ANTONI MARCZYŃSKI - Czarny ląd.doc

(1409 KB) Pobierz

 



ANTONI MARCZYŃSKI

CZARNY LĄD

DOKOŃCZENIE „PRZEKLĘTEGO STATKU”

OFICYNA FILMOWA GALICJA

KRAKÓW 1990



© Copyright by Oficyna Filmowa „Galicja”, 1990

 

Wydała na podstawie edycji „Roju” z 1938 roku Oficyna Filmowa Galicja, Kraków 1990 Wydanie I. Nakład 50 000 egz.

Skład: „Poligraf’ spółka z o.o., Kraków

Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Ańczyca w Krakowie Zam. 866/90. L-l 1/2735


 


 

ROZDZIAŁ I

Więzień drgnął nagle i zaczął nadsłuchiwać.

                                 O tej porze? — zdziwił się i zerknął niespokojnie w stronę iluminatora, którego grubą szybę fale oceanu opłukiwały z zewnątrz raz po raz.

                                 Będzie najwyżej czwarta — dodał jeszcze, po czym z napiętą uwagą zaczął ponownie wsłuchiwać się w echa ciężkich stąpań. Przewrócił się na bok i ucho przyłożył do podłogi.

                                 Tu idą nie ma się co łudzić — stwierdził po cichu z całą stanowczością, kiedy odgłos kroków stał się wyraźniejszy. Przyczołgał się szybko do ściany, wsparł się o nią plecami, by zasłonić sobą dłonie, związane na grzbiecie. Całą dobę mozolił się cierpliwie, zanim zdołał rozluźnić więzy krępujące ręce, więc lękał się teraz, aby jedno bystre spojrzenie któregoś z prześladowców nie unicestwiło tej żmudnej pracy, by, co gorsza, nie uniemożliwiło mu tych wysiłków na przyszłość.

Kroki nadchodzących, stłumione zresztą częściowo przez chodnik ucichły w pewnym momencie, zadzwoniły klucze, zachrobotał zamek niemiło, lecz drzwi ani drgnęły.

                                 Ach, więc jednak nie po mnie — zorientował się więzień i fakt ten przyjął z pewną ulgą.

                                 Żyje? — zabrzmiał głos męski w korytarzu.

                                 Nie, panie. Już całkiem zimna — odparł bas głosem tak stłumionym, że nadsłuchujący domyślił się od razu, iż ten, który odpowiadał, znajdował się wewnątrz którejś kabiny.

                                 Zbadano ją, Tumkur? Tym symulantkom nigdy nie można dowierzać.

                                 Ależ, panie, przecież jestem znachorem, u diaska. Ta dziewczyna skończyła co najmniej godzinę temu. Hallo, Jack, pomóżcie mi ją zdjąć z tego wieszaka, Jack... Unieście ją, a ja przetnę stryczek.

Mężczyzna przechadzający się w korytarzu ziewnął głośno, przerwał na chwilę swą wędrówkę i rzucił tonem obojętnego pytania:

                                 Na czymże ona się powiesiła u licha?

                                 O, spójrz pan. Z kimona sobie ukręciła stryczek.

                                 I mówisz, że skończyła godzinę temu?

                                 Co najmniej.

                                 Ładne rzeczy, Jack. Dobry z ciebie dozorca, ani słowa!

Rozległ się pomruk niedźwiedzi, po czym ktoś trzeci przemówił takim głosem, jak gdyby miał nie małą prymkę w ustach, ale co najmniej dwie śliwki:

                                 Więc co? Miałem tylko jej pilnować? Czterdzieści kabin to nie żarty. Nim człek wszystkie obejdzie, taka wariatka zdąży się dziesięć razy powiesić. Zajrzałem do niej przed kwadransem, a zobaczywszy przez judasza, że wisi, pobiegłem zaraz na górę.

W tym momencie zadudniło coś donośnie i z różnych stron zaczęły padać okrzyki uwięzionych dziewcząt:

                                 To kłamstwo. On ją sam zamordował!

                                 Słyszałyśmy wszystko!

                                 Udusił ją i potem powiesił!

                                 Łotry, mordercy, zbiry!

                                 Milczeć! Łżecie, bestie — huknął mrukliwy dozorca.

                                 Ty sam łżesz, drabie.

                                 Powtórzymy ci do oczu każde słowo, jakieś tam mówił. Przyniósł jej obiad, a potem...

                                 Milcz, powiadam, psie nasienie.

                                 Cisza, u diabła — wrzasnął energicznie mężczyzna, który przed chwilą wymówki czynił dozorcy. — Jack, tego trupa trzeba zaszyć w płótno i tylko wieczór zapadnie, za burtę! Idź teraz po worek, szydło i co ci tam potrzebne. Klucze zostaw.

My chcemy zeznawać — krzyczały dalej uwięzione.

                                 Dobrze, dobrze, tylko na razie stulcie dzióbki, pókim dobry.

Nastała chwila ciszy, którą nadsłuchujący więzień wykorzystał w ten sposób, że doczołgał się bliżej do drzwi i z pochwyconych strzępów rozmowy zbudował sobie w myśli całokształt dramatu.

Jack, ów ponury dozorca, który mu jedzenie dwa razy dziennie przynosił, musiał się dopuścić jakiegoś nadużycia wobec nieszczęsnej dziewczyny, a lękając się kary ze strony hersztów szajki, powiesił biedaczkę na jej własnym kimonie, odczekał jakąś godzinę, następnie zaalarmował tamtych. Przyszedł więc Hindus Tumkur, znachor „cudotwórca” oraz „Mały” Tom, prawa ręka głównego herszta, Ironfielda...

                                 Och, znam ich wszystkich — warknął więzień, zaciskając zęby w bezsilnej wściekłości — i strzelałbym do nich, jak do wściekłych psów... Głupie niedołęgi z tych policjantów. Motorówkami ścigać taki okręt korsarski! Gdyby mnie byli ułuchali, gdyby choć jeden torpedowiec wziął udział w akcji, cała banda siedziała­by dziś pod kluczem, setki ofiar odzyskałyby wolność i ja, mniejsza o mnie i Betty przede wszystkim... Betty! — przerwał nagle ten cichy monlog i wzdrygnął się strasznie. Bo na kształt błyskawicy przemkła mu przez głowę myśl jedna, potworna, której nie śmiał wargami wypowiedzieć: może tą zamordowaną jest właśnie Betty Traveler!

                                 Nie! — ryknął na całe gardło, chcąc odpędzić to przypuszczenie, co zrodziło się tak nieoczekiwanie i jak natrętna mucha krążyło wciąż wokół niego.

                                 Słyszałeś? Męski głos — rzekł Tom Bartlet, przerywając po raz wtóry swą niespokojną przechadzkę pod drzwiami najbliższych kabin.

Znachor Tumkur zarechotał śmiechem.

                                 Pan ma krótką pamięć, widzę, Mr. Bartlet.

                                 Bez uwag. Kto tam jest?

                                 Czy zapomniał pan już, kto pana trzy dni temu tak pięknie przydusił w motorówce, że gdyby (nie chwalący się) nie moja pomoc, to by pan już...

                                 Ach, ten szpicel? Ten fałszywy książę? — przerwał Tom.

                                 Książe Golicyn. Bardzo hojny pan. Nie mogę narzekać.

                                 Dobrze, że mi się przypomniał. Trzeba z nim skończyć. Otwórz jego celę.

Więzień nie zdążył jeszcze wycofać się na dawne miejsce pod ścianą, kiedy drzwi się otwarły i na progu stanęli tamci dwaj. Mały Tom wysunął się na przód, obrzucił podejrzliwym spojrzeniem wszystko, zaczynając od iluminatora, potem przystąpił do jeńca.

                                 Jak się nazywasz? — spytał.

                                 Golicyn — odparł tamten po krótkim wahaniu.

                                 To powiedz głupiemu. Ja pytam o twoje prawdziwe nazwisko.

                                 Tego się nie dowiesz.

                                 Nie dowiem się? Tumkur, przynieś bykowiec.

Hindus nie ruszył się jednak z miejsca.

                                 Tu bat nie pomoże — rzekł — ja znam takie typki. Zatnie się tylko i ani słowa z niego nie wydobędziemy.

Mały Tom spojrzał na znachora ze zdumieniem.

                                 Wypraszam sobie wszelkie uwagi — zaczął, lecz tamten przerwał mu w tym momencie.

                                 Niech pan lepiej posłucha mej rady. Kiedy „książę” Golicyn zwiedzał nasz pałac, -na sto przedstawionych mu dziewcząt przypadła mu do gustu najlepiej Betty Traveler. Otóż myślę ja sobie w mej głupiej głowie, że krzyk tej dziewczyny lepiej księciu panu usta otworzy, niż gdyby pan jego samego złupił ze skóry.

                                 Tak sądzisz? — spytał Tom przeciągle i wpił się wzrokiem w oczy siedzącego na podłodze więźnia. I musiał w nich ujrzeć jakieś drgnięcie, jakiś błysk lęku, bo parsknął śmiechem i wyjął notes. — Betty Traveler — szukał - Aha, jest. Kabina nr 88.

                                 To po drugiej stronie korytarza — wtrącił Hindus, a wiadomość ta przyniosła wielką ulgę więźniowi. Betty więziono w drugim końcu tego rzędu kabin, więc nie ona była tą, która przed godziną skończyła smutną doczesną wędrówkę białej niewolnicy.

                                 Tak — potwierdził mały Tom, udając, że wciąż szuka czegoś w notesie, choć w rzeczywistości badał uważnie wyraz twarzy indagowanego więźnia.

─ Przyprowadź ją tutaj i zamknij w sąsiedniej celi. Sądzę że nasz książę raczy przemówić, skoro posłyszy jęki swej bogdanki, co? He, he, he. No idź, Tumkur... Szkoda każdej chwili.

Hindus odwrócił się na pięcie i znikł za drzwiami.

                                 A przynieś z sobą bykowiec — zawołał za nim mały zbir, zacierając ręce.

Więzień nie namyślał się długo. Jak to? Betty, ta biedna dziewczyna, która tak wiele wycierpiała w ciągu przeszło półrocznej niewoli w szponach tej bandy, miałaby teraz otrzymać chłostę przez jego upór? Nigdy. Raczej powie im wszystko, czego zechcą, tym więcej, że nic to już dzisiaj sprawie samej nie zaszkodzi.

                                 Niech ten człowiek wróci tu natychmiast — rzekł.

                                 Wróci, ale w towarzystwie Betty.

                               W takim razie nie usłyszycie ode mnie ani słowa.

                                 He, he, he, Tumkur miał rację. Dobre na ciebie znalazł lekarstwo... Hej, Tumkur — krzyknął Tom w stronę drzwi.

Hindus wysunął się z korytarza...

                                 Wiedziałem, że tak będzie i dlatego nie zamierzałem się fatygować — za­śmiał się.

Bydlęta — syknął więzień.

Mały Tom musiał nie dosłyszeć tego epitetu, w przeciwnym razie byłby z miejsca zareagował z właściwą sobie brutalnością.

A teraz śpiewaj całą prawdę — rzekł, rozsiadając się wygodnie na tapczanie więźnia. Przede wszystkim, jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko. Tylko nie próbuj zmyślać. Później przesłucham Betty, a źle z wami będzie, jeśli wasze zeznania będą się różnić choćby o włos tylko.

                                 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin