Phillips Susan Elizabeth - Urodzony uwodziciel (CS 7).pdf

(1280 KB) Pobierz
Urodzony uwodziciel
i
Rozdział 1
Nawet w barwnym życiu Deana Robillarda nie co dzień zdarzało mu się
zobaczyć bobra bez głowy wędrującego skrajem szosy.
- A niech mnie... - Dean nacisnął pedał hamulca nowiutkiego asto-
na martina vanquisha i zatrzymał się przy zwierzątku.
Bobrzyca minęła go energicznie. Kiedy szła, jej ogon podskakiwał
zamaszyście. Dumnie zadzierała mały, smukły nosek. Bardzo dumnie.
Chyba była nieźle wkurzona.
Samiczka, co do tego nie miał wątpliwości, bo zamiast głowy bobra
widział ciemne, spocone włosy zebrane byle jak w kucyk. Prosił opatrz­
ność o jakąkolwiek formę rozrywki, która pozwoliłaby mu się zająć
czymś innym niż własne żałosne towarzystwo, więc otworzył drzwiczki
i postawił stopę na zakurzonej drodze gdzieś w Kolorado. Najpierw wy­
nurzyły się jego nowiutkie buty Dolce & Gabbana, a potem cała resz­
ta: dwa metry mięśni ze stali, niezwykła sprężystość i wygląd młodego
boga... Tak przynajmniej określał go jego agent. Co prawda, niewiele
w tym kłamstwa, choć Dean był skromniejszy, niż sądziła większość lu­
dzi. Jednak skupienie uwagi na aspekcie zewnętrznym to świetny spo­
sób, by powstrzymać ciekawskich, którzy chcieliby zajrzeć głębiej.
- Przepraszam bardzo... może pani pomóc?
Nie zwolniła nawet na chwilę.
- A ma pan broń?
- Nie przy sobie.
- To na nic mi się pan nie przyda.
I maszerowała dalej.
Uśmiechnął się i ruszył za nią. Miał długie, silne nogi, a ona krótkie,
kudłate łapki, więc bez trudu dotrzymał jej kroku.
7
- Ładny mamy dziś dzień - zauważył. - Nietypowo ciepło jak na
maj, ale nie narzekam.
Spojrzała na niego wielkimi szarymi oczami, okrągłymi jak lizaki
- była to jedna z nielicznych niekanciastych części jej ciała. Cała reszta
składała się z delikatnych linii i płaszczyzn, poczynając od lekko zaryso­
wanych kości policzkowych, po malutki, spiczasty nosek i podbródek tak
ostry, że można by się o niego skaleczyć. Jednak później sprawy się kom­
plikowały, bo wyraźnie zarysowany łuk wieńczył szeroką i zadziwiająco
pełną górną wargę. A dolna była jeszcze pełniejsza, przez co Dean miał
wrażenie, że jej właścicielka jakimś cudem uciekła z bajki dla dorosłych.
- Aktor - stwierdziła pogardliwie. - Takie moje szczęście.
- Po czym pani poznała, że jestem aktorem?
- Jest pan ładniejszy niż moje przyjaciółki.
- To moje przekleństwo.
- Nawet się pan nie speszył.
- Są rzeczy, które po prostu trzeba zaakceptować.
- O rany! - sapnęła oburzona.
- Nazywam się Heath - oznajmił, gdy przyspieszyła kroku. - Heath
Champion.
- Brzmi sztucznie.
I tak było, ale tego jej nie powiedział.
- Po co pani broń? - zainteresował się.
- Muszę zamordować byłego kochanka.
- Tego od ciuchów?
Odwróciła się zamaszyście i walnęła go w nogi wielkim płaskim
ogonem.
- Daruj sobie, dobrze?
- I stracę świetną zabawę?
Wróciła wzrokiem do jego samochodu, zabójczego, czarnego jak
smoła astona martina vanquisha, z silnikiem S 12. Kosztował kilkaset
tysięcy dolarów, ale ta suma nawet o centa nie uszczupliła jego majątku.
Pozycja rozgrywającego Chicago Stars to prawie to samo, co mieć bank
na własność.
Mało brakowało, a wykłułaby mu łapą oko, gdy odgarniała spocony
kosmyk, który nie bardzo chciał się odkleić od wilgotnego policzka.
- Mógłbyś mnie podrzucić.
- A nie pogryziesz mi tapicerki?
- Nie kpij sobie ze mnie.
8
- Przepraszam. - Po raz pierwszy od rana ucieszył się, że zjechał
z autostrady. Wskazał głową samochód. - Wskakuj.
Wyraźnie się zawahała, choć wcześniej sama to proponowała.
W końcu wsiadła. Powinien był jej pomóc, ale tylko otworzył drzwiczki
i z daleka patrzył na nią, dobrze się bawiąc.
Najgorszy był ogon. Umocowano go na sprężynie i ilekroć dziew­
czyna usiłowała wsiąść, uderzał ją w głowę. Tak się zdenerwowała, że
chciała go urwać, a gdy to się nie udało, zaczęła go deptać.
Dean podrapał się w podbródek.
- Nie jesteś za surowa dla biednego bobra?
- Dość tego! - Ruszyła przed siebie.
Uśmiechnął się.
- Przepraszam! - zawołał za nią. - Przez takie bezmyślne odzywki
kobiety straciły cały szacunek do mężczyzn. Wstyd mi za siebie. Chodź,
pomogę ci.
Obserwował, jak praktyczność walczy w niej z dumą, i nie zdziwił
się, gdy zdrowy rozsądek zwyciężył. Wróciła i pozwoliła, by pomógł
jej zwinąć ogon. Siedziała na skraju fotela, ogon zasłaniał jej widok.
Dean usiadł za kierownicą. Strój bobra pachniał stęcłilizną, przywodził
na myśl zapach szkolnej szatni. Uchylił okno i wrócił na szosę.
- Daleko jedziemy?
- Mniej więcej kilometr stąd. Przy kościele Biblii Wiecznego Życia
skręcisz w prawo.
W cuchnącym futrze pociła się jak w saunie. Włączył klimatyzację
na pełny regulator.
- Jak wygląda ścieżka kariery w zawodzie bobra?
Jej pogardliwe spojrzenie zdradzało, że doskonale wie, iż stała się
obiektem żartów.
- To reklama tartaku Bena, jasne?
- Przez reklamę rozumiesz...
- Benowi ostatnio kiepsko idzie... Tak mi przynajmniej mówiono.
Przyjechałam tu dziewięć dni temu. - Wskazała szosę. - Ta droga pro­
wadzi do Rawlins Creek, tartaku Bena. Autostrada za nami: prosto do
sklepu Home Depot.
- Zaczynam rozumieć.
- No właśnie. W każdy weekend Ben ustawia kogoś w przebraniu
niedaleko zjazdu z autostrady, żeby zwabić do siebie klientów. Jestem
jego ostatnią ofiarą.
9
- Jako nowa mieszkanka miasteczka.
- Niełatwo znaleźć kogoś w tak rozpaczliwej sytuacji, by przyjął tę
robotę dwa weekendy z rzędu.
- A gdzie plakat? A, już wiem, zgubiłaś go z głową.
- Nie mogłam przecież wejść do miasteczka z łbem bobra!
Powiedziała to tak, jakby uważała go za tępaka. Domyślał się też, że
nie wracałaby w stroju bobra, gdyby miała coś pod spodem.
- Nigdzie nie widziałem samochodu - zauważył. - Właściwie jakim
cudem się tu dostałaś?
- Żona właściciela mnie podrzuciła, bo mój camaro akurat dzisiaj
rano postanowił wydać ostatnie tchnienie. Miała przyjechać po mnie go­
dzinę temu, ale do tej pory się nie zjawiła. Zastanawiałam się właśnie,
co robić, gdy minął mnie pewien dupek w fordzie fokusie, za którego
częściowo zapłaciłam.
- Twój chłopak?
- Były.
- Ten, którego chcesz zamordować.
- Jasne, możesz sobie myśleć, że żartuję. - Wychyliła się zza ogona.
- O, jest kościół. Trzymaj się prawej strony.
- Czy jeśli odwożę cię na miejsce zbrodni, to znaczy, że jestem
wspólnikiem?
- A chcesz nim być?
- Jasne, czemu nie? - Skręcił w wyboistą, skromnie zabudowaną
uliczkę. Po bokach wyrastały zaniedbane wiejskie domy, otoczone za­
rośniętymi ogrodami. Choć miasteczko Rawlins Creek dzieliło od Den-
ver zaledwie trzydzieści kilometrów, nie groziło mu, że stanie się sypial­
nią metropolii.
- To ten zielony dom z szyldem na podwórku - powiedziała.
Zatrzymał się przed budynkiem ozdobionym stiukami. Żelazny jeleń
pilnował rabaty słoneczników i szyldu z napisem „Pokoje do wynajęcia".
Na podjeździe mruczał przybrudzony srebrzysty ford fokus z zapalonym
silnikiem. Długonoga brunetka opierała się o drzwiczki od strony pasażera
i zaciągała papierosem. Wyprostowała się na widok samochodu Deana.
- To pewnie Sally - syknęła dziewczyna. - Najnowsza ofiara
Monty'ego. Moja następczyni.
Sally była młodziutka, szczupła, miała duży biust i tonę makijażu,
więc bobrzyca ze spoconym łebkiem traciła na starcie; choć fakt, że zja­
wiła się w sportowym astonie martinie, chyba wyrównywał szanse. Dean
10
Zgłoś jeśli naruszono regulamin