Mariusz Wollny
Kacper Ryx
Wydanie polskie 2007
"Kacper Ryx", pierwsza część z czterotomowego cyklu przygód rezolutnego żaka Krakowskiej Akademii, to debiutancka powieść dla dorosłych Mariusza Wollnego i owoc jego studiów nad dziejami ulubionego miasta.
Zdarzyło się to wcale nie tak bardzo dawno dawno temu, gdy tętniący życiem Kraków był jednym z centrów ówczesnego świata; alchemicy szukali tu magicznej formuły przemieniającej każdą materię w złoto, a wpływowi mieszczanie i potężni magnaci skupieni wokół królewskiego dworu umiejętność taką posiedli w praktyce. Sukiennice były największym centrum handlowym, w budach okalających Kościół Mariacki rezydował król żebraków, a spacer po zmroku z zaułka Niewiernego Tomasza do szpitala Duchaków przy Szpitalnej mógł skończyć się w kostnicy. Młody poeta Mikołaj Sęp-Szarzyński na królewskim dworze uścisnął dłoń mistrza Jana Kochanowskiego, a Kacper Ryx został królewskim inwestygatorem...
Upiornej nocy z 7 na 8 stycznia 1569 roku na zamku w Warszawie rozegrały się dramatyczne i na długo owiane aurą tajemnicy wydarzenia, które zmieniły bieg historii Polski. Ostatni z Jagiellonów spojrzał w zwierciadło, w którym za sprawą bezczelnej "czarnoksięskiej" sztuczki zobaczył coś, co pozwoliło grupie przebiegłych intrygantów zawładnąć jego schorowaną wyobraźnią...
Dziewiętnaście lat wcześniej, 6 stycznia 1550 roku, pod furtę klasztoru Duchaków w Krakowie ktoś podrzucił niemowlę płci męskiej, któremu dla uczczenia święta Trzech Króli nadano imię: Kacper Ryx.
Był to dzień w którym Boża Opatrzność wydała nieodwołalny wyrok na wszelkiej maści aferzystów, złodziei, bandytów i niegodziwców.
Spis treści:
Prolog. 7
Rozdział 1. Kradzież. 12
Rozdział 2. Trop. 49
Rozdział 3. Trup. 98
Rozdział 4. Oskarżony. 158
Rozdział 5. Kaźń. 204
Rozdział 6. Rewizyta. 258
Rozdział 7. Inwestygacja. 299
Rozdział 8. W drodze. 347
Rozdział 9. Wyrok. 388
Rozdział 10. Kamień w wodę. 432
Rozdział 11. Cygan. 469
Rozdział 12. Oczekiwanie. 510
Rozdział 13. Lochy. 544
Epilog. 579
Słownik. 602
Kochanej Róży
Kraków Kacpra Ryksa
Kraków i okolica w czasach Kacpra Ryksa
Stuknęła obluzowana okiennica. Człowiek za oknem, o nerwach napiętych jak postronki, wzdrygnął się gwałtownie. Wicher wył jak opętany, zacinając mokrym śniegiem o szyby warszawskiego zamku, które dygotały, podzwaniając lekko. Lecz w tym dzwonieniu nie pobrzmiewała żadna cieplejsza nuta, przeciwnie, uszom króla i jego rozpalonej imaginacji dźwięk ów zdawał się podobny do klekotu kości nieboszczyka albo szczękania zębów w trupim czerepie, budząc równocześnie grozę i będąc zapowiedzią rzeczy nie z tego świata. Zaczynała się upiorna noc z 7 na 8 stycznia 1569 roku.
Zygmunt August zasunął oponę. Omal nie nadepnął przy tym komuś na stopę, ale w podnieceniu niczego nie zauważył. Człowiek ukryty za kotarą szybko cofnął nogę i zmełł w ustach przekleństwo.
- Już? - spytał król drżącym głosem.
- Dopiero o północy - powiedział Twardowski i zaprowadził monarchę na wygodne krzesło. - Musi mi jednak wasza królewska mość obiecać, że cokolwiek się stanie, nie ruszy się z tego miejsca. I nie lza wyrzec ani słowa pod groźbą utraty żywota i nieśmiertelnej duszy!
- Masz nasze słowo.
W komnacie wybitej kirem paliła się tylko jedna świeca. Mrok i napięcie spowodowały, że monarcha zapadł w niespokojną drzemkę. W tym czasie sławny czarownik krzątał się przy swoich przyrządach: magicznym zwierciadle (powiadano, iż zrobionym z pomocą diabła), którym, jak niosła fama, skupiał promienie słoneczne i mógł podpalać wsie odległe o dziesiątki mil; czarodziejskiej księdze oraz cudownej latarni. Potem zapalił kadzidło. Oczy cały czas niespokojnie biegały mu po komnacie, co rusz zatrzymując się na śpiącym. Człowiek ukryty za zasłoną ani drgnął, choć zapach kadzidła zaczął go wiercić w nosie.
Powieki Augusta drgały, a dłonie bezwiednie zaciskały się na oparciu krzesła. Znów miał dwadzieścia trzy lata, przybył do Wilna przejąć majątek po zmarłym bezpotomnie wojewodzie trockim, Gasztołdzie, i wówczas ujrzał ją pierwszy raz. Zjawiskowo piękną, jak nastołka, a nie młoda wdowa po wojewodzie. Odtąd byli nierozłączni, choć musieli ukrywać się z miłością. A potem zasadzka urządzona przez jej braci, potajemny ślub, niesnaski w rodzinie, awantura w sejmie, oburzenie w całej Koronie... Wygrał tę wojnę nerwów i akurat wówczas ona umarła... To już osiemnaście lat... Nie, wcale nie umarła, przecież ma ją przed sobą, całuje karminowe usta, pieści pięknie utoczone piersi... Jęk bólu i rozkoszy zarazem wyrwał się z ust monarchy, aż ludzie w komnacie podskoczyli nerwowo, ale August się nie ocknął.
Kiedy zbliżała się północ i nadeszła stosowna pora, Twardowski obudził króla i osnuł go kadzidlanym dymem. Wichura za oknem szalała tak, że słychać ją było w izbie mimo zamkniętych okien i zasuniętych opon. Wydmuchany z kominka popiół wirował w powietrzu, a płomień świecy migotał, jakby był żywy i przerażony. Wtem, pośród dymu, na tafli lustra pojawiła się słabo widoczna zjawa, a król wbił palce w oparcie. Ona czy nie ona? Azali oszalał, czy też niemożebne stało się oto ciałem?
Nagle półprzezroczyste dotąd widmo przybrało wyraźny kształt i wyciągnąwszy ku królowi ręce, szepnęło przejmująco:
- Zygmuncie!
- Barbaro! - zawołał Zygmunt August i zapominając o obietnicy, rzucił się ku zjawie.
Wtedy ukryty za kotarą człowiek strącił świecę, która zgasła, a Twardowski chwycił króla wpół i przytrzymał, dopóki postać nie znikła, zaś August nie zemdlał z wrażenia.
- Dobra robota - klepnął w pupę wymykającą się z komnaty zjawę Mikołaj Mniszech, wychodząc z ukrycia.- Nagroda cię nie minie. A teraz prędko pójdź się przebrać.
Wypuścił kobietę za drzwi. Przez uchylone skrzydło do komnaty wśliznął się jego brat, Jerzy.
- Jak poszło? - spytał, ciekawym wzrokiem obrzucając wciąż zadymione wnętrze.
- Dobrze nadspodziewanie, wręcz wybornie. Dzięki temu, że król kazał zachować stroje tamtej, teraz sam diabeł nie odróżniłby jednej Barbary od drugiej - odparł Mikołaj.
August tak kochał swą zmarłą dawno temu żonę, Barbarę Radziwiłłównę, że mimo upływu lat wciąż przechowywał wszystkie jej rzeczy.
- Mistrzu - zwrócił się Mikołaj do Twardowskiego - jak długo król bez przytomności będzie?
Czarnoksiężnik pochylił się nad omdlałym.
- Jest mocno osłabiony. Myślę, że nie ocknie się wcześniej jak za pół godziny.
- Uchyl więc okno i pozbieraj swoje przybory, zanim zawołam służbę. Za kwadrans wszystko musi stąd zniknąć.
- No, to jesteśmy urządzeni do końca życia - rzekł cicho Jerzy do brata. - Idź teraz i przypilnuj Giżankę, żeby nie zrobiła jakiegoś głupstwa.
Kiedy Mikołaj wyszedł, Jerzy pomógł Twardowskiemu usunąć ślady seansu. Odprawiając czarnoksiężnika, poklepał go po ramieniu.
- Nie będziesz mógł się uskarżać na naszą niewdzięczność, mistrzu. Tylko nikomu ani słowa, zresztą to leży także w twoim interesie - dodał z naciskiem.
Kilka chwil po odejściu czarownika wrócił Mikołaj. Czujnym okiem ogarnął pomieszczenie i najwyraźniej zadowolony z oględzin powiedział:
- Zimno tu jak w psiarni... Ale po inwokacji ani śladu. Wezwać służbę?
- Zaczekaj - odparł Jerzy i podszedł do króla, który zwisał z krzesła jak martwy.
Dla pewności uniósł mu powiekę, lecz i wówczas śpiący nie zareagował. Twarz miał wymizerowaną, pokrytą zmarszczkami, okoloną rzadką brodą. Wyglądał o wiele starzej, niż wskazywałby na to jego wiek, niespełna pięćdziesięcioletni. Sprawił to niezdrowy tryb życia, tęsknota za zmarłą żoną i obsesja na punkcie bezpotomności. Jerzy podszedł do drzwi, uchylił je i zawołał półgłosem:
- Panie Kettler!
Wszedł człowiek cały w czerni, w dziwacznym, cudzoziemskim kapeluszu głęboko nasuniętym na oczy. Gdy Mikołaj zamykał drzwi, mężczyzna zdjął kapelusz i powiedział:
- Prosiłem... żadnych nazwisk.
Wyrzekł to bez specjalnego nacisku, a jednak zimny ton jego głosu, metaliczny i ostry jak klinga solidnego rapiera, na którym opierał dłoń, brzmiał wystarczająco groźnie. Potęgował to wyraz twarzy przybysza, nieruchomej jak maska i bladej jak śmierć, z której nie sposób było wyczytać jego wieku - mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. A że włosy też miał bardzo jasne, tym większe wrażenie robiły oczy - czerwone jak u królika i martwe jak ślepia węża. Kettler był albinosem.
- Jak tedy mamy się do waści zwracać?
- Jak chcecie - Kettler wzruszył ramionami. - Może być nawet „pan Ka”.
- Jak ów wynalazca gorzałki! - zaśmiał się Mikołaj, przypominając pogłoskę, jakoby coraz powszechniejszą gorzałkę wymyślił niejaki pan Ka, który tak się nasączył swym produktem, że zgorzał od niego, skąd nazwa trunku miała wziąć miano.
Kettler nic nie odparł. Jego wąskich, zaciśniętych ust nie wykrzywił nawet cień uśmiechu, aż Mikołajowi przebiegł mróz po kościach. Ozwał się Jerzy:
- Przypatrzyłeś mu się, waszmość?
- Tak. To on?
- On.
- Patrzy na człeka przebiegłego i kutego na cztery łapy. Niełacno da się podejść.
- Ale poradzisz sobie?
- Bez wątpienia - albinos nieznacznie wzruszył ramionami, jakby zdegustowany, że można powątpiewać w jego umiejętności.
- Musi zniknąć bez śladu.
- To rzecz trudniejsza. Jest znany. Da się wszak wykonać, jednak to musi kosztować.
- O to się waść nie trap.
- Zatem kiedy?
- Dam ci znać. To zadatek - wręczył Kettlerowi sakiewkę.
Ten zważył ją w dłoni, po czym nie zaglądając do środka, wrzucił do kieszeni. Nasadził kapelusz na głowę, dotknął niedbale ronda na pożegnanie i zniknął cicho jak duch.
Zabójca stał jak słup i oniemiały wpatrywał się w zakrwawiony nóż. Po chwili wypuścił go z ręki. Narzędzie zbrodni z brzękiem upadło na podłogę. Zbrodniarz przeniósł wzrok na ofiarę. Jeszcze przed chwilą pełna życia, czemu dawała wyraz w niewybrednych słowach i gwałtownych czynach, leżała teraz cicho u jego stóp, z pewnością martwa, choć rany nie było widać. Jednak spod ciała wypłynął strumyczek szkarłatnej krwi i raźno popłynął do stóp mordercy. Odskoczył jak oparzony. „Boże - pomyślał - to niemożebne! Ja tego nie mogłem uczynić!”.
A jednak dobrze wiedział, że to fakt, którego nie da się już cofnąć, choć teraz dałby wszystko, by tak się stało. Zaraz potem przyszedł strach i zjeżył mu włosy na głowie, w której zrodziło się rozpaczliwe pytanie: jak pozbyć się ciała?
* * *
Zdyszany złodziej zatrzymał się przed spelunką i czujnie rozejrzał dookoła. Z karczmy dobiegały pijackie wrzaski i śpiewy, ale na zewnątrz panował spokój. Księżyc odbijał się w zamarzniętej rzece, srebrną poświatą wydobywając z mroku kontury wyciągniętych na brzeg łodzi i tratw. Jak okiem sięgnąć - żywego ducha. Złodziej uspokojony, przysunął się pod okno gospody, a właściwie otwór w skale, zasłonięty półprzezroczystą błoną, bowiem szklane gomółki były zbyt kosztowne i ciągle narażone na wybijanie przez biesiadników.
Nawet tak liche światło wystarczyło łotrzykowi, by zorientować się, że piękny mieszek, wyglądający tak zachęcająco, kryje we wnętrzu jedynie chustkę do nosa. Odrzucił ją precz z wściekłością i to samo chciał uczynić z sakiewką, ale po krótkim zastanowieniu wepchnął ją z powrotem w zanadrze. Mogła się przydać. Łupu z drugiej pazuchy nie chciał teraz sprawdzać, bo czuł jego wagę i spodziewał się, że tym razem się nie rozczaruje, choć na pieniądze przyjdzie zaczekać do jutra. Trudno, znów spróbuje napić się na borg. Pchnął drzwi i wszedł do środka.
Mikołaj Mniszech cicho zamknął za sobą drzwi do królewskiej komnaty.
- Nareszcie! - powiedział z tryumfem do oczekującego brata, zacierając ręce z zadowoleniem. - Dziś po raz pierwszy obyło się bez czarnoksięskich sztuczek. Król widać na dobre uwierzył, że królowa Barbara objawiła się w naszej Giżance!
- Ergo - rzekł Jerzy z naciskiem - usługi mistrza Twardowskiego są już zbędne.
Z przebiegłym uśmiechem na pełnych wargach spoglądał na Mikołaja. W swym pędzie do kariery bracia wybrali drogę na skróty, ale był pewien, że ryzyko się opłaci i już wkrótce dołączą do najpierwszych magnatów w królestwie, kontynuując dzieło ojca, który z nic nieznaczącego szlachetki, przybłędy z Moraw, dochrapał się godności burgrabiego krakowskiego. Zmarł, gdy synowie mieli zaledwie po parę lat. Niewiele im w spadku zostawił z wyjątkiem ambicji nie znającej granic. Tylko najstarszemu Janowi żądzy władzy i zaszczytów nie dostawało, nie szukał kariery na dworze, zadowalając się stanowiskiem starosty krasnostawskiego, lecz młodsi mieli jej aż nadto, zwłaszcza Jerzy. Był zdecydowany i bezwzględny, a jego pomysłowość nie znała granic. A ponieważ miał dopiero dwadzieścia jeden lat, Mikołaj zaś zaledwie dziewiętnaście, i całe życie przed sobą, perspektywy otwierały się przed braćmi wprost nieograniczone...
- Ergo - dodał - odszukaj pana Ka i powiedz mu, niech się bierze do roboty. Nie musi się spieszyć, ważne, by to wyglądało na wypadek i... - nagle przerwał i chrząknął znacząco, by ostrzec brata. - O, ksiądz podkanclerzy, jakże miło widzieć waszą miłość...
Ksiądz podkanclerzy Franciszek Karpiński był wzburzony. Świadczyło o tym zabawianie się pieczęcią oraz staranne unikanie wzroku człowieka, który stał przed nim w pozie pełnej szacunku.
- Ehe... mistrzu...
Twardowski nie ułatwiał mu sprawy. Stał, milcząc, i czekał. Jego ekscelencja poczuł jeszcze większe wyrzuty sumienia, choć miał je bardzo elastyczne, zwłaszcza jak na duchownego. Jednak Twardowski był jego protegowanym, Karpiński lubił go i cenił, znali się od trzydziestu lat. Kiedy młody wówczas Franciszek wyjechał do Wittenbergi studiować nauki przyrodnicze i alchemię, Twardowski, który wtedy nazywał się jeszcze Laurentius Dhur, zwany z łacińska Durus lub Duranovius, właśnie kończył studia. Zapalony adept nauk tajemnych szybko zaprzyjaźnił się z uchodzącym już za zawołanego maga Durusem, a także z jego jeszcze sławniejszym kolegą, Faustusem. Ten zaś, o pokolenie starszy, podstawy wiedzy czarnoksięskiej zdobywał na Akademii Krakowskiej, po czym powrócił do ojczyzny, by znów po jakimś czasie przybyć do Polski. Kiedy zachęcony przezeń Dhur zjawił się w Krakowie, zwabiony sławą mekki czarnoksiężników, jaką w owym czasie cieszyła się stolica Polski, rychło zmienił nazwisko na Twardowski i przybrał drugie imię, Piotr, pod którym zyskał sobie znaczną popularność. Po kilku latach mówił lepiej po polsku niż po niemiecku, ożenił się z indygenką i nikt nie podejrzewał w nim cudzoziemca. Ale prawdziwą sławę zyskał dopiero wówczas, gdy przyjaciel z dawnych lat, szybko robiący na dworze karierę, Franciszek Karpiński, polecił jego usługi królowi. To Karpińskiemu Twardowski zawdzięczał stanowisko nadwornego astrologa, a od niedawna także podkoniuszego królewskiego, za co pobierał niezłą lafę. Brał też udział w rozmaitych intrygach dworskich, które miały ich obu wynieść jeszcze wyżej.
Teraz jednak biskup żałował, że uwikłał mistrza w tę coraz bardziej śmierdzącą historię, a nawet zaczął żałować, że sam dał się w nią wplątać. Sytuacja wymykała się spod kontroli.
- Usłyszałem dziś przypadkiem coś - ciągnął z trudem, wciąż nie patrząc na czarnoksiężnika - co sprawiło, że... Chciałem cię ostrzec, Piotrze. Mam powody mniemać, iż grozi ci niebezpieczeństwo. Nic więcej rzec nie mogę. Żałuję jeno, że cię w to wciągnąłem.
- Pojmuję - z zadziwiającym spokojem odparł mag. - I dziękuję waszej miłości. Zawsze będę waszą miłość wspominał wdzięcznym sercem za to, coś dla mnie uczynił. A jeśli o wiadomą sprawę idzie, to sam w to wszedłem z otwartymi oczyma. Proszę się o mnie nie troskać, poradzę sobie.
Skłonił się i zabrał do wyjścia.
- Co zamiarujesz uczynić? - rzucił za nim Karpiński.
- Coś wykoncypuję. Praemonitus, praemunitus[1].
Łup, łup, łup. Głowa rozpadała mi się na dwie części. Ścisnąłem ją rękoma, otworzyłem jedno oko i spomiędzy palców zerknąłem w okno. Nie było myte od Godów. Od dawna zabierałem się do tego, zwłaszcza że Wielkanoc za pasem, z natury bowiem nie jestem niechlujem, lecz jakoś mi schodziło... Ale mimo wszystko powinno przepuszczać trochę słońca. Skoro nie przepuszczało, znaczy, że do południa jeszcze sporo brakuje, a to z kolei znaczyło, że obudziłem się grubo za wcześnie jak na tak pracowity wczorajszy wieczór. To zaś nie było zwyczajne i pewnie dlatego łupało mi w głowie. Zaiste, piękny początek tygodnia. Mój wciąż z lekka zmętniały wzrok ześliznął się z okna i oparł na księgach. Były wszędy. Na półce, pulpicie, leżały w stertach na podłodze. Rozmaite, pisane po polsku i po łacinie: prawnicze, przyrodnicze, medyczne, ale najwięcej historycznych oraz poezyj. Niemal nic innego nie miałem, alem na księgi nie skąpił grosza, jeśli tylko coś brzęczało w mojej chudej kiesce. Kochałem je. Dopiero po dobrej chwili dotarło do mnie, że ktoś puka do drzwi.
- Proszę - wystękałem.
Weszła ciotka Balcerowa. Właściwie to nie była moja prawdziwa ciotka, tylko mamka, ale lubiła mnie jak rodzonego, a od kilku lat gościła w swoim domu, nie żądając opłaty.
- Ile to razy prosiłam, żebyś coś zrobił z tym oknem? Sługami nie chcesz się wyręczać, lecz sam też do ochędóstwa się nie kwapisz. Nie po to, nie szczędząc kosztów, wstawiłam wszędy szklane gomółki, aby wyglądały gorzej od rybich pęcherzy!
- Gdybym umiał do tylu rachować, ile razy suszyłaś mi o to głowę, studiowałbym matematykę, a nie medycynę, matuchno - odpowiedziałem machinalnie, intensywnie zastanawiając się, co tym razem nabroiłem wieczorem; czy w istocie wlazłem na stół, pląsałem niby w tańcu świętego Wita i wystukiwałem obcasami rytm, podczas gdy reszta kompanii wywrzaskiwała strofy ułożonej przeze mnie pijackiej piosenki, i czy oświadczyłem się Magdzie na klęczkach, czy też to było poprzednim razem?
Ciotka lubiła, gdy nazywałem ją matuchną - zawsze ją to rozbrajało. Poskutkowało i tym razem.
- Czasem wątpię, czy studiujesz cokolwiek. Dziś też nie wybierasz się na akademię?
Lubiła zrzędzić, ale to była jedna z niewielu jej wad.
- Dopiero po południu. A która godzina?
- Ledwie co trębacz na hajnalicy wygrał ósmą.
- Ósma? To dlatego głowa mi pęka!
- Pęka ci, boś pewnie do północka marudził w szynku.
- Marudziłem, bom wiedział, że mogę pospać do połudn...
entlik