Filipowicz Kornel - MÓJ PRZYJACIEL I RYBY.pdf

(97 KB) Pobierz
Kornel Filipowicz
MOJ PRZYJACIEL I RYBY
Z moim przyjacielem spotykamy się na rybach najczęściej późną jesienią.
(Mój przyjaciel, poza rybołówstwem, które uprawia znacznie zresztą dawniej
niż ja, zajmuje się, podobnie jak ja, także pisaniem.) Otóż w tej porze roku,
kiedy się z nim spotykamy, bywa już zimno, nocą zdarzają się przymrozki.
Wody, w których łowimy, stoją ogołocone z zieleni, otacza je pas pożółkłych
szuwarów. Czasem, kiedy znajdziemy się na brzegu o świcie, powierzchnia
wody pokryta jeszcze bywa-z nocy cienkim jak szkło, kruchym lodem. Często
nad wodą leży mgła. Ale już o dziewiątej, zwłaszcza gdy dzień jest słoneczny,
lód topi się szybko, a wiatr odwiewa mgłę odsłaniając gładkie, czyste lustro
wody, która zdaje się wtedy ciężka i gęsta jak oliwa. Każdy najdrobniejszy
ruch naszych wielkich, ociężałych spławików wzbudza na jej powierzchni
kręgi rozchodzące się daleko i ginące wśród szuwarów. Panuje cisza, nie sły-
chać śpiewu ptaków, nie pluśnie ryba. Czasem tylko rozlega się daleki, prze-
ciągły gwizd parowozu.
Mój przyjaciel przyjeżdża tutaj z daleka. Spotykamy się na małej stacyjce.
Naftowa lampa, osadzona na żelaznym słupie, oświetla drewniany, pomalo-
wany na biało baraczek, studnię z daszkiem i żelaznym kołem, tabliczkę
objaśniającą, że wodę należy pić dopiero po przegotowaniu, i dwie ławki
zrobione ze starych podkładów kolejowych. Pociąg zatrzymuje się na tej sta-
cyjce pół minuty, tyle akurat, ile trzeba, aby zdążyło wsiąść paru robotników
i kilka dziewcząt jadących do fabryki obuwia. Mój przyjaciel, aby dojechać do
tej stacyjki, musiał pokonać dwa razy taką odległość jak ja, ale od wielu lat,
odkąd się tu umawiamy, nie zdarzyło się, aby nawalił. Widzę go, jak nie
śpiesząc się wysiada z wagonu. Ma na sobie starą unrrowską kurtkę,
podbitą baranem, na ramionach potężny plecak, w jednym ręku wędziska, w
drugim bańkę z żywcami. Jesteśmy uradowani naszym spotkaniem. Witamy
się, mówimy sobie parę komplementów na temat naszego wyglądu,
narzekamy na niedogodności podróży nocą. Idziemy płaskim, rozległym
błoniem. Jeśli jest przymrozek, pod naszymi butami skrzypi oszroniona
trawa. Kiedy dochodzimy do wału, zaczyna się powoli rozwidniać. Z
ciemności wyłania się jasna, prosta smuga kanału zarośniętego szuwarem i
tatarakiem. W lecie ta płytka woda żyje bujnym życiem, unosi się nad nią
gwar, słychać chlapanie i cmokanie żerującej ryby, zrywają się z krzykiem
dzikie kaczki. Teraz woda jest martwa. Mijamy dwa kamienne mostki, stertę
granitowych głazów, wysoki jesion, ruiny stojącej samotnie w polu stodoły.
Wszystkie te przedmioty znajdujemy na swoim miejscu, jak zawsze, odkąd
tędy chodzimy; ukazują się nagle w zamglonym powietrzu i tak samo
raptownie znikają. Wspinamy się na stromą skarpę — i przed nami otwiera
się daleka przestrzeń. Czujemy już
na twarzy chłodny i wilgotny oddech wielkiej wody, do której idziemy.
Zawsze przystajemy na chwilę w tym miejscu, a mój przyjaciel dosyć często
powtarza, że ludzka namiętność do wody jest rzeczą całkiem zrozumiałą,
gdyż wyszliśmy z wody, składamy się w siedemdziesięciu procentach z wody
i rozpłyniemy się w wodzie. Czasem przysiadamy na pobielonych wapnem
kamieniach przydrożnych i zapalamy papierosa, ale pozwalamy sobie na to
tylko wtedy, kiedy jesteśmy pewni, że nikt nie idzie za nami. Nie chcielibyś-
my, aby zanim wybierzemy miejsce, ktoś nas w tym ubiegł, uprzedził. Od
grzbietu skarpy drogi rozchodzą się najpierw w dwóch kierunkach, potem
lewa ścieżka tworzy jeszcze dwa odgałęzienia. Od wyboru miejsca zależy
wszystko; decyzja więc powinna być aktem rozumu. Ale kiedy on mówi: „Ja
myślę, że pójdziemy tam lub tam” — to, do diabła, nie ma to przecież nic
wspólnego z rozumem. Owszem, myślimy, bierzemy pod uwagę wszystko, co
w takich razach powinno się uwzględniać — ale sama decyzja jest aktem
zupełnej bezmyślności. Po prostu wstajemy (przeważnie robi to on pierwszy),
wkładamy na plecy nasz bagaż, bierzemy do ręki nasze wędziska i bańki z
żywcami — i idziemy. Woda przybliża się do nas, potem idziemy jej brzegiem.
Mijamy pnie drzew pochylone nad wodą, półkoliste zatoczki okolone
szuwarem, miejsca, w których woda jest czarna, głęboka i martwa, jak w
studni, potem szeroko rozlane płycizny, potem strome, gliniaste brzegi,
zarośnięte gęsto tarniną, jeżyną i pożółkłymi warkoczami chmielu, zwisają-
cymi nad powierzchnię wody. W jednym z takich miejsc któryś z nas zatrzy-
muje się, zatrzymuje się tak, aby tylko popatrzeć, albo zostaje. Kiedy po
chwili podnoszę głowę, aby zobaczyć, co robi mój przyjaciel, widzę, że robi to
samo, co ja: rozścielił na trawie brezent, otworzył szeroko plecak, wyjmuje i
rozkłada na brezencie przybory, montuje wędzisko. Pochylił się, klęka,
umocował kołowrotek na wędzisku, potem prostuje się, przewleka żyłkę
przez przelotki, zakłada piloty i wielki spławik. Wszystkie te poprzedzające
łowienie czynności wykonujemy z opanowanym pośpiechem. Po chwili widzę,
że mój przyjaciel sposobi się do wyrzucenia żywca: stoi nieruchomo, w
rozkroku, w ręku trzyma długie, proste wędzisko z trzepoczącym się na haku
karasiem. Karaś przestaje trzepotać się, wisi i kręci się bezwładnie wokół
swojej osi na niewidocznej z tej odległości żyłce. Wygląda, jakby wisiał w
powietrzu, metr poniżej kulistego spławika. Widzę, jak mój przyjaciel robi za-
mach — i karaś unosi się w powietrzu, płynie dalekim łukiem i opada na
wodę; dosięgnąwszy wody kontynuuje jeszcze jakby swoją napowietrzną
podróż, pociąga spławik, usiłuje go topić, kręci nim, prowadzi w prawo, w
lewo, nareszcie uspokaja się. Był to czysty, daleki rzut; ale czy nie za daleki?
Mogłoby się wydawać, że jak na tę porę roku, za daleki. Przez chwilę wydaje
mi się więc, że rzut nie był dobry, ale to trwa krótko. Podniósłszy po chwili
znów oczy spostrzegam coś, czego przedtem nie widziałem: dwa lub trzy
metry dalej od miejsca, gdzie upadł karaś, wystaje z wody kępka sczer-
niałego tataraku. W lecie jest ich tam więcej, uczepione są jakiegoś podwod-
nego pnia lub głazu. Kończę także montaż wędziska, zakładam żywca,
rzucam. I mnie wyszło nieźle; spławik siadł na głębokiej, spokojnej wodzie.
Obserwuję go przez chwilę i wyobrażam sobie, że karaś został już dostrze-
żony i w jego kierunku sunie podłużny, podobny do torpedy kształt. Szczu-
pak płynie powoli, sztywny, wyprostowany, popychany niewidocznymi
ruchami płetw, jakby ciągnięty naprzód śrubą. Zatrzymał się półtora metra
od mojej przynęty, wpatruje się w karasia swoimi wielkimi, czarno-żółtymi
oczami. Stoi nieruchomo, potem zaczyna powoli, bardzo powoli wyginać
ogon, cofa się, jakby dla nabrania rozpędu — uderzył. Nie, nie uderzył.
Chwila, w której to się stanie, jest niewiadomą. Wracam do swoich przy-
borów rozłożonych na brezencie. Klękam i zaczynam uzbrajać drugie wę-
dzisko. W trakcie tej czynności spoglądam czasem na mojego przyjaciela, po-
tem przenoszę wzrok na mój spławik. Myślę ciągle o chwili, na którą czekam,
o chwili, w której weźmie szczupak. Co dzieje się pod powierzchnią wody,
pod tym dnem świata widzialnego? Mój przyjaciel łowi ryby znacznie dłużej
niż ja, ale wątpię, aby wiedział o wiele więcej ode mnie o tym świecie, który
jest przecież metaświatem. Raz zdaje mi się, że rządzą nim tylko prawa
przypadku, kiedy indziej znowu wydaje mi się uporządkowany z piekielnie
drobiazgową logiką. Ale oto mój przyjaciel rzucił drugiego żywca — tym
razem blisko brzegu i nieco w skos, w dół, ale nie wygląda na to, że nie
chciał tam rzucić, znam go zbyt dobrze. A więc stawia na dwie, nawzajem
wykluczające się możliwości. Jak mam wobec tego ja postąpić? Rzucić
blisko, tak jak on teraz rzucił, oznaczałoby, że nie mam koncepcji własnej.
Rzucić daleko, tak jak on rzucił pierwszą wędkę — to byłoby dublowanie
ewentualnego niepowodzenia; ale być może podwojenie sukcesu. W takiej
niepewności i niezdecydowaniu aż do ostatniej chwili — robię rzut. Coś z
mojego stanu wewnętrznego udzieliło się widocznie moim mięśniom, wi-
docznie zadrżała mi ręka, bo rzut nie wyszedł mi; karaś upadł blisko pierw-
szego spławika. Podciągnąłem go trochę z powrotem do brzegu i w ten spo-
sób osiągnąłem pewien, nie zamierzony zresztą, kompromis. Nie wiedziałem,
czy mam się z tego powodu cieszyć, czy smucić, w każdym razie nie odzyska-
łem spokoju. Zapaliłem papierosa i patrzyłem na wodę. Jeden z jego spła-
wików niepokoi się trochę, co mogłoby oznaczać, że w pobliżu stoi szczupak,
ale po chwili uspokaja się i powraca do swojej zwykłej, rytmicznej wędrówki;
posuwa się zygzakowato, drobnymi, drgającymi ruchami. Panuje cisza,
powietrze oczyszcza się z mgły, robi się pogodny dzień. Gliniastą drogą
biegnącą wzdłuż drugiego brzegu jedzie powoli, skrzypiąc, naładowany ka-
mieniem wóz. Furman wlecze się powolnym krokiem z tyłu za wozem. Skrzy-
pienie kół słychać jeszcze długo po zniknięciu wozu w jarze. Brzeg, po któ-
rym jechał wóz, porośnięty jest niskimi wierzbami. Ich ogołocone z gałęzi,
czarne kikuty pni pochylone są chaotycznie w różne strony; jeden leży pra-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin