w tej chwili książki zwracał się do niej imieniem bohaterki.

Była więc: Julią i kniaziówną, i panienką z okienka, i Madzią, Zosią i Lilią Wenedą, Jagną i Jagienką, księżną Sanseverina, a nawet Makbetową...

Kiedyś, gdy byłyśmy już dorosłe, zebrało się Matce na wspomnienia i zwierzenia. Opowiedziała nam więc o swoich przeżyciach, zwątpieniach i tragediach pierwszych łat małżeńskiego pożycia.

- Nie wiedziałam wtedy - mówiła do nas - że albo trzeba męża kochać takim jakim jest, albo powstanie w domu piekło, a potem obopólna niechęć, nienawiść i żale, które zniszczą wymarzone przed ślubem szczęście... Kiedyś, gdy nie mogłam sobie już dać rady z mymi wątpliwościami, zdobyłam się na odwagę i rozpoczęłam z waszym Ojcem rozmowę. Zwierzyłam mu się, że chcę być kochana dla siebie samej, że nie chcę być Ofelią, nie chcę być Dorą, czyli dzieckiem-żoną, nie chcę być tą całą galerią bohaterek. Mówiłam do niego chyba z godzinę, wylewając cały nagromadzony przez długie miesiące żal... I jak wam się zdaje? Jak on na to zareagował? Naturalnie po swojemu! Poklepał mnie po plecach, pokiwał głową i po wiedział: - Boska moja! Tak im do ciebie, jako właśnie cynowym misom do miesiąca. Tak waćpannę miłuję, że dychać nie mogę... Miłuję waćpannę i piechotą, i na koniu, i na czczo, i po jedzeniu, i na wieki, i po szkocku... Oleńka. Ej, Oleńka!

Tu Matka roześmiała się do swoich młodych wspomnień...

- No i co miałam z takim mężem robić? Jak same widzicie, musiałam zrezygnować z moich osobistych pragnień i ambicji - dodała zupełnie bez żalu i bez goryczy.

Podczas naszego dzieciństwa Matka z impetem i bez reszty oddała się obowiązkom macierzyńskim. Gdy jednak trochę podrosłyśmy, okazało się, że zaczął się drugi akt niedoli naszej rodzicielki. Bo nie tylko odziedziczyłyśmy po Ojcu jego zamiłowania, ale nie wiadomo nawet kiedy i jak Ojciec urobił nas na obraz i podobieństwo swoje.

Matka usiłowała zrobić ze swego domu normalny dom rodzinny, ale jej się to nie udawało, bo była w nim „mniejszością narodową”.

- To nie dom, ale publiczna czytelnia - użalała się zwykle przed swoimi siostrami, narzekając na nasze obyczaje, które, pomimo jej sprzeciwu, kwitły sobie spokojnie.

Trudno jej się dziwić, jeżeli na przykład obiad i kolacja, jedyne momenty zgromadzające rodzinę dwa razy na dzień, wyglądały mniej więcej tak.

Na wołanie Matki:

- Obiad na stale! - z trzech miejsc w naszym mieszkaniu podnosiły się trzy lunatycznie zaczytane postacie i doczytując jeszcze ostatnie zdania w drodze zdążały do stołu. Każdy siadał na swoim zwykłym miejscu i powstawało krótkie zamieszanie o cukiernice, solniczki i inne podstawki pod trzy książki. Ojciec, jako najsilniejszy, zdobywał zawsze dla siebie cukierniczkę. My z Aliną wyrywałyśmy sobie talerz z chlebem, po cukiernicy najlepsze na stole oparcie. Ojciec, który zawsze przy obiedzie był w najciekawszym miejscu i któremu nasze jazgotanie przeszkadzało, uciszał nas przyjacielskimi klapsami. I wtedy zapadała błoga cisza, i „słychać było tylko smakowite siorpanie”. Nasza trójka z nosami w książkach łykała to, co znalazło się na talerzach, nie bardzo zwracając uwagę na ilość i jakość posiłku.

Co jakiś czas Matka buntowała się i zaczynał się tak zwany ,,monolog Hamleta”.

Stwierdzała, że zupełnie nie jest potrzebna w naszym domu, niepotrzebnie gotuje i niepotrzebnie się stara, ażeby przygotować posiłki zdrowe i smaczne, bo my i tak nigdy nie zwrócimy na to uwagi i nie potrafimy jej poświęcenia ocenić. Potem atakowała książki i stwierdzała, że, zawsze zaczytani, nie zwracamy na Matkę uwagi, że się z nią nie liczymy, nigdy z nią nie rozmawiamy i tak dalej, i tak dalej...

Ojciec w takich momentach przerywał Matce i przyznawał rację nie pozwalając jej się za bardzo rozżalić. Odkładał swoją książkę i kazał nam przerwać czytanie, ku naszej złości. Oznajmiał też głosem pełnym zapału:

- No to dziś sobie porozmawiamy przy stole!

Matka uśmiechała się życzliwie, czekając na dalszy ciąg.

Po minie Ojca widać było, że rozpaczliwie szuka tematu do rozmowy, w końcu z rozjaśnioną twarzą oznajmiał:

- Właśnie Szwedzi oblegają jeszcze Częstochowę, a Kmicic przeprowadza króla przez góry... - tu przerywał, bo nie bardzo wiedział, co dalej powiedzieć.

Więc Alina i ja, chcąc mu przyjść z pomocą, ratowałyśmy sytuację po naszemu.

- Boryna na wycug do Antka nie pójdzie - oznajmiała Alina.

A ja dorzucałam ni w pięć, ni w dziewięć:

- Na ślub Alżusi Bohatyrowiczówny Witold sprowadził Martę Korczyńską.

Matka wzruszała ramionami na te próby zawiązania rozmowy po naszemu i bez jednego słowa podawała drugie danie.

Były to więc dla Matki nowe lata w cieniu zakwitającej literatury.

Ale najgorszym bodaj okresem w jej życiu były nasze szkolne czasy.

Co dzień musiała się z nami użerać, wydzierać nam książki i zmuszać Alinę i mnie do odrabiania lekcji. Zamykała Miesiąc Zatajony na klucz i klucz nosiła przy sobie. Dary Księżycowe z przedpokoju zostały zamknięte w kredensie.

Wobec tego przynosiłyśmy książki od koleżanek, a złapane na czytaniu, dowodziłyśmy Matce, że jest to obowiązkowa szkolna lektura domowa.

Matka usiłując wyrobić w nas poczucie obowiązków i przyzwyczaić do uczciwego ich spełniania, bardzo poważnie podchodziła do wszelkich spraw szkolnych. Kontrolowała plan, interesowała się tym, co zadane, piklowała odrabiania lekcji. Do lektury szkolnej też podchodziła z nabożeństwem, i to tylko nas ratowało. Łgałyśmy na potęgę i masy książek udało nam się w ten sposób przemycić. Matka tylko dziwiła się, że tych książek jest tak dużo, ale opowiadałyśmy w domu, że mamy taką nauczycielkę, która dużo każe czytać, bo czytanie wyrabia styl...

Bomba pękła dopiero, gdy Alina przyniosła Józefa Balsamo Dumasa i bez zmrużenia oka dowodziła, że to też będzie zmuszona przeczytać na polecenie nauczycielki.

Matka wezwała Wszystkich Świętych i Ojca na świadków, że to chyba niemożliwe.

Wszyscy święci okazali brak zainteresowania tą sprawą, a Ojciec ryczał ze śmiechu. Wobec tego Matka poszła do szkoły, zgłosiła się do nauczycielki i przyniosła spis obowiązkowej lektury domowej na ten rok szkolny.

Wpadłyśmy szpetnie, bo wszystko się wydało.

Wiele miesięcy trwały szarpaniny, walki podjazdowe, zasadzki i boje otwarte. Ojciec podrwiwał sobie z tego stanu rzeczy i deklamował Ernestynkę Boya:

Z książkami tyż była heca:

Wszystkie powrzucał do pieca,

Choć sam nie wiedział dlaczego,

Co ma jedno do drugiego...

Wiersz ten doprowadzał Matkę do białej gorączki. W końcu Ojciec, który ukochał pogodę i harmonię w domu, a nade wszystko spokój, wkroczył między dwie walczące ze sobą strony i dzięki niemu ustalił się zwyczaj, że nie wolno nam czytać, póki nie odrobimy lekcji i nie wydeklamujemy ich Matce. Dopiero potem mogłyśmy się oddać naszemu zamiłowaniu - hulaj dusza bez kontusza! Bo przecież, gdyby było inaczej, nie wiem, czy przeżyłybyśmy ten okres szkolny, tak ciężki dla każdego normalnego człowieka.

Trudno powiedzieć, ażeby Matka była zachwycona tym stanem rzeczy. Ale pocieszała się myślą, że życie jest życiem i więcej w nim trosk i zawodów niż radości.

Po wielu latach walk z książkami i o książki sprawdziło się jednak na naszej Matce przysłowie: „Kto z kim przestaje, takim się staje!”

Przez długie lata opierała się zgubnym wpływom książek i walczyła z nimi, aż w końcu uległa. Był co prawda okres, jak nazywałyśmy, „przejściowy” kiedy zasypiała z książką w ręku. Wtedy Ojciec odgrywał scenę z Klubu Pickwicka i budząc Matkę mówił:

- Joe! Przeklęty chłopak, znowu śpi!

Po paru latach Matka rozczytała się tak jak my i przyjęliśmy ją do naszej kompanii „trzech muszkieterów”.


III. KSIĄŻKI I ALINA.

Kiedy Alina miała się urodzić, Matka i Ojciec, tak jak to jest dziwnie ze wszystkimi rodzicami na świecie, nie wiedzieli, kim los ich obdarzy: synem czy córką. Według więc zwyczajów panujących od niepamiętnych czasów zastanawiali się nad wynalezieniem imienia dla przyszłego potomka, rozpatrując oba możliwe warianty.

I na ten temat nastąpiło znowu „rozdwojenie jaźni” między zgodnymi i miłującymi się w tym okresie małżonkami.

Matka, która wyszła ze spokojnej mieszczańskiej rodziny, nie mając żadnej styczności z wybujałymi i fantastycznymi indywidualnościami, pragnęła, gdyby był syn, imienia Władysław, po swoim ojcu, lub Jerzy po ojcu Ojca. W ten sposób wybierano imiona w rodzinie Matki, tak było u powinowatych i między Matki znajomymi. Nie do pomyślenia więc było postąpić inaczej. Gdyby zaś nie urodził się syn, tylko córka, zdecydowana była na najbardziej popularne w tym okresie imiona: Maria lub Zofia.

Toteż do rozpaczy doprowadzały ją marzenia i projekty Ojca. On bowiem przy wyborze imienia dla syna wahał się pomiędzy Romeem, Cyranem, Orlandem a Bohunem. Dla przyszłej córki zdecydowany był niezłomnie na trzy imiona; Izolda, Jagna, Lizystrata. Prośby i groźby Matki nie dawały rezultatu.

Do sporu wtrąciła się liczna rodzina Ojca i jeszcze liczniejsza rodzina Matki. Wypisywano na kartkach imiona bohaterów i bohaterek brzmiące normalniej na co dzień. Ojciec był nieprzejednany, a Matka zalewała się łzami.

Los jednak zdarzył inaczej, bo Alina znudzona tymi sejmami rodzinnymi na temat jej imienia, urodziła się wcześniej niż ułożono. Ojciec wtedy był w jakiejś podróży. Życzliwa rodzina korzystając więc z choroby Matki i nieobecności Ojca porwała dziecko do kościoła i prędko ochrzciła je imieniem: Alina. Imię to zostało wybrane przez ciotki, wujków i stryjków szybko i jednogłośnie, ponieważ tak nazywała się najbogatsza z ciotecznych babek. Ta babka była zdziwaczałą starą panną, podobno siedzącą na pieniądzach, a na pewno pośród gromady psów i kotów, które uwielbiała. Uważano, że taki gest w jej kierunku zobowiąże ją do opiekowania się Aliną i rojono już, że Alina zdobędzie jej serce i odziedziczy cały majątek.

Jak przewidująca i troskliwa rodzina zaprojektowała, tak się i stało. Ale babka żyła jeszcze dziesięć lat i przez ten czas przejadła wraz z psami i kotami cały, niewielki zresztą, kapitalik. Alina zaś odziedziczyła, ku złośliwej radości Ojca, trochę srebrnych łyżek, widelców i noży oraz pozłacaną staroświecką cukiernicę z urwanym uchem.

Pomimo że Alina nie otrzymała na chrzcie imienia żadnej z bohaterek, odbijała to sobie w życiu, odgrywając po kolei każdą z postaci przeczytanej książki.

Pierwszy wyczyn w tym kierunku przytrafił się, kiedy miała cztery lata. Otrzymała wtedy książkę O Janku wędrowniczku Marii Konopnickiej. Ojciec czytał jej te wierszyki parę razy. Gdy już dobrze zrozumiała, o co chodzi, upatrzyła odpowiedni moment i wywędrowała z domu przed siebie. Odnaleziona po półtorej doby rozpaczliwych poszukiwań w komisariacie policji na Pradze, otaczając szyję Ojca rączkami szepnęła mu do ucha:

I daleko pójdę w świat,

Bom nie baba, jeno chwat!

I taką już wariatką została na całe życie.

Każda książka, którą nam czytał Ojciec, i później, kiedy czytałyśmy już same, musiała być odegrana ze szczegółami w naszym dziecinnym pokoju. Naturalnie odtwarzana była w takim układzie, że Alina była głównym bohaterem lub bohaterką. Ja, jako młodsza od niej o prawie półtora roku, byłam w tym okresie jej niewolnicą i musiałam robić to wszystko, co ona mi kazała i zadowalać się rolami drugorzędnymi. Musiałam też przerzucać się z roli do roli, ażeby całość jako tako się trzymała.

Największy chyba szał ogarnął Alinę po przeczytaniu nam przez Ojca W pustyni i w puszczy. Nie pamiętam też w życiu bardziej ciężkich i pracowitych dni niż te, jakie na mnie wtedy spadły. Musiałam być Stasiem Tarkowskim i Dinah, Sabą i Mahdim, Idrysem, Gebhrem i Kingiem, Meą i Kalim. Ciągle strofowana przez Alinę i ciągle poprawiana, ganiałam bez tchu po naszym pokoju pomiędzy meblami stale przestawianymi odpowiednio do każdej sytuacji. Najtrudniej było zbudować drzewo - Kraków. Krzesła, deska do prasowania, rozpostarte na tym koce i dywaniki ciągle się rozlatywały, gdy tylko Alina jako Nel układała się pod nimi, ażeby chorować na febrę. Za którymś razem, gdy ja jako Staś też weszłam pod tę skomplikowaną budowlę, wszystko zawaliło się nam na głowy i jedno krzesło wyrżnęło Alinę w czoło tak, że wyskoczył jej wielki guz. Gdy sapiąc wygrzebałyśmy się spod ruin ,,drzewa”, Alina, nie zrażona i uparta, jak zawsze, wpadła na pomysł, że krzesła musimy powiązać sznurkami, żeby się tak ciągle nie przewracały.

Zmęczone więc, z wypiekami na twarzach zaczęłyśmy znowu budować „Kraków” od początku. Tym razem udało się cudownie, Alina jako Nel leżała na dywaniku i już nareszcie chorowała na tę febrę. Ja jako Staś poszłam za szafę do obozu Lindego. Zaraz jednak musiałam wrócić i uwiązać się na sznurku za szyję, ażeby jako Saba nie polecieć za Stasiem. Wszystko szło świetnie, gdy nagle otworzyły się drzwi i weszła uśmiechnięta Matka.

- A w co się bawicie, córeczki? - zapytała.

- Boję się, boję! - zajęczała Alina pod krzesłami.

= Co się stało? Czego się boisz? - zapytała już trochę zaniepokojona Matka.

- Czemu Gebhr i Chamis chodzą koło drzewa i zaglądają tu do mnie? - zaskrzeczała Alina grobowym głosem.

Matka przyklękła koło naszej misternej budowli i wsadziła głowę do środka. Jej rodzicielskie troskliwe spojrzenie padło na Alinę leżącą na dywaniku.

- Co ci jest, córeczko? - zapytała. - Czy jesteś chora?

Tu wyciągnęła rękę i położyła ją zwykłym matczynym gestem na czole Aliny. Trafiła naturalnie zaraz na guz, który już w tej chwili był wielkości śliwki. Pomyślawszy więc, że Alinie pewnie coś się stało, Matka wzięła ją na ręce i zaczęła wyciągać spod naszego „Krakowa”.

- Boję się, boję! - jęczała w trakcie tego Alina. Cała kolejność akcji zepsuła się zupełnie. Matka stwierdziwszy, że Alina jest rozgorączkowana, zaczęła wołać Ojca, powtarzając jednocześnie:

- O Boże! Boże! Pewnie dziecko chore!

Alina bredziła coś dalej o Gebhrze, o Chamisie, i lwie i zwisała zupełnie bezwładnie na rękach Matki. Więc ja wierna Alinie przypomniałam sobie, że jestem Sabą i zaczęłam szczekać z całych sił. Świetnie udawałam psa i doskakiwałam do Matki, niby w obronie Aliny.

Na tan cały harmider wpadł Ojciec. Potężnym klapsem, który chyba dotychczas jeszcze czuję, uspokoił moje szczekanie. Rozplątał sznurek na mej szyi, który, nie wiem dlaczego, tak bardzo się zacisnął. Odebrał Matce Alinę, przeniósł do drugiego pokoju, a że dalej była bezwładna, położył ją na łóżku. Usiadł przy niej i wziąwszy jej dłoń w swoją patrzył na nią badawczo. Matka stała w nogach łóżka z załamanymi rękami. Ja przycupnęłam na podłodze i czekałam, co będzie dalej. Przez jakiś czas panowała naprężona cisza. Więc Alina zaczęła znowu swoje:

- Boję się, boję! Czemu Gebhr i Chamis chodzą koło drzewa i zaglądają tu do mnie?

Na to Ojciec roześmiał się z ulgą. Zdjął Alinę z łóżka, postawił na nogi, przyłożył teraz jej solidnego klapsa i powiedział:

- No to idźcie się bawić dalej!

Roześmiałyśmy się w końcu i my obydwie. Skorzystałyśmy też zaraz z pozwolenia i pobiegłyśmy do naszego pokoju, gdzie już bez przeszkód rozwijałyśmy wszystkie dalsze przygody Stasia i Nel.

Ale dlaczego rodzice ze sobą się pokłócili, jeżeli nic się przecież złego nie przytrafiło, nie mogłam wtedy zupełnie zrozumieć.

 

 

Gdy trochę podrosłyśmy i wskutek tego bardziej zbliżyłyśmy się do siebie wiekiem, udało mi się wydostać spod wpływu Aliny. Przestałam być jej niewolnicą wykonującą posłusznie wszystko, co tylko strzeliło jej do głowy. Ona zaś pozostała wierna swoim od dzieciństwa nabytym przyzwyczajeniom. Gdy przeczytałyśmy Gwiazdę przewodnią, zwierzyła się koleżankom w szkole, że nie jest dzieckiem swoich rodziców, że w dzieciństwie została ukradziona i porwana, że przez jakiś czas opiekowała się nią żebraczka, potem Cyganie, a ostatnio wychowują ją obcy ludzie, których tylko nazywa rodzicami. Ale na pewno przyjdzie taki dzień, w którym wykryje się jej przypuszczalnie książęce pochodzenie. Koleżanki wysłuchiwały tego z wielkim przejęciem i aureola niezwykłości otoczyła Alinę w szkole. Gdy legendy o Alinie, podtrzymywane przez nią w coraz bardziej fantastycznych wariantach, wywędrowały z jej klasy i rozpowszechniły się po całej szkole, dotarły też i do mnie.

Z wielką satysfakcją opowiedziałam to wszystko w domu. A w domu reakcja była taka jak zawsze: Matka była urażona, a Ojciec się zaśmiewał. Bo Matka przejmowała się wszystkim i ,,brała to do serca”, a Ojciec w przeciwieństwie do niej obserwował nas, bawił się nami i z nami.

A Alina dalej żyła po swojemu.

Po przeczytaniu Dziennika psotnego chłopca szalała, wymyślając najdziksze psoty i kawały. Nikt w domu nie był pewien, dnia ani godziny. No i wtedy pisała też dziennik, rojący się naumyślnie od błędów ortograficznych, co, z wielką satysfakcją muszę stwierdzić, zostało jej dotychczas[1].

Była też po kolei wszystkimi czterema siostrami z Małych kobietek Luizy Alcott. Więc najpierw próżną Małgosią, później chłopkowatą Ludką, następnie chorowitą i anielską Elizą, no i w końcu Amelką i z jej aspiracjami artystycznymi.

Podczas wakacji jako Tomek Sawyer szukała skarbów, wykopując dziury pod drzewami.

Marzyła o ucieczce z domu i przejechaniu się jak Huck Finn łódką wzdłuż Wisły z braku Missisipi.

Ale najbardziej nie udało jej się z bohaterką jednej z naszych najukochańszych książek, czyli z Anią z Zielonego Wzgórza. Mieszkaliśmy w centrum Warszawy w oficynie. Na podwórku rosło jedno wyleniałe drzewko, a naokoło były same domy, ulice, sklepy. Nie było żadnego punktu zaczepienia dla wyobraźni. Nie było strumyków, drzew, stawów, lasków, którym należałoby według Ani nadawać imiona. Nie było zagajników, które można by zaludniać duchami. Wobec tego Alinie nic innego nie pozostawało, jak wprawiać się w system gadania Ani. O ile z Ojcem przepadaliśmy za książką i mogliśmy ciągle czytać monologi Ani Shirley, o tyle niecierpliwiło nas podrabiane ględzenie Aliny. Gdy więc tylko zaczynała, gasiliśmy jej zapał z bezwzględnym okrucieństwem i nie robiło na nas żadnego wrażenia ani: „dzikie rumaki nie wydrą z mego serca tej tajemnicy”, ani: „żelazo rozdarło moją duszę”.


IV. KSIĄŻKI I JA.

Przed moim urodzeniem Ojciec zdecydował, że będę dziewczyną. A że był po książkach największym moim ukoch...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin