For syth Frede rick Psy woj ny A5.pdf

(2403 KB) Pobierz
Frederick Forsyth
Psy wojny
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Tytuł oryginału The dogs of war
Spis treści:
Część pierwsza - Kryształowa Góra...............................................................................................................................3
Część druga - Sto dni..................................................................................................................................................185
Część trzecia - Masakra..............................................................................................................................................430
Epilog..........................................................................................................................................................................473
Giorgiowi,
Christianowi
i
Schlee’emu,
Wielkiemu Markowi i Czarnemu Johnny’emu oraz
innym, spoczywającym w bezimiennych grobach.
Robiliśmy, co było w naszej mocy.
-2-
Część pierwsza - Kryształowa Góra.
1.
Tej nocy nad położonym w dżungli lotniskiem nie świeciły ani
gwiazdy, ani księżyc. Zachodnioafrykańska ciemność spowijała
rozproszone grupki ludzi jak ciepły, wilgotny aksamit. Chmury
wisiały tuż nad wierzchołkami drzew, a czekający na lotnisku
mężczyźni modlili się, żeby zostały tam jak najdłużej i dały im
ochronę przed bombowcami.
Na końcu pasa startowego stary, zdezelowany DC-4, który
przed chwilą wylądował przy blasku świateł włączonych zaledwie
na piętnaście sekund przed zetknięciem się kół maszyny z ziemią,
zawrócił i potoczył się na oślep ku chatom o dachach pokrytych
palmowymi liśćmi.
Pięciu białych mężczyzn siedziało w land roverze i spoglądało
w kierunku zbliżającego się samolotu. Żaden z nich nie odezwał
się ani słowem, ale wszyscy myśleli o tym samym: jeśli nie uda
im się wydostać z kurczącej się szybko enklawy, zanim wojska
rządowe zdobędą kilka ostatnich kilometrów kwadratowych, nie
ujdą z życiem. Za głowę każdego z nich została wyznaczona
nagroda, lecz żaden nie miał zamiaru dopuścić do tego, żeby ktoś
ją zdobył. Tych pięciu mężczyzn to byli ostatni spośród
najemników zaangażowanych do walki po stronie, która
przegrała. Teraz przyszedł czas, żeby zniknąć. Dlatego właśnie z
taką uwagą obserwowali kołujący w ich stronę transportowiec,
który niespodziewanie zjawił się na lotnisku w sercu dżungli.
Po niebie, wysoko nad pokrywą chmur, przetoczył się huk
silników MiGa-17 sił rządowych. Za jego sterami siedział
prawdopodobnie jeden z enerdowskich pilotów, przysłanych
ostatnio w celu zastąpienia Egipcjan, którzy śmiertelnie bali się
nocnych lotów.
-3-
Pilot kołującego DC-4 nie mógł usłyszeć przelatującego
odrzutowca, więc włączył światła pozycyjne, żeby oświetlić sobie
drogę.
- Zgaś je! - krzyknął ktoś z ciemności.
Tego głosu pilot także nie usłyszał, ale i tak wyłączył światła,
jak tylko zorientował się w położeniu, a myśliwiec był wtedy już
wiele kilometrów dalej. Z południa dobiegał przytłumiony łoskot
artylerii; front został ostatecznie przełamany, gdyż ludzie, którzy
od dwóch miesięcy nie mieli ani amunicji, ani żywności, cisnęli
broń na ziemię i schronili się w dżungli.
Pilot DC-4 zatrzymał maszynę dwadzieścia metrów od stojącej
na płycie lotniska superconstellation, wyłączył silniki i zszedł na
beton. Natychmiast podbiegł do niego ciemnoskóry żołnierz.
Dwaj mężczyźni rozmawiali przez chwilę przyciszonymi głosami,
po czym skierowali się w ciemności ku grupce ludzi widocznej na
tle czarnej ściany dżungli jako plama jeszcze głębszej,
nieprzeniknionej czerni. Oczekujący rozstąpili się przed nimi, a
biały pilot stanął twarzą w twarz z człowiekiem w środku grupy.
Widział go po raz pierwszy w życiu, choć wcześniej słyszał już o
nim, dzięki czemu mógł go rozpoznać nawet w niemal zupełnej
ciemności, rozjaśnionej jedynie żarzącymi się punkcikami
papierosów.
Pilot nie miał czapki, więc nie zasalutował, tylko skłonił lekko
głowę. Nigdy wcześniej nie chylił głowy przed nikim, a już na
pewno nie przed Murzynem, i nie bardzo wiedział, dlaczego
uczynił to właśnie teraz.
- Jestem kapitan van Cleef - powiedział po angielsku z
wyraźnym afrykanerskim akcentem.
Murzyn także skinął głową, przy czym jego bujna czarna broda
otarła się o materiał polowego munduru.
-4-
- To niezbyt dobra pora na nocne loty, kapitanie van Cleef -
zauważył sucho. - I trochę za późno na dostawę wyposażenia.
Mówił powoli, niskim głosem, z akcentem właściwym
człowiekowi, który ukończył szkołę publiczną w Anglii, nie
mieszkańcowi Czarnej Afryki. Van Cleef poczuł się niezbyt
pewnie i po raz kolejny zadał sobie pytanie, po co tu właściwie
przyleciał.
- Nie przywiozłem żadnego wyposażenia, panie generale. Już
nic nam nie zostało.
Kolejny precedens. Przysiągł sobie, że nie będzie mówił do tego
człowieka „panie generale”. Nie do czarnucha. Wymknęło mu się.
Najemnicy, których spotykał w hotelowym barze w Libreville,
mieli rację: ten był zupełnie inny.
- W takim razie po co pan przyleciał? - zapytał łagodnie generał.
- Może po dzieci? Jest ich tutaj sporo, i siostry chciałyby wywieźć
je w bezpieczne miejsce, a nie spodziewamy się już żadnego
samolotu Caritasu.
Van Cleef pokręcił głową, po czym natychmiast uświadomił
sobie, że w ciemności nikt nie dostrzeże tego gestu. Był
zakłopotany i cieszył się, że tego także nikt nie widzi. Otaczający
go ochroniarze zacisnęli mocniej dłonie na pistoletach
maszynowych i nadal wpatrywali się w niego uważnie.
- Nie. Przyleciałem po pana. Rzecz jasna, o ile zechce pan
skorzystać z oferty.
Zapadło długie milczenie. Pilot czuł na sobie ciężkie spojrzenie
Murzyna, a od czasu do czasu w blasku papierosa dostrzegał także
błysk jego oczu.
- Rozumiem - powiedział wreszcie generał. - Czy działa pan na
polecenie swojego rządu?
- Nie - odparł van Cleef. - To mój pomysł.
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin