Filipowicz Kornel - MÓJ PRZYJACIEL I RYBY.doc

(108 KB) Pobierz

Kornel Filipowicz

MOJ PRZYJACIEL I RYBY

Z moim przyjacielem spotykamy się na rybach najczęściej późną jesienią. (Mój przyjaciel, poza rybołówstwem, które uprawia znacznie zresztą dawniej niż ja, zajmuje się, podobnie jak ja, także pisaniem.) Otóż w tej porze roku, kiedy się z nim spotykamy, bywa już zimno, nocą zdarzają się przymrozki. Wody, w których łowimy, stoją ogołocone z zieleni, otacza je pas pożółkłych szuwarów. Czasem, kiedy znajdziemy się na brzegu o świcie, powierzchnia wody pokryta jeszcze bywa-z nocy cienkim jak szkło, kruchym lodem. Często nad wodą leży mgła. Ale już o dziewiątej, zwłaszcza gdy dzień jest słoneczny, lód topi się szybko, a wiatr odwiewa mgłę odsłaniając gładkie, czyste lustro wody, która zdaje się wtedy ciężka i gęsta jak oliwa. Każdy najdrobniejszy ruch naszych wielkich, ociężałych spławików wzbudza na jej powierzchni kręgi rozchodzące się daleko i ginące wśród szuwarów. Panuje cisza, nie sły­ chać śpiewu ptaków, nie pluśnie ryba. Czasem tylko rozlega się daleki, prze­ ciągły gwizd parowozu.

Mój przyjaciel przyjeżdża tutaj z daleka. Spotykamy się na małej stacyjce. Naftowa lampa, osadzona na żelaznym słupie, oświetla drewniany, pomalo­ wany na biało baraczek, studnię z daszkiem i żelaznym kołem, tabliczkę objaśniającą, że wodę należy pić dopiero po przegotowaniu, i dwie ławki zrobione ze starych podkładów kolejowych. Pociąg zatrzymuje się na tej sta­ cyjce pół minuty, tyle akurat, ile trzeba, aby zdążyło wsiąść paru robotników i kilka dziewcząt jadących do fabryki obuwia. Mój przyjaciel, aby dojechać do tej stacyjki, musiał pokonać dwa razy taką odległość jak ja, ale od wielu lat, odkąd się tu umawiamy, nie zdarzyło się, aby nawalił. Widzę go, jak nie śpiesząc się wysiada z wagonu. Ma na sobie starą unrrowską kurtkę, podbitą baranem, na ramionach potężny plecak, w jednym ręku wędziska, w drugim bańkę z żywcami. Jesteśmy uradowani naszym spotkaniem. Witamy się, mówimy sobie parę komplementów na temat naszego wyglądu, narzekamy na niedogodności podróży nocą. Idziemy płaskim, rozległym błoniem. Jeśli jest przymrozek, pod naszymi butami skrzypi oszroniona trawa. Kiedy do­ chodzimy do wału, zaczyna się powoli rozwidniać. Z ciemności wyłania się jasna, prosta smuga kanału zarośniętego szuwarem i tatarakiem. W lecie ta płytka woda żyje bujnym życiem, unosi się nad nią gwar, słychać chlapanie i cmokanie żerującej ryby, zrywają się z krzykiem dzikie kaczki. Teraz woda jest martwa. Mijamy dwa kamienne mostki, stertę granitowych głazów, wy­ soki jesion, ruiny stojącej samotnie w polu stodoły. Wszystkie te przedmioty znajdujemy na swoim miejscu, jak zawsze, odkąd tędy chodzimy; ukazują się nagle w zamglonym powietrzu i tak samo raptownie znikają. Wspinamy się na stromą skarpę — i przed nami otwiera się daleka przestrzeń. Czujemy już

na twarzy chłodny i wilgotny oddech wielkiej wody, do której idziemy. Zawsze przystajemy na chwilę w tym miejscu, a mój przyjaciel dosyć często powtarza, że ludzka namiętność do wody jest rzeczą całkiem zrozumiałą, gdyż wyszliśmy z wody, składamy się w siedemdziesięciu procentach z wody i rozpłyniemy się w wodzie. Czasem przysiadamy na pobielonych wapnem kamieniach przydrożnych i zapalamy papierosa, ale pozwalamy sobie na to tylko wtedy, kiedy jesteśmy pewni, że nikt nie idzie za nami. Nie chcielibyś­ my, aby zanim wybierzemy miejsce, ktoś nas w tym ubiegł, uprzedził. Od grzbietu skarpy drogi rozchodzą się najpierw w dwóch kierunkach, potem lewa ścieżka tworzy jeszcze dwa odgałęzienia. Od wyboru miejsca zależy wszystko; decyzja więc powinna być aktem rozumu. Ale kiedy on mówi: „Ja myślę, że pójdziemy tam lub tam” — to, do diabła, nie ma to przecież nic wspólnego z rozumem. Owszem, myślimy, bierzemy pod uwagę wszystko, co w takich razach powinno się uwzględniać — ale sama decyzja jest aktem zupełnej bezmyślności. Po prostu wstajemy (przeważnie robi to on pierwszy), wkładamy na plecy nasz bagaż, bierzemy do ręki nasze wędziska i bańki z żywcami — i idziemy. Woda przybliża się do nas, potem idziemy jej brze­ giem. Mijamy pnie drzew pochylone nad wodą, półkoliste zatoczki okolone szuwarem, miejsca, w których woda jest czarna, głęboka i martwa, jak w studni, potem szeroko rozlane płycizny, potem strome, gliniaste brzegi, zarośnięte gęsto tarniną, jeżyną i pożółkłymi warkoczami chmielu, zwisają­ cymi nad powierzchnię wody. W jednym z takich miejsc któryś z nas zatrzy­ muje się, zatrzymuje się tak, aby tylko popatrzeć, albo zostaje. Kiedy po chwili podnoszę głowę, aby zobaczyć, co robi mój przyjaciel, widzę, że robi to samo, co ja: rozścielił na trawie brezent, otworzył szeroko plecak, wyjmuje i rozkłada na brezencie przybory, montuje wędzisko. Pochylił się, klęka, umocował kołowrotek na wędzisku, potem prostuje się, przewleka żyłkę przez przelotki, zakłada piloty i wielki spławik. Wszystkie te poprzedzające łowie­ nie czynności wykonujemy z opanowanym pośpiechem. Po chwili widzę, że mój przyjaciel sposobi się do wyrzucenia żywca: stoi nieruchomo, w rozkro­ ku, w ręku trzyma długie, proste wędzisko z trzepoczącym się na haku kara­ siem. Karaś przestaje trzepotać się, wisi i kręci się bezwładnie wokół swojej osi na niewidocznej z tej odległości żyłce. Wygląda, jakby wisiał w powie­ trzu, metr poniżej kulistego spławika. Widzę, jak mój przyjaciel robi za­ mach — i karaś unosi się w powietrzu, płynie dalekim łukiem i opada na wodę; dosięgnąwszy wody kontynuuje jeszcze jakby swoją napowietrzną podróż, pociąga spławik, usiłuje go topić, kręci nim, prowadzi w prawo, w lewo, nareszcie uspokaja się. Był to czysty, daleki rzut; ale czy nie za daleki? Mogłoby się wydawać, że jak na tę porę roku, za daleki. Przez chwilę wydaje mi się więc, że rzut nie był dobry, ale to trwa krótko. Podniósłszy po chwili znów oczy spostrzegam coś, czego przedtem nie widziałem: dwa lub trzy metry dalej od miejsca, gdzie upadł karaś, wystaje z wody kępka sczer­ niałego tataraku. W lecie jest ich tam więcej, uczepione są jakiegoś podwod­ nego pnia lub głazu. Kończę także montaż wędziska, zakładam żywca, rzucam. I mnie wyszło nieźle; spławik siadł na głębokiej, spokojnej wodzie. Obserwuję go przez chwilę i wyobrażam sobie, że karaś został już dostrze­ żony i w jego kierunku sunie podłużny, podobny do torpedy kształt. Szczu­ pak płynie powoli, sztywny, wyprostowany, popychany niewidocznymi rucha­ mi płetw, jakby ciągnięty naprzód śrubą. Zatrzymał się półtora metra od mojej przynęty, wpatruje się w karasia swoimi wielkimi, czarno-żółtymi oczami. Stoi nieruchomo, potem zaczyna powoli, bardzo powoli wyginać ogon, cofa się, jakby dla nabrania rozpędu — uderzył. Nie, nie uderzył.

Chwila, w której to się stanie, jest niewiadomą. Wracam do swoich przy- borów rozłożonych na brezencie. Klękam i zaczynam uzbrajać drugie wę- dzisko. W trakcie tej czynności spoglądam czasem na mojego przyjaciela, po­ tem przenoszę wzrok na mój spławik. Myślę ciągle o chwili, na którą czekam, o chwili, w której weźmie szczupak. Co dzieje się pod powierzchnią wody, pod tym dnem świata widzialnego? Mój przyjaciel łowi ryby znacznie dłużej niż ja, ale wątpię, aby wiedział o wiele więcej ode mnie o tym świecie, który jest przecież metaświatem. Raz zdaje mi się, że rządzą nim tylko pra­ wa przypadku, kiedy indziej znowu wydaje mi się uporządkowany z piekiel­ nie drobiazgową logiką. Ale oto mój przyjaciel rzucił drugiego żywca — tym razem blisko brzegu i nieco w skos, w dół, ale nie wygląda na to, że nie chciał tam rzucić, znam go zbyt dobrze. A więc stawia na dwie, nawzajem wykluczające się możliwości. Jak mam wobec tego ja postąpić? Rzucić blisko, tak jak on teraz rzucił, oznaczałoby, że nie mam koncepcji własnej. Rzucić daleko, tak jak on rzucił pierwszą wędkę — to byłoby dublowanie ewentualnego niepowodzenia; ale być może podwojenie sukcesu. W takiej niepewności i niezdecydowaniu aż do ostatniej chwili — robię rzut. Coś z mojego stanu wewnętrznego udzieliło się widocznie moim mięśniom, wi­ docznie zadrżała mi ręka, bo rzut nie wyszedł mi; karaś upadł blisko pierw­ szego spławika. Podciągnąłem go trochę z powrotem do brzegu i w ten spo­ sób osiągnąłem pewien, nie zamierzony zresztą, kompromis. Nie wiedziałem, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy smucić, w każdym razie nie odzyska­ łem spokoju. Zapaliłem papierosa i patrzyłem na wodę. Jeden z jego spła- wików niepokoi się trochę, co mogłoby oznaczać, że w pobliżu stoi szczupak, ale po chwili uspokaja się i powraca do swojej zwykłej, rytmicznej wędrów­ ki; posuwa się zygzakowato, drobnymi, drgającymi ruchami. Panuje cisza, powietrze oczyszcza się z mgły, robi się pogodny dzień. Gliniastą drogą biegnącą wzdłuż drugiego brzegu jedzie powoli, skrzypiąc, naładowany ka­ mieniem wóz. Furman wlecze się powolnym krokiem z tyłu za wozem. Skrzy­ pienie kół słychać jeszcze długo po zniknięciu wozu w jarze. Brzeg, po któ­ rym jechał wóz, porośnięty jest niskimi wierzbami. Ich ogołocone z gałęzi, czarne kikuty pni pochylone są chaotycznie w różne strony; jeden leży pra­ wie płasko na ziemi. Zawiewa lekki wiatr, marszczy drobną falą powierzch­ nię wody, potem cichnie. Patrzę, co robi mój przyjaciel: klęczy na ziemi, spomiędzy jego rąk podnosi się w górę cienka struga niebieskiego dymu. Dym unpsi się w górę i snuje się między czarnymi, bezlistnymi gałązkami. Mój przyjaciel zajęty jest robieniem kawy i nie może widzieć wody. Zapali­ łem nowego papierosa, usiadłem na kamieniu, patrzę na wygładzoną znów powierzchnię zalewiska. Wszystkie nasze cztery spławiki widoczne są bardzo wyraźnie. Jeden z moich spławików, ten, który rzuciłem później, zbliżył się jeszcze bardziej do brzegu; pierwszy stoi nieruchomo, prawie w tym samym miejscu. Oba spławiki mojego przyjaciela są także dobrze widoczne; jeden z nich, ten dalszy od brzegu, ożywił się właśnie, podskakuje, mruga wzbu­ dzając na powierzchni wody drobne, wygładzające się zresztą prędko zmarszczki. Zatrzymuję wzrok na tym spławiku, gdyż jest to jedyny rucho­ my punkt na gładkiej jak tafla szkła powierzchni wody. Kiedy tak na niego patrzę, widzę nagle, jak spławik wykonuje na wodzie dziki zygzak, w prawo i w lewo, potem na ułamek sekundy nieruchomieje — a potem, potem, ciężko i powoli, opierając się, jakby woda nie była wodą, tylko czymś gęstym jak rtęć — zostaje wciągnięty pod powierzchnię; płyną jeszcze po wodzie piło- ciki, ale i one znikają. Ten zygzak to był unik, którym karaś próbował ocalić się, ale nie udało mu się. Widzę, jak żyłka podnosi się i ociekając

kroplami wody biegnie do szczytu wędziska wfoitego w brzeg. Być może na­ leżało krzyknąć do mojego przyjaciela o parę sekund wcześniej. Odwracam głowę, patrzę na niego: pochylił się, dmucha w ognisko. Wołam:

              Halol Masz braniel

Podnosi głowę, patrzy na wodę, potem wstaje i szybkim krokiem idzie do swojego wędziska. Ja idę także w tamtą stronę; po drodze oglądam się na swoje spławiki: stoją nieruchomo. Mój przyjaciel zdjął wędzisko z widełek, przytrzymał je prawą ręką, lewą w bardzo niewygodny sposób wydobył z kieszeni i zapalił papierosa. Stoję koło niego, patrzymy obaj w miejsce, gdzie zniknął spławik. Woda nad nim zamknęła się Już dawno i wygładziła. Nagle, niespodziewanie, w najmniej oczekiwanym miejscu, o parę ładnych metrów w lewo spławik wyłania się znów na powierzchnię. Stoi nieruchomo lub może — ale na tę odległość nie widać tego — drży lekko. To karaś, wy­ zwoliwszy się z zębów napastnika, pokłuty i na pół uduszony nieśmiało 'pró­ buje robić użytek ze swoich podartych i postrzępionych płetw. Mówię nie ukrywając współczucia:

              Puścił...

              Nie, nie puścił. Tam jest płytko — odpowiedział mój przyjaciel, nie wyjmując papierosa z ust.

Miał rację. Oto jeszcze chwila, a spławik rusza z miejsca, płynie najpierw po powierzchni, równo i prosto, potem, nie przestając sunąć, zagłębia się powoli; widać go coraz mniej, ginie pod wodą. Mój przyjaciel pochyla koniec wędziska, poddaje uciekającą żyłkę, potem, nagle, przycina; jego ruchowi to­ warzyszy krótkie stęknięcie. Takie, jakie wydaje drwal uderzający siekierą w pień. Patrzę w miejsce, gdzie zniknął spławik, i widzę, jak powierzchnia wody zachwiała się pod naporem czegoś, co zdarzyło się pod nią, w głębi wody. Silna, żywa istota, zamieszkująca ten, jak go mój przyjaciel nazywa, „metaświat”, połączona jest z naszym światem żyłką nylonową wystarczają­ cej grubości, koniec żyłki jest w rękach mojego przyjaciela. Znam go dość dobrze na to, aby nie mieć wątpliwości co do ostatecznego wyniku tej zabawy. Szczupak usiłuje walczyć, uderza w prawo, potem w lewo, ale kierunek jego ucieczki nie jest już zależny wyłącznie od jego woli, jest teraz wypad­ kową jego siły i woli człowieka stojącego na brzegu. Jest jeszcze taki mo­ ment, zwykle dzieje się to blisko już brzegu, kiedy szczupak może się jeszcze zerwać. Ryba jest wtedy na krótkiej już żyłce, w oczach ma już suchy brzeg; zbiera więc rozpaczliwie ostatek sił, otwiera paszczę i szczerząc kły i rzuca­ jąc łbem na boki jak pies, usiłuje wytrząsnąć z pyska hak. Ale mój przyja­ ciel wie dobrze, że nadchodzi ta chwila: widzę, jak dwoma krótkimi ruchami końcówki wędziska poprawia hak tkwiący w pysku szczupaka.

              Pomóc ci?

              Dziękuję, nie jest tak źle — odpowiada mój przyjaciel, co ma znaczyć, że szczupak nie jest zbyt wielki. Schodzi w dół, nad samą wodę, lewą ręką zanurza kasarek, prawą, w której trzyma wędzisko, naprowadza szczupaka do siatki.

Po chwili stoimy już obaj i patrzymy na rybę. Jest to piękny szczupak, z tych krótkich, grubych. Ocieka jeszcze wodą, jest lśniący, świeży. Wydziela bardzo mocny, słodkawy zapach. Ma ponad dwa kilo. Leży płasko i nieru­ chomo na ziemi. Lekkie, faliste drżenie przebiega przez jego płetwy, jego ogon usiłuje się oderwać od ziemi. Podnosi pokrywy skrzelowe, próbuje od­ dychać powietrzem, do którego nie Jest przyzwyczajony; krztusi się, otwiera szeroko pysk. Pręży się, rozpościera ogon, odbija się nim od ziemi i przewra­

ca na drugi bok. Tak, to jest piękny szczupak, ale to nie jest mój szczupak.

Na wargach czują gorzki posmaczek zawiści. Mówię:

              Ładny szczupak...

              Tak, ładny. A jak tam u ciebie?

              Nic — odpowiadam nie oglądając się na swoje wędki. Po chwili jednak robię to; moje oba spławiki są widoczne na powierzchni wody. Ten dalszy przesunął się może o metr, ale teraz stoi spokojnie, bez ruchu. Mój przyj a« ciel rozpostarł siatkę na ziemi, włożył szczupaka i poszedł zanurzyć go w wo­ dzie. Widzę mojego przyjaciela, jak pochylony opuszcza siatkę do wody, a sznur przywiązuje do sterczącego z ziemi suchego pniaka, potem myje ręce, otrzepuje je i wyciera o spodnie. Stoi jeszcze chwilę na brzegu i obser­ wuje szczupaka, który leży na boku i od czasu do czasu wielkimi, spazma­ tycznymi haustami nabiera w gębę wody. Po chwili, przyszedłszy do siebie, szczupak obraca się grzbietem do góry, poprawia się i opuszcza w głąb ciąg­ nąc za sobą siatkę i napinając sznur.

              Może ja dogotuję kawę, co?

              Jakbyś był taki dobry. Bo ja muszę założyć nowego żywca.

Idę do ogniska, które zagasło. Łamię patyki i obkładam nimi naczynie z kawą. Klękam i dmucham w ostygły popiół. Struga powietrza z moich płuc znajduje małe, czarne, tlące się jeszcze miejsca w popiele i rozżarza je. Kiedy przestaję dmuchać, z czerwonego gniazdka wyskakuje płomień i obej­ muje patyki, potem ogarnia wkoło czarne, osmolone naczynie z kawą. Czas, który mija, pracuje także dla mnie. W tej chwili na jego jedną wędkę — stoją dwie moje. Woda koło jego wędki nie uspokoiła się jeszcze po holu szczupaka; to jeszcze bardziej zwiększa moje szanse. Oto być może, iż właś­ nie w tej chwili do mojego karasia zbliża się szczupak. Nie płynie wprost w jego kierunku, ale przesuwa się bokiem, wzdłuż podwodnego pasa korze- ni i łodyg nenufarów. Szczupak sunie tak wolno, że jego ruch jest niedo­ strzegalny; wydaje się, że on stoi w miejscu, a przesuwa się tylko dno — sterczące w górę kłącza, kępy gnijących łodyg, gałęzie pokryte gąbką i obroś­ nięte glonami. Patrzę na kawę w naczyniu: gęsta, czarna masa pulchnieje i wzdyma się, podnosi się z dna czarna, spieniona i ruchliwa ciecz. Unoszę na chwilę naczynie w górę, potem stawiam je znów na ogniu. Kawa będzie nie­ długo. Patrzę, co robi mój przyjaciel: stoi nieruchomo, w rękach trzyma przypon od wędki, którą właśnie przysposabiał do rzutu, patrzy na wodę. Podnoszę się, aby zobaczyć przyczynę jego zainteresowania, i widzę, że jego spławika nie ma na wodzie; to był ten bliski brzegu, w miejscu, które mi się wydawało tak niewłaściwe.

              Co, znowu masz branie?

              No, wyobraź sobie — mówi i stoi dalej bez ruchu, trzyma w obu rękach przypon tym samym, idiotycznym gestem, jakby podawał go komuś. Ten człowiek ma cholerne szczęście.

              Kawa gotowa — mówię.

              Dobrze, zaraz będziemy pić — odpowiada nie odwracając głowy. Po­ myślałem so*bie, że każde zdanie, które wypowiada teraz mój przyjaciel, te­ raz, to znaczy od chwili, kiedy złowił dużego szczupaka, ma jakieś bezape­ lacyjne znaczenie, brzmi niemal jak rozkaz. Wracam na swoje stanowisko, w miejsce, gdzie leży mój plecak. Wyjmuję z aluminiowego pudła chleb, jajka, kiełbasę i czekoladę. Dosyć długą chwilę szukam kubka na kawę, który zapodział mi się gdzieś w otchłani plecaka. Kiedy podnoszę znów oczy, wi­ dzę, że mój przyjaciel stoi już nad samą wodą i wygiętym jak biczysko dziskiem prowadzi powoli szczupaka do brzegu. Dzieje się to w zupełnej

ciszy; tafla wody jest gładka i spokojna; szczupak porusza się głęboko, jego ruchy nie mącą powierzchni wody. Przeciwległym brzegiem idą gromadą dzieci do szkoły. Zatrzymały się chwilę, popatrzyły w naszą stronę, potem poszły dalej, znów przystanęły i rzucały kamieniami w krzaki. Niektóre ka­ mienie wpadały do wody. Wypłoszona z krzaków czarno-biała sojka leci w naszą stronę. Wybija się w górę i opada znów nisko, prawie aż na po­ wierzchnię wody, jakby ją opuszczały siły. Zobaczywszy nas zmieniła kieru­ nek i, oglądając się co chwila poza siebie, poleciała w stronę olszynowych zarośli. Mój przyjaciel zakończył w milczeniu rozprawę ze szczupakiem; zmę­ czył go i wyciągnął na brzeg znieruchomiałego, na pół żywego. Szczupak leży teraz płasko rozpostarty na ziemi, z zaciśniętym kurczowo pyskiem. Tylko raz podniósł płetwę ogonową, wyprężył, potem położył ją spokojnie na ziemi.

              Większy od tamtego — powiedziałem przygotowując dosyć długo usta, aby moje słowa brzmiały naturalnie. Czułem się teraz znacznie spokojniejszy niż po jego pierwszym szczupaku. Cóż mogłem wskórać przeciwko szczęściu, przeciwko czemuś, co nie jest zależne od mojej chęci i woli. Tylko moje mięś­ nie i nerwy widocznie nie chciały zgodzić się jeszcze na moją porażkę, czułem znów sztywność szczęk i nieprzyjemny smak w ustach.

              Nie, niewiele większy od tamtego — odpowiedział. — Napijemy się kawy, co?

              Nie rzucasz?

              Na razie nie. Niech się woda trochę uspokoi.

Mój przyjaciel przyniósł siatkę i włożył do niej drugiego szczupaka. Kiedy szedł z nią z powrotem, siatka zwisała ciężko i ociekała wodą. Poszedłem po kubek i nalałem sobie kawy. Po chwili przyszedł także on. Siedzieliśmy na rozpostartym na ziemi i przykrytym kocem brezencie, jedliśmy, piliśmy kawę, potem paliliśmy papierosy. Patrzyliśmy w milczeniu na wodę. Zerwał się znów lekki wiatr i przeszedł nad wodą marszcząc drobną falą jej powierzchnię. Tyl­ ko w miejscach, gdzie z wody wystawały kępy pożółkłego szuwaru, jej po­ wierzchnia pozostała nieporuszona, ciemna i lśniąca. Po chwili wiatr uciszył się. Kawa zaczynała powoli pracować w moim ciele. Jej dobroczynne działanie odczuwa się najprędzej w oczach: widok oczyszcza się, wzrok przebija powiet­ rze i dociera coraz dalej w głąb świata, jakby przed oczami podnosiły się w górę, jedna po drugiej, cienkie zasłony. Mimo że słońce schowane jest za warstwą gęstych, nieruchomych chmur — niebo rozjaśnia się. Siedzimy jeszcze chwilę w milczeniu. Dopalam papierosa, wciskam ogarek w ziemię, wstaję i mówię:

              Idę trochę porzucać.

              Weź mój spinning — powiedział nie ruszając się z miejsca ani nie od­ wracając głowy. Siedział ciągle w tej samej pozycji, obejmując rękami kolana.

              Nie będziesz rzucał?

              Teraz nie, może później.

Wziąłem jego krótkie wędzisko, które stało oparte o pień wierzby, i poszed­ łem wzdłuż brzegu. Wędzisko było duralowe, stare, poobijane, miało wielki, staromodny kołowrotek. Mój przyjaciel nie uznawał multiplikatorów ani trip- leksów. Ale błystka budziła zaufanie: była ciężka, uzbrojona w jedną dużą,

o              bardzo ostrych hakach kotwicę. Brzeg zalewiska wyginał się w daleki, wi­ doczny stąd na całej przestrzeni łuk i tworzył kilka płytkich, wcinających się w ląd i zarośniętych tatarakiem zatoczek. Na brzegu zalewiska stały rzadko pojedyncze drzewa, wierzby, topole i dęby. Dęby miały krępe, przysadziste kształty, topole pochylone były w jedną stronę; wszystkie drzewa nosiły na sobie ślady okaleczeń od wiatrów i piorunów, miały pogruchotane pnie i ko­

nary. Na ziemi leżały suche, trzeszczące pod nogami gałęzie. Na gałęziach dębów trzymały się jeszcze brązowe, zeschnięte i pokurczone Hicie; wydawały one za każdym, najlżejszym nawet podmuchem wiatru chrzęszczący dźwięk. Obejrzałem się, aby sprawdzić, jak daleko odszedłem. Mój przyjaciel siedział w tej samej pozycji, w jakiej go opuściłem, skulony, nieporuszony. Patrzył w wodę. Pomyślałem o nim, że on jest tym, któremu w życiu nie bardzo się powiodło. Jak to się stało? Być może, iż zaczęło się od tego, że ja miałem znacznie lepiej sytuowanych rodziców i dzięki temu odebrałem lepsze i bar­ dziej wszechstronne wykształcenie. Dom, w którym się wychowałem, był na pewno lepiej i wyżej zorganizowany niż jego, pozycja społeczna moich rodzi­ ców była wyższa; mój ojciec dbał bardzo o jej zachowanie. Możliwe, że wśród wielu innych nauk, jakie otrzymałem, wpojono także we mnie i tę właśnie dbałość o pozycję społeczną. Panuje dość powszechne przekonanie, że aby zostać artystą, trzeba najpierw zerwać wszystkie więzy społeczne, trzeba po­ zwolić się rozchwiać i zdeprawować, aby potem dopiero, wyzwolony od wszyst­ kiego, móc organizować swój nowy, własny świat. Bzdura. Nie można być pisarzem, nie będąc człowiekiem związanym z określonym środowiskiem. Nie można też 'być pisarzem, nie posiadając wielu rozmaitych powszednich cnót, nie umiejąc na przykład być swoim własnym kancelistą, buchalterem i szefem propagandy. Nie można być znanym pisarzem, nie robiąc nic, aby nim zostać. Cóż dały mojemu przyjacielowi przedwojenne lata chaotycznych studiów, angażowania się politycznego, pijaństw, „rozchwiania” — jak on to sam nazy­ wał? Ja utrzymałem się pod tym względem w granicach przyzwoitości; zda­ rzało mi się czasem upijać, ale nie rozpiłem się; bywałem na mityngach, słu­ chałem przemówień, emocjonowałem się nawet wydarzeniami politycznymi, ale byłem zawsze daleki od tego, aby przyznać komukolwiek rację. W czasie, kiedy on „napełniał się wrażeniami” — ja studiowałem i pracowałem nad sobą. Pracowałem bardzo dużo i systematycznie. Pamiętam, że już wtedy od­ kryłem jedną z właściwości literatury, tę mianowicie, że autor, aby poruszyć czytelników — nie potrzebuje sam się wzruszać. Wystarczy zupełnie, jeśli tylko dobrze wie, jak to się robi. Ale to nie należy do rzeczy. Jestem w wieku, kiedy człowiek może już pozwolić sobie śmiało na szczerość, bez obawy, że zostanie ona wzięta dosłownie. Człowiek w moim wieku uchodzi już za kutego na cztery nogi spryciarza — i jest nim chyba. Zresztą szczerość bywa niekiedy efektowna. Otóż powiem, że już bardzo wcześnie, bo od niższych klas gimnaz­ jalnych, sposobiłem się do mojego zawodu, do zawodu pisarza. Byłem wątłym i chorowitym dzieckiem i korzystałem ze zwolnienia lekarskiego od gimna­ styki. W czasie, kiedy moi koledzy skakali przez kozioł, przechodzili po trapie, wspinali się, robili skłony, obroty i wyrzuty ramion — ja siedziałem sobie w szatni, nazywało się, że pilnuję ubrań, i uczyłem się słówek francuskich i angielskich, a także, co było dla mnie wtedy szczególnie ulubionym zajęciem, wyrazów obcych. Kiedy więc moi śmierdzący potem koledzy maszerowali w podskokach i śpiewali okropną piosenkę harcerską: „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy...”, aby za chwilę z dzikim wrzaskiem wpaść do szatni — ja umiałem już na pamięć wiele czarodziejskich słów: Abolienacja, Ach...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin