Antoni Marczyński - Gdy bestia budzi się.doc

(1582 KB) Pobierz

Antoni Marczyński

 

 

GDY BESTIA BUDZI SIĘ...

Powieść współczesna


 

https://tajnearchiwumwatykanskie.files.wordpress.com/2015/06/nierzc485dnica-bestia.jpg?w=640&h=480

 

 

 

 

 

 

 

Opracowano na podstawie wydania Towarzystwa Wydawniczego "Rój", Warszawa 1930.

ROZDZIAŁ I

KATASTROFA

 

 Drrrrrr-innnn!

Ostry, metaliczny dźwięk dzwonka przerwał senną, zadumę pierwszemu mechanikowi, odbywającemu nocną inspekcję maszynowni. John Hatt zerwał się sprężyście, spojrzał na tarczę telegrafu maszynowego i stwierdził, że wskazówka przesunęła się z CAŁA – NAPRZÓD na PÓŁ.

 Pół — krzyknął w stronę trzeciego mechanika, trzymającego już w pogotowiu ręce na szprychach koła wentyla regulacyjnego a sam, pchnięciem hebla „odtelegrafował” na mostek, że rozkaz wykonany. Monotonna pieśń kolan korbowych, wałów, tłoków, pomp, kół, kółek, kółeczek zakrztusiła się w nagłej synkopie, rytm stał się ospalszy i ogłuszające dudnienie przycichało zwolna w oddziale maszynowym.

 Po kiego licha zwalniają na pełnym morzu? — dziwił się John Hatt. — Rozumiałbym STOP, potem CAŁA – WSTECZ; znaczyłoby to, że jakiś tuman zleciał za burtę, ale zwalniać? — Mógł każdej chwili wyjść na pokład i osobiście zbadać przyczyny kaprysu tych idiotów z mostka, ale perspektywa przebycia czterech pięter w takim upale przed ukończeniem inspekcji nie nęciła go zbytnio. — Ech, spytam po prostu; stary już śpi — zdecydował się, wyjął z tuby zatyczkę bimbającą na łańcuszku, przyłożył spieczone wargi do ustnika i dmuchnął solidnie. A tam, na mostku, Charles Womack, kończący właśnie swoją wachtę, zwabiony stłumionym głosem gwizdka, wyjął drugą zatyczkę i wywiązała się krótka, przyjacielska rozmowa, w której czasie raz jeden, raz drugi na przemian usta lub ucho do tuby przykładał:

 Czemu zwolniłem? — powtórzył „pokład” — bo mgła jak diabli.

 No i co z tego? Chyba rekina najedziesz na tej pustyni. Do wszystkich diabłów! Już i tak mamy dobę spóźnienia przez ten zapowietrzony cyklon, jeszcze wam mało, pokładowe łaziki?

 Nie zrzędź, kominiarzu. Będziesz błogosławił to opóźnienie w Manili; ono ci pozwoli ujrzeć rogi na własnym, pustym łbie, jakie ci piękna...

 Całuj psa w nos — wrzasnął Hatt, dotknięty do żywego i, przerwawszy rozmowę, rzucił tonem wyjaśnienia w stronę trzeciego mechanika, który nań spoglądał pytająco: — Mgła. — Ten skinął głową, powtórzył odpowiedź szefa asystentowi, tamten zakomunikował ją po chwili smarownikom, ci zaś, za pośrednictwem jednego z węglarzy palaczom, smażącym się żywcem w komorze ogniowej. W taki to sposób wieści ze „świata” przenikają do płuc i serca wielkiego okrętu.

Charles Womack, drugi oficer pokładowy, drapał się z pasją za uchem; uwaga kolegi „kominiarza”, któremu z wiadomych przyczyn pilno było do Manili, zbiła go nieco z tropu. Wprawdzie międzynarodowe przepisy nawigacji wymagają, aby statek w czasie mgły płynął „z umiarkowaną szybkością”, ale czy on nie powinien był zasięgnąć zdania „starego”, zanim zwolnił pęd Old Boya? W innych warunkach Womack, żywiący, jak każdy młody oficer, idiosynkrazję do samodzielnych poczynań, byłby to uczynił na pewno, ale dziś nie miał serca. Przez trzy doby szalał cyklon, olbrzymie góry wody „grały w rugby”, używając Old Boya jako piłki i przez trzy doby kapitan Robbins sterczał bez przerwy na swym posterunku, nie śpiąc, nie jedząc. W czwartą noc, kiedy „zła pogoda” odeszła szczęśliwie, spał biedak tylko dwie godziny z winy „kominiarzy”. Mianowicie palacz Jasper Lampel dał w papę praktykantowi, Hatt pomścił doraźnie poszkodowanego, inni palacze ujęli się za Jasperem, zagrozili strajkiem, z czego, dzięki krewkości Hatta, wynikła piekielna awantura, zażegnana osobistą interwencją „starego”. Na jego rozkaz uwolniono skutego Jaspera z komory kotwicznej, ale wypowiedziano mu miejsce i wzbroniono wstępu do oddziału maszynowego. W rezultacie Hatt pienił się z wściekłości, Jasper łazikował z tryumfem, a kapitan Robbins nie spał czwartą noc, bo zdenerwowany zajściem, stracił ochotę do snu i szwendał się po statku, wylewając żale na kogo popadło. Dopiero dzisiaj, ot, przed dwiema godzinami zaledwie, pożegnał wachtowego oficera stereotypowym powiedzonkiem: — Gdyby coś nadzwyczajnego... pan wie... proszę mnie natychmiast obudzić.

 Powinienem, tak, tak — martwił się Womack. Nagle strzelił mu do głowy kapitalny pomysł. W czasie mgły, w celu uniknięcia ewentualnych zderzeń z innymi statkami, należy dawać sygnały dźwiękowe, długie z przerwami. — W ten sposób on się sam zbudzi — wykombinował. — Przyjdzie tu w pięć minut i obejmie dowództwo. Na samą myśl, że ciężar odpowiedzialności spadnie na inne barki, czuł Womack, iż bezmierny głaz zsuwa mu się z serca i lekkim, młodzieńczym krokiem wbiegł do sternicy, by pociągnąć za linkę syreny okrętowej ...

Maud Violet Mackay skrzywiła wąskie, dumnie zaciśnięte usta i dłońmi zasłoniła sobie uszy.

 Zamknij okno, Molly — wycedziła przez zęby — zamknij prędko. Bębenki mogą w uszach popękać od tej syreny...

Pokojówka podbiegła do iluminatora, lecz zanim wypełniła rozkaz, zrobiła uwagę, że, skoro zamknie iluminatory, będzie w kabinie bardzo duszno. — Nie będzie duszniej, niż jest — odpowiedziała piękna pani, po czym wyraziła życzenie, by Molly dowiedziała się, dlaczego ci marynarze hałasują tak niemożliwie. Zwinna pokojówka zasięgnęła szybko języka u doświadczonej stewardessy i zaspokoiła ciekawość pani.

 Same nieszczęścia — narzekała lady Mackay, wsłuchując się z lubością w pieszczotliwe modulacje swego głosu — najpierw cyklon, brrr, wzdrygam się na wspomnienie nieestetycznej choroby morskiej, potem mój sen okropny, teraz syrena, ach i te bransolety zupełnie nieodpowiednie do sukni... No, powiedz sama.

Molly przywykła już z dawna być pudłem rezonansowym opinii, życzeń, czy upodobań swej chlebodawczyni, więc stwierdziła oczywiście, że owe trzy wschodnie bransolety są wprawdzie bardzo piękne, ale do tej toalety stanowczo nie pasują.

 Więc masz, daję ci je — brzmiał akt donacyjny.

Molly wpadła w bezgraniczny zachwyt. Po matce Kanaczce odziedziczyła właściwe ludziom Wschodu zamiłowanie do świecidełek, a ten nowy dowód hojności dobrej, choć strasznie kapryśnej pani, rozczulił ją do łez.

 Czym ja się pani odwdzięczę, mylady — trajkotała, klęcząc obok krzesła Maud Mackay i tuląc twarz do jej nagich kolan. — Gdyby nie pani, byłabym skończyła w rynsztoku... wówczas, gdy…

 Fe, Molly — skrzywiła się dystyngowana dama — prosiłam cię, byś nie używała nigdy słów wulgarnych. — Głaskała dziewczynę po twarzy, ale tylko dlatego, by podziwiać śnieżną białość swoich rasowych dłoni, które najpiękniej jaśniały na tle złotobrązowej skóry Molly, tego dziecka miłości anglosaskiego marynarza i Kanaczki. Lady Mackay przychodziło co prawda nieraz do głowy, że jej mleczna cera odbijałaby jeszcze lepiej od skóry murzyńskiej, lecz odpędzała te myśli ze wstrętem... Brrr, podobnego wstrętu doznawała także na wspomnienie snu, jaki trapił ją tej nocy... — Och, sen ohydny, potworny! — syknęła.

Molly nadstawiła ucha. Sen? Czy mylady nie zechciałaby go opowiedzieć? Ona się zna na tym dobrze, matka ją nauczyła sny wykładać. Chyba mylady nie posądza jej o niedyskrecję. Boże, ona by nie przeżyła takiego braku zaufania. Och, ona wie, ile swej dobrodziejce zawdzięcza i kocha ją tak, że na jedno skinienie skoczy dla niej w ogień.

 Nie, nie, Molly... Tego snu nawet mężowi nie mogę opowiedzieć — rzekła lady Maud, po czym przynagliła pokojówkę do pośpiechu, bowiem dochodziła północ, a bal maskowy, urządzony na cześć szczęśliwego zakończenia podróży rozpoczął się przed dobrą godziną.

Istotnie tego snu nie mogła nikomu opowiedzieć, nawet mężowi. Znalazła się jakimś cudem w malowniczym gaju bananowym. Zmęczona biegiem (jakim znów biegiem?), upadła na posłanie z mchów i niebawem zasnęła, wpatrując się w tarczę księżyca. (Drugi nonsens; za nic w świecie nie nocowałaby w lesie, na trawie, w dodatku sama!) Nagle poczuła, że dokoła ciała owinął jej się wąż. (Straszne!) Zmartwiała z przerażenia, widząc ohydny łeb gada, kołyszący się miarowo nad jej twarzą; nie mogła krzyku z gardła wydobyć, wtem, ów łeb zaczął się szybko przeistaczać w ludzką głowę. (Zupełny absurd!) Rysy twarzy napastnika wydały się Maud dziwnie znajome. Ależ tak, to był Kit Phipps, nowy, antypatyczny kucharz, którego Lewis zaangażował przed podróżą. Ten bezczelny łajdak, nie bacząc na nic, jął sobie z nią tak poczynać, jakby z własną żoną. (Ohydna perwersja! Ona i kucharz, Boże, kucharz!) Nie dosyć na tym. Jej przeraźliwe wołania o pomoc wywabiły z zarośli bandę typów spod ciemnej gwiazdy, w tej liczbie nawet Negra, i cała ta bezecna zgraja, miast ją ratować, zaczęła przynaglać Phippsa do pośpiechu, żądając swej kolejki. Potworne!!!)

Nic dziwnego, że po takim śnie lady Maud obudziła się w siódmych potach i krzycząc z przestrachu, schroniła się do łóżka męża, któremu, niestety, nie mogła wyjaśnić powodów swego przerażenia; purytańska pruderia nie pozwoliłaby na to. — Miałam straszny sen — rzekła zwięźle i rozpamiętując w duchu każdy szczegół owej niesamowitej historii, nie zmrużyła oka do rana. Przy śniadaniu skierowała rozmowę na służbę; wyraziła powątpiewanie, czy Lewis zrobił tym razem dobry wybór z nowym kucharzem. — Świadectwa ma w porządku — odparł mąż — a o jego kulinarnych zdolnościach przekonamy się niebawem...

 Jaka pani blada — zakrzyknęła Molly nagle. To spostrzeżenie zostało przyjęte jak najgorzej. Lady Mackay nie uznawała innych uwag prócz pochlebnych. Skarciwszy dziewczynę za jakąś niezręczność, wysłała ją po męża: — Powiesz lordowi, że jestem prawie gotowa — powiedziała, po czym dodała w myśli pod własnym adresem, że poufalenie się ze służbą pociąga opłakane skutki. Namalowała sobie śliczne rumieńce na policzkach i stwierdziła w lustrze z oburzeniem: — Co ona wygaduje, ta dzikuska. Nie jestem wcale taka blada.

Upłynęło dobre pięć minut, nim Molly odszukała lorda w palarni, a wywoławszy go przez jednego ze stewardów do hallu, powtórzyła zlecenie swej pani. — Za minutę przyjdę — rzekł, odmierzając sobie na zegarku jeszcze kwadrans na dokończenie kawy, bowiem wiedział dobrze, co znaczy, jeśli Maud jest prawie gotowa. Nie śpieszył się po żonę także i z tej przyczyny, że zainteresował go żywo temat dzisiejszej dyskusji jego najbliższego grona, jego „świty”, jak mawiano złośliwie. Dyskusję tę sprowokował przypadkowo poczciwy kapitan Robbins i sprowokował ją całkiem bezwiednie, bo cóż jego, prostodusznego marynarza, mogło obchodzić abstrakcyjne pytanie, czy w człowieku kulturalnym może się w jakiejkolwiek sytuacji obudzić atawistyczna zwierzęcość instynktów? Kwestia ta wyłoniła się wśród następujących okoliczności:

Po lunchu lord Mackay w towarzystwie swego sekretarza Dicka Marstona oraz siostrzenicy lady, młodziutkiej miss Anity Wyld, wyszedł na mostek kapitański, aby z tych wyżyn podziwiać ocean rozhuśtany martwą falą, no a po części także dlatego, by kłuć w oczy innych pasażerów, dla których mostek jest tabu niedostępnym. Kapitan Robbins nie był zachwycony tą wizytą w swoim królestwie. Kapitan Robbins nie cierpiał trzech rzeczy na statku: jeśli ktoś z załogi w przeddzień wyjścia z portu w morze jeszcze woniał alkoholem, jeśli wśród poczty znalazł się nowy okólnik Dyrekcji Linii, czyli stek nonsensów, spreparowanych przez niemających pojęcia o żegludze synekurzystów z biura Linii, a wreszcie, jeżeli któryś z uprzywilejowanych pasażerów pchał się na mostek, by naiwnymi pytaniami przeszkadzać w odpowiedzialnej służbie wachtowemu oficerowi. Tych ostatnich prawie nienawidził, o ile zacny Robbins był w ogóle zdolny do tego, żeby kogokolwiek na Ziemi nienawidzić... Ale cóż począć, skoro takim intruzem jest Lewis Reginald Mackay, autentyczny lord, kawaler orderu jakiejś części garderoby (kapitan Robbins miał tu na myśli Order Podwiązki), dygnitarz, który był przyjęty na specjalnej audiencji w Białym Domu i obecnie via Manila udawał się do Bangkoku, rzekomo na polowanie do przyjaciela, a jak się domyślała prasa USA, w pewnej poufnej misji dyplomatycznej swego rządu. Jakże tu protestować, gdy razem z lordem wchodzi na mostek jego krewny i sekretarz, mister Marston, cierpliwy „wyczekiwacz” tytułu i spadku po bezdzietnym stryjaszku? Kapitan Robbins, obywatel USA oraz komendant okrętu, należącego do amerykańskiej kompanii, byłby sobie gwizdał na brytyjskiego lorda, a co dopiero na „półlordka” Marstona, gdyby nie fakt, że jegomościów tych odprowadził na pokład w San Francisco sam prezes North Pacific Line, więc chlebodawca Robbinsa i czyniąc „dostojnym gościom” honory, należne chyba udzielnemu księciu, polecił ich szczególnej opiece kapitana.

Nic dziwnego, że biedny Robbins musiał taić zły humor, goszcząc z przymusu takie persony na mostku i uśmiechnął się smętnie, kiedy lord, dojrzawszy na spacerowym pokładzie dwóch znajomych, zaprosił ich bez ceremonii do towarzystwa. Byli to René Martel, francuski dziennikarz, oraz pastor Fryderyk Loringhoven, obaj jadący nie wiedzieć po co na Filipiny. Zaraz na początku podróży przyczepili się do Mackaya, licytując się wzajemnie w nadskakiwaniu brytyjskiemu dygnitarzowi i omdlewali w ekstazie rozkoszy, ilekroć jego lordowska mość raczyła do nich przemówić, z uprzejmą, a subtelnie ironiczną inwokacją my friend na początku zdania. Teraz, ujrzawszy Mackaya na mostku, przyzwani ruchem rasowej ręki, puścili się na wyścigi, aż utknęli u podnóża wąskiej schodni. Tu zaczęły się wersalskie ceregiele grzeczności, obliczone na to, że lord patrzy z góry i wypada zatrzeć wrażenie niedystyngowanego biegu na przełaj przez pokłady. Certowali się ładną minutę, ustępując sobie nawzajem pierwszeństwa, aż sam Mackay musiał poważny dylemat rozstrzygnąć, proponując żartobliwie losowanie lub alfabetyczny porządek nazwisk.

 Dzięki, mylordzie. Rozstrzygnął pan tę kwestię mistrzowsko, jak zawsze — piał Francuz, zadzierając do góry łysinę. — Porządek alfabetyczny, pastorze, zatem pan pójdzie pierwszy.

 Sir, każde pańskie słowo jest dla mnie nieomylnym wyrokiem — sapał Loringhoven, windując się po stromych schodkach.

Mackay uśmiechnął się we właściwy sobie sposób tak, że nigdy nie można było wiedzieć czy to szczery uśmiech, czy ironia. — Oto mi Wersal, kapitanie... Uczmy się od nich. — Był to mały przytyk do rubaszności starego marynarza... I wówczas to kapitan Robbins, zły, wściekły po czterech nieprzespanych nocach, po awanturze z palaczami i rozdrażniony masową inwazją uprzywilejowanych pasażerów na mostek, nie wytrzymał dłużej:

 Sir, pozwolę sobie zauważyć, że gdyby ci czy inni gentlemani znaleźli się w płonącym teatrze, nie certowaliby się, lecz tłukłby jeden drugiego, deptaliby po dzieciach i gryźliby kobiety pchające się do wyjścia... Och, znam ja ludzi nie od dzisiaj! — wypalił jednym tchem.

Kapitan Robbins, jak wszyscy niemal marynarze, nie umiał na pokładzie mówić cicho, toteż gramolący się po schodni satelici lorda pochwycili wątek jego pesymistycznego credo i prychając z oburzenia jak foka, którą w pędzie pogłaskał pod włos chropowaty grzbiet rekina, natarli viribus unitis na niewprawnego w dyskusjach marynarza. Bijąc weń gradem frazesów o kulturalnym dorobku stuleci, o szybkim zaniku zbrodniczości, o ujarzmieniu bestii ludzkiej w wędzidłach cywilizacji, o zupełnym wykorzenieniu zwierzęcych instynktów, po godzinnych wywodach wykazali jak na dłoni, że człowieka kulturalnego nie zmieni w bestię nic, więc nie tylko jeden moment grozy ani gniew czy żądza odwetu lub inny afekt, ale nawet długotrwałe bytowanie w anormalnych warunkach...

 Jednak w Rosji — bąknął nieśmiało ogłuszony kapitan, lecz uwaga ta wywołała istną burzę. — Niech nas pan nie obraża takim porównaniem — dyszał Loringhoven. — Mówimy o ludziach, narodach i państwach kulturalnych, nie o barbarzyńcach.

 Redaktor Martel potakiwał zawzięcie, dorzucając zjadliwe uwagi o Rosjanach, Polakach, Rumunach i tym podobnych Chińczykach czy Negrach. Dick Marston, jak na Anglika przystało, dołączył do kompletu Hindusów, sam lord raczył wtrącić kilka cennych spostrzeżeń, wysłuchanych w nabożnej ciszy i biedny Beniamin Robbins, nieprzekonany wprawdzie, lecz w słownej utarczce pobity na głowę, pierzchnął z placu boju, wymawiając się służbowymi obowiązkami. To łatwe zwycięstwo nie dało jednak całkowitej satysfakcji rozgadanym sprzymierzeńcom; opuściwszy mostek, wciągnęli innych pasażerów do dyskusji i z przerwami, poświęconymi na skrzepienie oraz na inne naturalne potrzeby organizmu, obrabiali aż do północy interesujący temat, czy i kiedy bestia budzi się w człowieku.

Gdy lord Mackay po rozmowie z pokojówką powrócił do smoking roomu, zastał swoich towarzyszy (mielących pracowicie oklepane komunały), wszystkich, prócz Dicka Marstona, który w tej chwili przebywał w sali balowej i trzymając w objęciach szczuplutką Hawajkę, płynął z nią po zdradziecko śliskich parkietach posadzki w takt najnowszego tanga, złatanego zręcznie z motywów dziesięciu niemodnych już dzisiaj tang. W pewnej chwili Anita Wyld, zrobiona na dzisiejszy wieczór na Hawajkę, stwierdziła, że czarna peruka zsuwa się jej z niesfornych złotych loków i tym chytrym, niewieścim wybiegiem skłoniła Dicka do opuszczenia z nią salonu.

 Darling, co to? Para? — zdumiała się, skoro wyszli na pokład. — To mgła — wyjaśnił Marston. Trzymając się pod rękę, podeszli do falszburty i przez długą chwilę spoglądali w milczeniu na morze pokryte śnieżnym kożuchem oparów. Pęd statku, aczkolwiek zwolniony, czynił prawdziwe spustoszenie w tych zastępach obłoków, jak gdyby z nieba strąconych na ocean, i pruł bezlitośnie cudną szatę eterycznej mgły; więc kłębiły się za burtami podarte łachmany, falowały niespokojnie, pierzchały w nieładzie lub poderwane prądem powietrza w górę, spowijały mleczną aureolą białe, silne światła sygnałowe na fok- i grotmaszcie. A przez pokłady, w poprzek wandalskiego statku od sterburty ku bakburcie płynęły siwe włosy z peruki mgły, która snadź także chciała wziąć udział w dzisiejszej maskaradzie i puszyste strzępy zwiewnego tiulu z trenu jej sukni, płynęły na chłodnych skrzydłach pasatu, który śpieszył się ogrzać pod równik, skąd antypasat, jego rodzic, ongiś na północ wyruszył.

Takie to porównania snuły się po główce Anity, gdy przytulona do ramienia swojego Dicka patrzyła w ostrożny pochód okrętu poprzez zdradliwe dżungle mgieł.

 Wiesz — rzekła szeptem, jakby się lękała poddać złą myśl personifikowanemu przez siebie zjawisku przyrody — drżę na myśl, by obrażona królewna nie zemściła się na Old Boyu.

Dick spojrzał na nią ze szczerym zdumieniem. — Kto taki? — spytał. Anita ściągnęła usteczka jak dziecko, które się bardzo czegoś wstydzi, po czym sama zaczęła żartować ze swych niedorzecznych pomysłów i uśmiali się oboje beztrosko, nie przeczuwając, że nim minie godzina, mgła zada śmiertelny cios statkowi, że zgotuje mu najstraszniejszą niespodziankę, wobec której wiedza marynarska z jej świetnymi mapami, przyrządami do podmorskich podsłuchów, sygnałami i radiem jest zupełnie bezsilna.

 Chwilami mam wrażenie, że lecę samolotem wśród gęstych chmur — rzekł Marston, skoro ruszyli pokładem, szukając zacisznego ustronia, bowiem duszność panująca w salonach okrętu wypędziła stamtąd kilku panów, kilkanaście pań i kilkadziesiąt konspiracyjnie szepczących parek.

To porównanie było stanowczo trafniejsze. Poczciwy Old Boy, prujący gęstą zawiesinę oparów, był podobny raczej do gigantycznego aerostatku z niedalekiej przyszłości, drwiącego sobie z chmur i orkanów, niż do nieokrzesanego gospodarza, strzępiącego nie wiedzieć z jakiej przyczyny suknię czcigodnej matrony-Mgły.

Idąc wciąż spacerowym pokładem wśród pozsuwanych parami leżaków i foteli trzcinowych, dotarli do poręczy, stanowiącej granicę pomiędzy dwoma mocarstwami. Bowiem tu kończyło się królestwo śnieżnych gorsów, fraków, pereł, brylantów i wytwornych perfum, a poniżej, aż do dzioba statku spowitego muślinem mgły ciągnęły się dziedziny republiki proletariackiej, krainy zamieszkałej przez biednych emigrantów, przez bankrutów życiowych, jadących się odegrać do kolonii, i przez Chińczyków, Polinezyjczyków, Murzynów oraz wszystkich innych, którzy nie posiadają białej skóry władców świata i przeto noszą zbiorową, oficjalną, a przecież wzgardliwą nazwę:coloured.

 Słyszysz? Ukulele — rzekła Anita. Przebrzmiał właśnie przeciągły, ogłuszający ryk syreny, nastąpiła minutowa przerwa, przeznaczona dla pełniących służbę marynarzy na wyłapywanie ewentualnych sygnałów dźwiękowych innych okrętów, jeśli jakie błądzą pośród mgieł w pobliżu, i skądś, jakby z dzioba Old Boya, przypłynęły smętne tony hawajskiej gitary. — Zejdźmy tam, Dick. Tak ładnie ktoś gra. Jakaż rzewna, słodka melodia.

Dick Marston skrzywił się z niesmakiem. Cóż za pomysł! Zejść na dół, pomiędzy hołotę? Na samą myśl o tym czuł zapach cebuli, potu, gnijących łupin z owoców i obrzydliwych chińskich przysmaków. Boże, jak tam musi być brudno. Zresztą, jeśli Anicie chodzi o przysłuchiwanie się produkcjom nieznanego grajka, to można śmiało pozostać tutaj; słychać nieźle.

 Kiedy ja chcę tam — uparła się i jak zwykle, postawiła na swojem. Rad nie rad przesadził ją przez graniczny łańcuszek z tabliczką ostrzegającą śmiałków, iż środkowa, największa, najpiękniejsza część okrętu przeznaczona jest tylko dla pasażerów pierwszej klasy i kabin luksusowych, a innym wara, wstęp wzbroniony... Sam przeskoczył przez symbol międzykastowego kordonu, zeszli po schodni na dolny pokład i brnąc w ciemnościach, dotarli do strefy półcienia. Było tu naprawdę zacisznie, jeśli nie liczyć poryków syreny, odzywającej się regularnie w minutowych odstępach, oraz odgłosów hałaśliwej zabawy „hołoty”, dobiegających z przedniego kasztelu, ilekroć ktoś drzwi zaimprowizowanej „tancbudy” otworzył, więc na szczęście dość rzadko. Poza tym panowała cisza, wśród której szemrały tęsknie, jękliwie struny gitary przy akompaniamencie chlupotu łakomych fal, zlizujących krem mgieł z burt statku.

 Widzisz, Dick, to dźwięki narodowego instrumentu zwabiły tu Hawajkę — zażartowała, wnioskując z jego milczenia, że się boczy na nią za apodyktyczność ignorującą nawet jego dystyngowane uwagi. Chcąc go udobruchać, przeskoczyła do tematu omawianego dziś po lunchu na mostku i wysypała kosz szczerych zresztą pochwał na cześć obrońców tezy uśmiercenia bestii w człowieku, dając palmę pierwszeństwa oczywiście Dickowi: — Ach, jak ty umiesz mówić pięknie, przekonująco, darling. Teraz jestem spokojna o wynik twej rozmowy z wujem, wiesz... w naszej sprawie.

 Spodziewam się — mruknął nie bez zarozumiałości. Dick i Anita byli zaręczeni na razie nieoficjalnie i umówili się, że dopiero po przybyciu do Bangkoku Dick poprosi o jej rękę Mackaya, który był jej opiekunem i wychowawcą od chwili, gdy straciła rodziców w katastrofie automobilowej pod Chicago i gdy Maud przywiozła czternastoletnią wówczas sierotę ze Stanów do starej Anglii.

 Tak, jestem spokojna... Lecz wracając do waszej dysputy, powiedz mi, Dick, czy instynkt samozachowawczy jest silniejszy niż patent gentlemana?... Ech, nie umiem operować abstrakcyjnymi kategoriami. Wyjaśnię ci na pierwszym lepszym przykładzie, o co mi chodzi: powiedzmy, że spadłabym za burtę w czasie dużej fali; umiem pływać, zgoda, ale pływać w basenie czy na stawie, a na wzburzonym oceanie, to gruba różnica; zanimby zatrzymali statek i spuścili szalupę, byłabym „gotowa”, nie licząc już nawet na spotkanie z rekinem, których tu mnóstwo wszędzie się pląta. Otóż chodzi mi o to, czy widząc mój wypadek i zdając sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństw, skoczyłbyś za mną do wody...

 Ależ, dziecko — przerwał z zapałem — jak możesz choć przez chwilę w to wątpić. To mnie obraża, bowiem...

 A gdyby ciocia wpadła? — wtrąciła. — Albo wuj?

 Wszystko jedno. Ratowałbym z narażeniem życia każdego... No, rozumie się, że dla jakiegoś Chińczyka nie ryzykowałbym skóry, ale poza tym dla każdego człowieka!

Dalsze wywody zagłuszył periodyczny koncert syreny okrętowej, a gdy przebrzmiał wreszcie, rozległ się śpiew. Przygodny śpiewak akompaniując sobie na gitarze, nucił oklepaną straszliwie, a przecież miłą Ramonę głosem niskim, ciepłym, stłumionym, jak gdyby imitował Jacka Smitha, słynnego szepcącego barytona. Anita kochała muzykę, przepadała za dobrym śpiewem, z lekkiego repertuaru lubiła szczególnie Ramonę, hawajska gitara najlepiej ze wszystkich instrumentów harmonizowała z jej sentymentalną naturą, poza tym była podniecona atmosferą balową, rozgrzana tańcem, rozmarzona nastrojem i tłem sielanki, niemało też wzruszona oświadczeniem człowieka, którego przywykła uważać za przyszłego męża, że gotów jest dla niej narazić życie nie raz, ale sto razy, a wszystkie te uczucia złożyły się na wypadkową, jaką był nagły wybuch tkliwej czułości. I zarozumiałemu Dickowi, całującemu chciwie dziecinne usteczka Anity, które same się ku niemu wysunęły, ani przez myśl nie przeszło, że ten pierwszy „realny” sukces w swoim narzeczeństwie zawdzięcza w dużej mierze tamtemu, nieznanemu grajkowi, pasażerowi pogardzanej przezeń trzeciej klasy.

Nagle... brutalny zgrzyt! Głowy złączone pocałunkiem odskoczyły sprężyście, bowiem cudną sielankę zmąciła eksplozja prostackiego śmiechu. Kilka czy kilkanaście męskich gardzieli rechotało zardzewiałą czkawką śmiechu, a zanim u jednych przebrzmiały owe wybuchy wesołości, z plugawych gęb drugich sypnęły się trywialne dowcipy, sprośne uwagi, domyślniki:

 Głupcy, za wcześnieście ich spłoszyli. To dopiero przekąska. Byłoby na co patrzeć!...

 Nie bądź frajer. Takie fajne ludzie nie lubują na twardym. Plecki by sobie paniusia odgniotła.

 Sam frajer. One właśnie lubią odmianę... Miałem we Frisco klawą brzanę z high life’u, jak to mówią... Che, che, che, che. Tej nawet beton nie był za twardy. Raz mi mówi...

Na szczęście nowy ryk syreny zagłuszył dalsze słowa zachrypłego draba, lecz zagłuszył też kroki niepożądanych świadków sielanki. Kiedy Dick i Anita, nasunąwszy domina na twarze, ruszyli w powrotną drogę ku schodni, ujrzeli tuż przed sobą zwarty mur oberwańców o zakazanych fizjognomiach, wśród których tu i ówdzie mignęła głupkowato uśmiechnięta, ale poczciwa gęba ciekawskiego. Na czoło wysunął się dryblas w niebieskim kombinezonie palacza.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin