Modlitwa za odjezdzajacych - Kornel Filipowicz.rtf

(1144 KB) Pobierz
Modlitwa za odje?d?aj?cych

              Kornel Filipowicz
Modlitwa za odjeżdżających

 

 

Klementyna

Ciemność i światło

Zabić jelenia

Pyłek w oku

Jutro także będzie dzień

Kobieta czeka

Ślub w małym drewnianym kościółku

Moja kochana dumna prowincja

Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie   smutku i samotności

Chwila na wolności

Nasz blokowy Hans Muffke

Misja doktora Meyera

Śmierć mojego antagonisty

Gruzy i piękne wspomnienia

Prawo łaski

Chwila, w której wszystkie   języki świata...

Światło i dźwięk, czyli o niedoskonałości   świata

Kot w mokrej trawie

Scena końcowa

Opowieść niedokończona

Formikarium

Modlitwa za odjeżdżających

Ze wspomnień mojego przyjaciela.   Opowieść   o kapitanie M.

Rozmowy na schodach

Spotkanie i rozstanie

             

 

 

 

 

 

              Klementyna

              Zadzierając głowę do okna na trzecim piętrze, gdzie mieszka Klementyna, widzę równocześnie   szczyt wieży kościoła parafialnego o okienkach   przymkniętych żaluzjami niby zmarszczoną powieką. Wieża ta robi wrażenie człowieka drzemiącego cały dzień; ożywia się tylko rano, w południe   i wieczór na dźwięk dzwonu. Ale Klementyna gra   przez cały dzień. Pasaże płynące spod jej palców   wylewają się poza okno przez siatkę zasuniętej firanki w wąską, głęboką, chłodną ulicę. Na mój trzykrotny dzwonek u bramy, sygnał pochodzący   z czasów koleżeństwa z jej bratem - fortepian milknie raptownie, firanka odchyla się. (Podziwiam zawsze łatwość, z jaką ta słaba kobieta potrafi nagle   zahamować rozpędzony instrument). Klementyna   ma mi coś ważnego do powiedzenia. To coś ważnego odnosi się przeważnie do jakiejś książki, której potrzebuje, informacji lub znajomości z kimś,   głupstw, o które mogłaby się zwrócić do kogokolwiek bądź. Ale nasza przyjaźń nie polega na wyzyskiwaniu możliwości partnera, lecz na zadawaniu sobie nawzajem drobnych tematów przyjaźni.   Za następnym raz;em ja z kolei mam jakiś interes do   niej. Idzie o przetłumaczenie z angielskiego stronicy biuletynu Instytutu Hydrobiologicznego. Doprawdy, gdyby nie przyjaźń, nie wyrzekłbym się   przyjemności zrobienia tego samemu; terminologia naukowa tego angielskiego druczku pełna jest   międzynarodowych uniwersalizmów słownych   i łaciny, z którymi daję sobie lepiej radę niż ona,   a co do reszty, to i tak muszę jej pożyczyć słownika angielsko-polskiego.

              Klementyna nie jest dla mnie kobietą. Patrząc na jej rękę, bladą i wymytą - Klementyna co pół godziny myje ręce - uświadamiam sobie, że całuję ją   bez przykrości tylko dlatego, że jest tak nieskazitelnie czysta; brzydziłbym się nią, gdybym jej miał   dotknąć ustami z jakimś seksualnym zamysłem. Jej   profil na tle czarnego fortepianu jest równie nieskazitelny jak dłoń. Zarys jej czoła, nosa, ust i brody   przypomina rysunek artysty, poszukującego jakiegoś ostatecznego wyrazu pośród dziesiątka niedoskonałych linii. Klementyna ma więc nazbyt wysokie i gładkie czoło, cienki, obrysowany ostrą linią   nos i suche usta. Patrząc na ten profil, myślę, że   jeszcze jeden stopień w doskonałości rysunku jej   twarzy - a jej uroda byłaby już martwym symbolem.   Cała postać Klementyny pełna jest harmonii. I otoczenie pokoju, gdzie mieszka, ma w sobie ten sam   ład, jest jakby powtórzeniem proporcji twarzy, ręki   i stopy Klementyny. Każdy drobiazg na konsolce   zdaje się mieć swoje wyznaczone miejsce. Kiedy   krążąc po pokoju i zatrzymując się koło biblioteki   lub tapczanu, zdarza mi się wziąć jakiś przedmiot   do ręki, czuję, że popełniłbym gwałt, gdybym nie   położył go ściśle na tym samym miejscu. I chociaż   zdaje mi się czasem, że Klementyna śledząc moje   zachowanie, mówi oczami: Pozwalam ci zbić ten   flakon, proszę bardzo, zrób to! - albo: Dlaczego tak   ostrożnie obchodzisz się z tym albumem? Dalej,   przełam mu grzbiet, tak jak to robisz ze swoimi   książkami - nie miałbym odwagi. Ba, nawet więcej, brzydziłbym się uczynić coś, co zamąciłoby   porządek środowiska, w którym Klementyna żyje   i do którego należy. Być może, że już sam mroczny przedpokój, który muszę przejść na całą długość,   aby dostać się do pokoju Klementyny - nastraja mnie   ponuro i narzuca mi jakieś specjalne prawidła zachowania się. Pachnie w nim grobowcem - być   może od werniksu, którym połyskują wiszące rzędem obrazy, te, które nie dostąpiły zaszczytu dostania się do salonu lub gabinetu.

              Aby ją nakłonić do grania, pytam:

              -          W którym miejscu przerwałem ci?

              -          Klementyna odwraca się na wpół do. klawiatury, kładzie lekko rękę na klawiszach, najpierw   prawą, po kilku uderzeniach włącza i lewą. Odchyla się jeszcze do mnie, jakby niepewna, czy   grać dalej, czy też powoli wycofać znów prawą   rękę, a potem lewą. Ale widząc, że rozsiadłem się   na dobre w fotelu i zabrałem się do przeglądania   nielubianej przez nią lektury, żurnalu mód - gra   dalej. Wystarczy mi rzucić od czasu do czasu jakąś   uwagę dotyczącą kroju sukni, o której wiem, że   jest w projekcie od kilku tygodni; Klementyna zachowuje się wtedy jak podcinany rumak, a fortepian zac2yna rozbrzmiewać wszystkimi dźwiękami   z taką pasją, jakby w grze chodziło właśnie tylko o to, żeby dojść do tej ostatecznej doskonałości

              i uderzyć jednocześnie naraz we wszystkie klawisze. Skończywszy, odrywa prawą rękę od fortepianu tak ostrożnie, jakby słomkę od bańki mydlanej. Lewą   trzyma jeszcze przez chwilę na klawiaturze dla   uciszenia rozdrganego instrumentu. Potem nagle   odwraca się do mnie i mówi z wyrzutem:

              -          Domyślasz się przecież, że to suknia dla Zosi,   a nie dla mnie. Nie jestem już w tym wieku, kiedy   nosi się sukienki do kolan i bez dekoltu...

              Rozmawiamy więc o stylach w modzie, o tych wyrafinowanych oprawach kobiecego ciała; o poezji, o miłości bohaterów w powieściach; o ideałach;   o muzyce. Rzadko o polityce.

              Klementyna ma umysł ścisły, pragmatyczny. Kiedy mowa, dajmy na to, o uczuciach w poezji, nie poprzestaje na tym, aby przyjąć do wiadomości ich   istnienie; chce zrozumieć ich źródła, przyczyny,   wielkość i cel. Bywa nawet, że ja, uchodzący w jej   pojęciu za materialistę, jestem zmuszony przypominać jej, że wzruszeń nie mierzy się żadnymi instrumentami pomiarowymi.

              -          Och! - powiedziała mi kiedyś ze smutkiem. -Ty możesz wielu rzeczy nie rozumieć, bo żyjesz   nimi. Żyjesz w wolnym świecie. Ale ja... - i usłyszałem coś, czego sobie nie przypominam dobrze,   ale z czego wynikałoby, że ktoś tak samotny jak   więzień, aby móc wyobrazić sobie uczucia, musi je   tłumaczyć na pojęcia.

              -          To może być równie silne jak doznawanie -zauważyłem.

              -          Możliwe - powiedziała krótko i nie rozmawialiśmy więcej na ten temat.

              Rzadko kiedy zostaję u Klementyny na obiedzie. Czasem jednak, zwłaszcza gdy moich rodziców nie   ma w domu, korzystam z zaproszenia. Zasiadają   wtedy przy stole: matka Klementyny, blada i milcząca, podobna w czymś, może w ruchach, do Klementyny, choć zewnętrznie zupełnie inna, i ojciec   Klementyny, nerwowy, ruchliwy, zapewniający za   każdym razem, że konwenanse są zabawą próżniaków, i przynaglający służącą do szybszego   podawania. Zachowuje się przy stole swobodnie,   lecz z tą swobodą, spod której przeziera ceremo-nialność. Doznaję zawsze niemiłego uczucia, jakby odstępstwa od zasad przeznaczone były specjalnie dla mnie, że traktuje mnie trochę jak sztubaka, któremu trzeba ułatwić sytuację. Jego gościnna tolerancja każe mu w rozmowie ze mną pochwalać socjalizm jako ustrój przyszłości (choć nie   teraźniejszości) i zgadzać się na punkcie sztuki nowoczesnej (jakkolwiek dla niego, jak przyznaje,   niezrozumiałej). Czasem wydaje mi się po prostu   wstrętny. Takie ustępstwa nic go przecież nie   kosztują; warte są akurat tyle, co uprzejmy   uśmiech, jakim darzy ludzi kłaniających mu się na   ulicy.

              Ojciec Klementyny prowadzi rozległe interesy. Kupuje lasy na pniu, eksportuje beczki do Anglii,   skrzynki do Palestyny; sprowadza skóry z Argentyny i garbniki ze Szwecji. Zaledwie czasem,   w łazience, można napotkać ślacl wielkich transakcji, które odbywają się gdzieś daleko stąd. To Merkury uronił tam na posadzkę jedno pióro ze swego   skrzydła: arkusik seledynowego papieru z wyciągiem konta banku holenderskiego lub prospekt   z cudzoziemskim napisem handlowym i przyklejoną   próbką egzotycznego towaru. Z nieuchwytnych   transakcji ojca Klementyny spływają na dom tylko   pieniądze. Przedmioty transakcji ojca Klementyny   zalegają tymczasem gdzieś daleko wnętrza magazynów i piętrzą się w lukach frachtowców oceanicznych. Biuro, gdzie urzęduje ojciec Klementyny, załatwia tylko terminy i ilości towarów, okrążających z daleka spokojne miasto i cichy dom,   w którym się sypia, jada i słucha muzyki. I gdzie   przy obiedzie nie mówi się o interesach.

              Nie lubię obiadów u Klementyny z powodu przytłaczającej atmosfeiy zależności od jej ojca, mimo że jest on dosyć kulturalny i dość pewny siebie na to,   aby jej zbytnio nie akcentować.

              -          Ach, wszystko zawdzięczam ojcu - wyznała mi   kiedyś Klementyna.

              -          Jak to? - zdziwiłem się. - Twoje wykształcenie, twoja muzyka, wyzwolenie intelektualne - to   przecież twoja osobista zasługa.

              -          A żebyś wiedział, że nie. Ojciec stworzył mi   warunki, o jakich ktoś inny mógłby tylko marzyć.

              -          Masz talent!

              -          Ale jestem słaba. Jestem też za słaba, aby się   wyzwolić z tego, czemu zawdzięczam wszystko,   czym jestem - mówi Klementyna.

              -          Tak, aby iść naprzód, trzeba umieć zdobyć się

              na bezwzględność, a nawet niewdzięczność - mówię półżartem.

              Klementyna podnosi na mnie oczy, duże, podłużne, o tak ostro i głęboko zarysowanych krawędziach powiek, że widać wyraźnie dwie kropelki lśniące   w wewnętrznych kącikach, tam, skąd wypływają   łzy.

              Stosunek ojca do Klementyny musi mieć w sobie coś z prawa własności i wyłącznego dysponowania. Mimo bliskiej zażyłości, jaka nas łączy, nie rozmawiamy nigdy na tak delikatne tematy, abym   się mógł dowiedzieć, dlaczego Klementyna nie koncertuje, dlaczego nie wyjeżdża za granicę, jaki sens   ma siedzenie tu, na półprowincji, i poprzestawanie   na nadchodzącej co miesiąc paczce nut z Lipska.

              Ojciec Klementyny jest człowiekiem muzykalnym. Często wieczorem, gdy Klementyna gra, uchyla drzwi od swego gabinetu, aby posłuchać któregoś z ulubionych przez niego scherz czy nokturnów. Potem drzwi zamykają się nagle, jakby ten, kto słucha, raptem ocknął się: dość tych sentymentów! Czasem, choć rzadko, ojciec Klementyny przychodzi do   jej pokoju i w bonżurce, z papierosem w ręku, przysiada na poręczy fotela. Kiedy fortepian milknie,   mówi, skłaniając się lekko w moją stronę:

              - Wie pan, słyszałem przedwczoraj Rubinsteina. Coś niesłychanego! To już nie palce, nie dźwięki,   nie fortepian, tylko modelowanie jakiejś prawie dotykalnej substancji. Coś w rodzaju rzeźbiarstwa. No,   po prostu brak słów. - Gawędzimy chwilę. Wypala papierosa osadzonego w długim ustniku i wraca   do siebie.

              Klementyna ma młodszą siostrę, Zosię, którą znam z tego, że lubi wchodzić do pokoju Klementyny bez pukania, nawyk, przyprawiający Klementynę o wybuch złego humoru.

              -  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin