Uri Orlev - Biegnij chłopcze biegnij.pdf

(560 KB) Pobierz
Uri Orlev
BIEGNIJ CHŁOPCZE, BIEGNIJ
1. Jedzenie i wolność. Nikt nie odpowiedział.
Wczesnym rankiem, kiedy ulice były jeszcze puste, Dawid wziął młodszego brata
za rękę i powiedział:
- Chodź, Sruliku. Przejdziemy na polską stronę.
- Jak?
- Jak ci, co szmuglują jedzenie. Widziałem ich, mają przejście w murze za domem
naprzeciwko.
Srulik był przejęty. Nie zawsze zgadzał się z bratem, od którego dzieliła go
nieduża różnica wieku, ale tym razem propozycja wzbudziła w nim entuzjazm.
- Co jest po polskiej stronie?
- Jedzenie i wolność - odpowiedział brat.
Srulik wiedział, co to takiego jedzenie. Ale co oznacza drugie słowo?
- Co to jest wolność? - zapytał.
- Wolność jest wtedy, kiedy nie ma muru i można iść przed siebie, i nic cię nigdzie
nie zatrzyma - wyjaśnił Dawid. - Moi koledzy - ciągnął - stoją w pobliżu
wartowników i kiedy na warcie jest dobry Niemiec, przebiegają na polską stronę.
- Robiłeś to już kiedyś? - zaciekawił się Srulik.
- Nie. Ale dziura w murze jest jeszcze lepsza.
- Jak zdobywa się jedzenie po drugiej stronie? - wypytywał dalej Srulik.
- Żebrze się o pieniądze, a potem kupuje w sklepie. W sklepie można dostać
wszystko, jak u pani Staniak w Błoniu, przed wojną.
- Cukierki też?
- Też.
Srulik był chłopcem rudowłosym i piegowatym, o błękitnych oczach i ujmującym
uśmiechu. Kiedy jeszcze mieszkali w swoim domu, po tym jak Niemcy
wypowiedzieli Polsce wojnę i zagarnęli jej ziemie, a sytuacja pogarszała się z dnia
na dzień, dzięki temu uśmiechowi od czasu do czasu dostawał od ojca, w
najgłębszej tajemnicy, kilka groszy na cukierki ze sklepu pani Staniak. Teraz tata
nie miał nawet tych kilku groszy, by dać swemu najmłodszemu synkowi.
- Dobra - zgodził się Srulik. - Chodźmy.
- Jest tylko jedna rzecz... - ostrzegł brat. - Trzeba uważać na chuliganów.
- Co oni robią?
- Biją.
- Mocno?
- Bardzo mocno. Chcesz iść mimo wszystko?
- Tak - potwierdził Srulik bez wahania.
Przeszli przez otwór w murze, ale po drugiej stronie zobaczyli dwóch polskich
chłopaków przyglądających się im ze złym uśmiechem.
- Wracajmy - zadecydował Dawid.
Srulik bardzo żałował. Nie tylko ze względu na cukierki. Przede wszystkim z
powodu tej drugiej rzeczy: że można iść przed siebie, jak dawniej, gdy swobodnie
wędrowali po polach i mieszkali we własnym domu, w swoim małym miasteczku.
Dawid opowiedział rodzicom o przejściu w murze, a oni postanowili, że spróbują
uciec z getta i wrócić do rodzinnego Błonia. Może tam któryś z zaprzyjaźnionych
Polaków zgodzi się użyczyć im schronienia. Minęło półtora roku, odkąd zostali
wywiezieni, półtora roku cierpienia, i wszystko wydawało się lepsze od powolnej
śmierci głodowej w warszawskim getcie. Postanowili, że pierwsi wyjdą rodzice z
małym Srulikiem. Jeśli dopisze im szczęście, dołączą do nich dwaj pozostali
bracia i siostra. Jak dowiedzą się, że rodzicom się udało? Dostaną pocztówkę, na
której będzie napisane: „Nie mieliśmy od Was wiadomości od dawna. Napiszcie,
co u Was słychać. Jacek”. Kim jest Jacek? To zwykłe polskie imię, powiedział
tata. A jeśli nie dostaniemy pocztówki? Mimo wszystko wyjdźcie z getta i idźcie do
Błonia.
Srulik dobrze pamiętał miasteczko. Mieszkali wszyscy w domu z jedną dużą izbą:
ojciec z mamą, wujek, dziadek i pięcioro dzieci. Wujek z Fajgą, najstarszą siostrą,
po wybuchu wojny uciekli do Rosji. Dziadka zabrano pewnego dnia do szpitala i
już nie wrócił.
Dawid odprowadził rodziców i Srulika do przejścia w murze. Tam się pożegnali i
we troje przeszli na „drugą stronę”. Słońce stało wysoko na niebie. Kiedy szli
ulicami Warszawy, wszystko wyglądało tak, jakby na świecie panował pokój. To
wrażenie zakłócali jedynie Niemcy, którzy co jakiś czas mijali ich na ulicach.
- Nie wolno nam się spieszyć - ostrzegł ojciec. - Musimy wyglądać jak ludzie na
zwyczajnym spacerze. Nie patrzcie na Niemców ani na policjantów. Jakbyśmy
chodzili tędy każdego ranka.
Srulik nie potrafił pokonać ciekawości. Przyglądał się wszystkiemu: oknom
wystawowym, ładnie ubranym matkom z niemowlętami w wózkach,
samochodom, tramwajom i dorożkom zaprzężonym w konia albo w parę koni.
Patrzył też na Niemców i na policjantów. Rodzice nie przyglądali się niczemu,
przez cały czas starali się zachować niewzruszony spokój. Żeby tylko nie biec, nie
uciekać, zwyczajnie iść na spacer z małym chłopczykiem.
W końcu wyszli z miasta.
Srulika ogarnęła wielka radość. Uśmiechał się do zielonych pól, do kwiatów
rosnących przy drodze, do krów i koni pasących się na łące, do wielkiej połaci
niebieskiego nieba rozciągającego się po horyzont i lasu, który rysował się w
oddali cienką czarną kreską.
Wszystko wyglądało jak dawniej, jakby w ogóle na świecie nie było wojny. Nagle z
naprzeciwka nadjechało trzech Niemców na motocyklach. Ojciec skoczył do
przydrożnego rowu. Matka i syn poturlali się w drugą stronę. Niemcy nie
zauważyli ojca, ale znaleźli kobietę z chłopcem, wsadzili ich do przyczepy
motocykla i zawieźli na gestapo. Tam zbili matkę pałką i odwieźli z powrotem do
getta, gdzie długo leżała chora.
Ojciec nie wrócił.
Minęły dwa długie tygodnie, zanim matka wydobrzała na tyle, by razem ze
Srulikiem wyruszyć na poszukiwanie jedzenia w wielkich kontenerach na śmieci.
Kiedy stanęli przy pojemniku, podniosła pokrywę i podsadziła syna, by pomóc mu
wejść do środka, chociaż wiele razy powtarzał, że da sobie radę sam. Pokazał jej,
jak bierze rozbieg, odbija się i podskakuje, chwyta krawędzi pojemnika, przetacza
i już jest w środku. Szczególnie dobrze udawało mu się z kontenerem
zbudowanym z cegieł. Troszkę trudniej wyglądała sprawa ze wspinaczką na te
blaszane.
- Mniej się ubrudzisz, jeśli ja cię podsadzę - przekonywała matka.
- To nie ma już znaczenia - odparł.
Może mama jednak mimo wszystko ma rację, pomyślał jednocześnie.
Teraz skoncentrował się na swoim zadaniu. Grzebał w śmieciach obiema rękami,
od czasu do czasu pomagając sobie kijkiem albo kawałkiem ułamanej deski.
Szukał obierek ziemniaków, buraków albo marchwi, skórek jabłek i innych
resztek, czasem znajdował stary chleb, suchy i spleśniały. Wszystkie łupy
wrzucał do wiklinowego koszyka, a kiedy koszyk się wypełniał, opuszczał go na
dół.
Wszystkie znalezione w śmieciach resztki matka przebierała i czyściła, a potem
gotowała z nich odrobinę jedzenia dla swojej rodziny. Co prawda, rodzice
dostawali kartki żywnościowe, ale racje były tak mizerne, że gdyby na nich
poprzestać, umarliby z głodu. W mroźne i ciężkie zimowe miesiące Srulik musiał
dosłownie ryć w śmieciach zgrabiałymi z zimna rękami. Na szczęście pewnego
dnia znalazł podarte wełniane rękawiczki, które mama zacerowała.
Skończył już osiem lat. Był ciepły letni dzień pod koniec czerwca. Latem
grzebanie w śmieciach było łatwiejsze, ale też unosił się z nich znacznie silniejszy
smród. Srulikowi dokuczały też muchy, które nieustannie brzęczały mu wokół
głowy. Na próżno powtarzał im, że niczego ciekawego nie znajdą na jego twarzy i
raczej powinny poszukać sobie czegoś w śmieciach. Dopiero gdy znajdował coś
szczególnie śmierdzącego i odkładał to na bok, muchy dawały mu spokój i
gromadziły się w tamtym miejscu. Były wśród nich zwykłe muchy i te o zielonych
błyszczących brzuszkach. Trupie muchy, jak mówił jego brat Dawid. Tym razem
w kontenerze Srulik nie znalazł nic wyjątkowo smrodliwego i nie udało się
przekonać much, żeby poleciały gdzie indziej.
- Mamo? - zawołał, by podać matce koszyk, który tymczasem zapełnił.
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, nie pojawiła się też ręka matki sięgająca po
koszyk.
Srulik wyprostował się i wyjrzał na zewnątrz. Pod murem getta przegradzającym
ulicę grupa dzieci grała w piłkę. Zeskoczył na chodnik, okrążył kontener i pobiegł
ulicą, przyglądając się uważnie przechodniom. Kobieta, która siedziała skulona
na schodku przed sklepem, z daleka wydała mu się podobna do matki. Nie, to nie
ona. Srulik wrócił do kontenerów – może tymczasem mama wróciła. Jakiś
człowiek opróżniał właśnie wiadro z odpadkami, ale matki nie było. Znikła, jakby
zapadła się pod ziemię.
Srulik stał, wyłamując palce. Dokładnie tak samo robiła jego mama w chwilach
lęku i rozpaczy. Nie umiał trafić sam do domu. Rozglądał się wokół
nieprzytomnie. Nic się nie zmieniło. Domy i okna z obu stron ulicy spoglądały na
niego z góry jak wcześniej. Grupka dzieci dalej grała w piłkę na kawałku wolnej
przestrzeni pod murem. On także pozornie był tym samym chłopcem, ale w jego
sercu rozwarła się próżnia, która wciąż się poszerzała, zmieniając w przepastną
otchłań. Otrząsnął się dosłownie w ostatniej chwili i pobiegł dołączyć do
bawiących się dzieci.
2. Umiesz kraść? Nie ruszaj się, chłopcze. Wydostanę cię stąd.
Srulik był bardzo zwinnym chłopcem o długich nogach. Nauczył się grać w piłkę
nożną jeszcze w ciasnym błotnistym getcie w swoim miasteczku. Zatem owinięta
w szmaty puszka, zastępująca dzieciom piłkę, nie była dla niego nowością.
Grali w ośmiu. Gdy pojawił się Srulik, podzielili się na nowo. Inny chłopiec
odłączył się od gry i usiadł na schodkach. Miał na sobie bardzo obszerną i
wypchaną marynarkę pasującą na dorosłego mężczyznę, chociaż było jeszcze
ciepło, także późnym popołudniem.
Strój ten z pewnością ciążył mu i przeszkadzał w grze. Po jakimś czasie chłopcy
przerwali grę i zaczęli szeptać między sobą, zerkając na Srulika. Potem obstąpili
go i przypatrywali mu się z jeszcze większą uwagą.
- Jest chudy jak patyk - zauważył wysoki chłopak.
- Nada się - stwierdził inny.
- Do czego się nadam? - Srulik nie rozumiał.
- Jesteś głodny? - odpowiedział tamten pytaniem.
- Tak - przyznał Srulik, który na krótką chwilę zapomniał o głodzie.
- Mojszele, daj mu coś do jedzenia - polecił wysoki chłopcu w marynarce.
Teraz Srulik zobaczył, że kieszenie marynarki są wypchane różnymi rzeczami.
Mojszele rozejrzał się na prawo, na lewo i nie dostrzegając niebezpieczeństwa,
wyjął z jednej kieszeni kiełbasę, z drugiej scyzoryk, odkroił gruby kawałek i podał
Srulikowi. Srulik od dawna nie jadł takich pyszności.
- Chodź z nami. Jak się ściemni, wsadzimy cię przez małe okienko do sklepu, w
którym są takie kiełbasy. Otwór jest tak mały, że żaden z nas się nie przeciśnie,
ale tobie chyba się uda. Potrafisz kraść?
Srulik wzruszył ramionami. Może nawet kraść. Był gotów na wszystko, by zdobyć
taką kiełbasę.
- Daj mi jeszcze trochę - poprosił.
- Jankiel, dać mu?
- Daj - zgodził się duży.
Grali dalej, aż nad gettem zaczął zapadać zmierzch. Potem ukryli „piłkę” w stercie
jakichś gratów i ruszyli pędem, klucząc i przebiegając między ludźmi, którzy
tłumnie zapełniali ulice. Na koniec dotarli do zamurowanego cegłami wejścia i
zajęli tam stanowisko.
Czekali na godzinę policyjną, która - sądząc po pustoszejących ulicach - miała
niebawem nadejść. Tymczasem Mojszele, chłopiec o wypchanych kieszeniach,
wyciągnął znowu kiełbasę i nożyk i ukroił każdemu gruby kawałek. Po posiłku
wyjął z kieszeni papierosy i zapałki, każdy papieros przeciął na pół i rozdał
połówki z powagą. Dwaj więksi chłopcy dostali po całym papierosie.
- Palisz? - zapytał Srulika.
- Nie.
- Musisz, żeby do nas należeć.
Starszy brat zmusił go kiedyś do „pociągnięcia”, gdy udało mu się zdobyć
papierosa.
Smak był gorzki, a od dymu Srulik zaczął kaszleć i się krztusić.
- Nie, nie chcę.
- Daj mu spokój - wtrącił się Jankiel.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin