Bezwstydnica - Blake, Jennifer.rtf

(1397 KB) Pobierz
Bezwstydnica

 

Jennifer Blake

 

Bezwstydnica

 


Rozdział 1

Camilla Greenley Hutton stała pośrodku błotnistej drogi biegnącej w głąb rezerwatu. W wyciągniętych rękach ściskała rewolwer magnum kalibru 357. Chłodny wiosenny deszcz, jaki zwykł padać tylko w Luizjanie, był tak rzęsisty, że wokół drogi utworzyły się srebrne smugi. Krople wielkości dwudziestopięciocentówek marszczyły powierzchnię kałuż w koleinach wyżłobionych kołami, dźwięczały w gałęziach drzew zwieszających się nad drogą, perliły na woskowanej karoserii cadillaca seville należącego do Camilli. Zielona jedwabna bluzka, którą nosiła do dżinsów, oblepiała jej ciało. Złotobrązową, falującą czuprynę przewiązała na karku zieloną wstążką, lecz smagający wiatr potargał ją i zwichrzył mokre włosy. Zmrużyła piwne oczy, jakby chroniąc się przed zacinającym deszczem i spadającymi na oczy kosmykami włosów. Zapadał zmrok. Czekała.

Ryk landrovera doszedł do uszu Cammie znacznie wcześniej, nim pojazd się pojawił. Keith z wariacką szybkością pędził w jej kierunku. Koncentrując się tylko na tym, by nie stracić Cammie z oczu w zdradzieckim labiryncie bocznych dróg parku, nie zwracał uwagi, ani na kogo, ani na co najeżdża. Cały Keith! I właśnie na to liczyła.

Mąż ścigał Cammie nie dlatego, że ją kochał lub pożądał jej do szaleństwa, lecz wyłącznie z powodu niepohamowanej ambicji. Nie mógł znieść myśli, że mogłaby go wyprzedzić. Już sam fakt, że usiłowała to zrobić, doprowadzał go do wściekłości. Ale najgorsza dla niego była świadomość, że od chwili, gdy złożyli papiery o rozwód, Cammie przeżyła ten okres względnie spokojnie. Traktował to jako osobistą zniewagę.

Pomysł rozwodu wyszedł od Keitha i to było właśnie najdziwniejsze. W ciągu pierwszych trzech miesięcy, gdy jeszcze trwały formalności prawne, ostentacyjnie upajał się wolnością, żyjąc z dziewiętnastoletnią dziewczyną, która w dodatku była w ciąży. Dziewczynę umieścił w stojącej za miastem przyczepie. Cammie w każdej chwili spodziewała się wiadomości o ślubie męża, tymczasem trzy tygodnie później Keith zapukał do jej drzwi. Na twarzy miał bezczelny uśmiech, w ręku trzymał walizkę. Powiedział, że się rozmyślił co do rozwodu i ponownie chce być jej mężem.

Cammie nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Za rozbawieniem jednak kryła się bolesna ironia. Oto mężczyzna, który nigdy jej nie rozumiał, a z którym przeżyła sześć długich lat. Starała się bezskutecznie szukać miłości i zrozumienia, ale Keith zdusił w niej te uczucia i nic już nie pozostało.

Od tej pory zaczął ją nękać.

Cammie miała dość nocnych telefonów i żądań, aby tłumaczyła się z każdego kroku i wszystkich spotkań, a także odsyłania niechcianych kwiatów. A zupełnie nie mogła sobie wyobrazić, jak zniesie jeszcze jedną wizytę byłej teściowej, która przyjdzie wstawić się za synem. Najbardziej jednak męczyło ją, że nieustannie była szpiegowana.

Wielokrotnie próbowała przekonać Keitha, że nie chce być dłużej jego żoną - ani teraz, ani kiedykolwiek - i niecierpliwie czeka na zakończenie sprawy rozwodowej. Wyrok miał zapaść dopiero za pięć tygodni. Powiedziała mu otwarcie, że nie podobają jej się metody, jakimi próbuje ją odzyskać, ale on tych słów nie brał serio. Doszła do wniosku, że istnieje tylko jeden sposób na przekonanie Keitha.

Kiedy Cammie wyjeżdżała do college'u, ojciec podarował jej rewolwer i nauczył się z nim obchodzić. Nadszedł czas, żeby sprawdzić to w praktyce.

Landrover wyjechał zza zakrętu wprost na nią. Odczekała, aż Keith ją zobaczy. Wzięła głęboki oddech, starannie wycelowała i nacisnęła spust. Broń szarpnęła i wstrząsnęła ramionami kobiety, gwałtownie podrzucając jej ręce. Strzał ją ogłuszył.

Z prawego reflektora landrovera poleciało szkło. Zobaczyła szeroko otwarte oczy Keitha i jego zamgloną twarz, usta poruszały się, jakby wyrzucały przekleństwa. Ponownie złożyła się do strzału. Szybko nacisnęła spust i... trafiła w lewy reflektor.

Hamulce zapiszczały. Na błotnistej drodze samochód wściekle zarzucił, rozpryskując błoto i piach, jakby orał drogę. Prawe przednie koło wpadło w koleinę i obróciło auto o dziewięćdziesiąt stopni. Silnik wył. Pojazd wpadł do rowu. Rozległ się głuchy odgłos zgniatanego metalu, a potem nastała cisza.

Cammie opuściła rewolwer i podeszła do rozbitego wozu. Kiedy zobaczyła Keitha leżącego na kierownicy, gwałtownie się zatrzymała.

Udawał. Była o tym przekonana. Na pewno udawał, choć koszulę miał opryskaną krwią.

Nie mogła go tak zostawić. Mimo wszystkich grubiaństw i chamstwa, jakiego od niego doświadczyła, pokrętnych sztuczek, jakich jej nigdy nie szczędził, nie mogła tego zrobić.

- Idiotka - powiedziała do siebie pod nosem. Zacisnęła zęby i zdecydowanym krokiem podeszła do landrovera.

Ostrożnie otworzyła drzwi od strony kierowcy. Keith oddychał, pierś poruszała się równomierniej a z nosa sączyła się krew. Trąciła go lewą ręką w ramię, ale nie wypuściła z dłoni magnum.

Keith raptownie się wyprostował. Obrócił się na siedzeniu i chwycił ją za nadgarstki. Jego piwne oczy wyrażały zadowolenie, a przystojną twarz wykrzywił złośliwy grymas.

- Znowu cię oszukałem - powiedział ze śmiechem, wysiadając z samochodu. - A ty zawsze szukasz guza!

Wyrazy, jakimi go obrzuciła, na pewno nie należały do komplementów.

- Ach tak? - Z tylnej kieszeni wyciągnął chustkę i wytarł krew pod nosem. - Wciąż jeszcze jestem twoim mężem i uważam, że nadeszła pora, aby dać ci nauczkę. To spokojne miejsce doskonale się do tego nadaje. Zapłacisz mi za głupi pozew i straty w landroverze!

Serce Cammie waliło jak młotem. Poczuła mdłości. Padający deszcz nagle wydał się jej lodowato zimny. Nie próbowała się uwolnić, jej bezwładne dłonie spoczywały w mocnych męskich rękach. Przeciągnęła językiem po mokrych od deszczu wargach.

- To jest wyłącznie twoja wina - oznajmiła.

- Ach tak? - Szyderczy uśmiech zaigrał na ustach Keitha. Gdzieś w głębi jego oczu dojrzała podniecenie. - Mógłbym powiedzieć dokładnie to samo. Gdybyś nie była taka uparta, moglibyśmy pogodzić się w przyjemnym, miękkim łóżku. Ale skoro tak stawiasz sprawę...

Rozstawił nogi i wypchnął do przodu biodra, jakby chciał, żeby zauważyła jego męskość. Jednocześnie przyciągnął ją do siebie i mocniej ścisnął za ramię.

- Puść mnie! - krzyknęła. Podniosła broń i przycisnęła mu do piersi lufę.

Parsknął wyzywająco.

- Myślisz, że mnie przestraszysz? Masz takie miękkie serce, że nie zastrzeliłabyś nawet grzechotnika, a co dopiero człowieka.

Nie bądź taki pewny - odrzekła.

Cień zwątpienia przemknął przez twarz mężczyzny. Keith zaraz się jednak roześmiał i sięgnął po magnum.

W tej chwili Cammie podniosła kolano i uderzyła w sam środek rozłożonych nóg. Próbował się odwrócić, aby uniknąć ciosu. Na próżno. Uderzenie było bolesne, Keith zamamrotał, puścił ją i zgięty wpół chwycił się za jądra.

Cammie uskoczyła poza zasięg jego rąk. Kręciło jej się w głowie, gdy biegła w stronę cadillaca.

Keith wołał za nią. Słyszała jego kroki, początkowo niepewne, ale z każdą chwilą coraz bardziej zdecydowane. Słyszała odgłos rozpryskiwanego błota i głuchy łomot za plecami. Zwiększyła tempo. Charczało jej w gardle... Mężczyzna był coraz bliżej. Złapie ją, zanim zdąży otworzyć drzwi swego samochodu. Miała teraz tylko jedno wyjście.

Cammie skręciła w bok, przeskakując rów. Kiedy dobiegła do skraju drzew, odwróciła się, podniosła rewolwer i nacisnęła spust. Wybuchy wstrząsały nią aż do bólu zębów, fontanna błota i wody zalała stopy Keitha.

Krzyknął, rzucił się do tyłu i padł jak kłoda w błotnistą drogę. Cammie tym razem do niego nie podeszła. Odwróciła się i schyliwszy głowę, zaczęła biec.

Drzewa ją wchłonęły, ocieniając i chroniąc. Mokre gałęzie, które odsuwała w biegu, zamykały się za nią jak wrota. Słyszała wołanie Keitha, żeby wróciła, ale się nie zatrzymała. Już nigdy nie pozwoli, by jej dotknął: ani pod wpływem perwersyjnego pożądania, ani z zemsty, ani tym bardziej ze złości. Nigdy więcej!

Dochodziło ją trzaskanie gałęzi i dudnienie mocnych kroków mężczyzny. Może jej się tak tylko zdawało. Może to waliło jej własne serce i zwielokrotniał się oddech? Przyśpieszyła kroku.

Małżeństwo z Keithem było skończone. Odczuwała tak ogromną radość, że miała wrażenie, iż krzyczy. Może on tym razem też usłyszał?

Drzewa napierały na nią zewsząd: niebotyczne sosny w szatach z delikatnych igieł wokół gałęzi, szepczące cedry tak zielone, aż prawie czarne, potężne słodkie gumowce o listowiu wydającym wspaniały aromat, trzęsące się klony z czerwonymi liśćmi żyłkowanymi pod spodem - ich gałęzie ozdobione porostami przypominały srebrne epolety na ramionach, sękate stare czarne dęby, ogromne, rozłożyste białe i czerwone dęby, drzewa orzechowe o liściach brzeszczowatych, ozdobione drobnymi zielonymi kwiatkami.

Plątanina gałęzi zatrzymywała resztki zmierzchu, zamieniając wszystko w zielony półmrok. Młode sadzonki wypuszczające silne pędy gęsto rosły wokół drzew, zdziczałe kwiaty, zielsko, pnącza i wrzośce oraz gęste zarośla ograniczały widoczność do kilku kroków. Ona sama też nie była widoczna.

Od dzieciństwa Cammie kochała drzewa, jak wszystkie kobiety w jej rodzinie. Kobiety z rodu Greenley interesowały się różnego rodzaju roślinami, ale szczególnym uczuciem darzyły drzewa.

Babka pierwsza wprowadziła Cammie w ten zaczarowany świat. Zaprowadziła ją na tereny łowieckie graniczące z ich majątkiem i zaznajamiała wnuczkę z każdym gatunkiem drzew, jakby przedstawiała jej stare i drogie przyjaciółki.

Kiedy Cammie podrosła, porzuciła dziecinny zwyczaj przeskakiwania przez młode, giętkie drzewka sasafras i zaczęła wspinać się na gałęzie sosen. Tam w odosobnieniu pogrążała się w czytaniu ulubionych książek. Czasami, kiedy nikt nie widział, przyciskała dłoń do kory wawrzynu lub jesionu, dębu albo sosny, by czuć, jak przepływa przez nią życie.

Do tej pory jeszcze nigdy nie zgubiła się w lesie.

Kiedy się zatrzymała, by uspokoić oddech, zdała sobie sprawę, że nie słyszy już kroków Keitha. Otaczał ją las cichy, rozległy i zawsze taki sam.

Chłodny wiatr poruszył wierzchołkami drzew. Cammie zadrżała z zimna. Rozglądając się dookoła, pocierała mokry jedwab na rękach i ramionach. Ogarnął ją lęk, gdy zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, którędy wrócić do drogi ani gdzie znajduje się jej samochód.

Czyżby las, który kochała, zdradził ją, okazał się równie fałszywy jak zaślubiony mężczyzna?

Myśl taka wydała się jej absurdalna. Gęste lasy rezerwatu rozciągały się na przestrzeni większej niż trzydzieści tysięcy akrów, a do tej pory nie ośmieliła się wejść głębiej niż na kilka akrów przylegających do domu.

Tereny łowieckie zajmowały dużą część gminy. Z jednej strony okrążały fabrykę papieru i wciskały się do miasta Greenley. Z miejsca, w którym się znajdowała, może być około sześciu kilometrów do domu, a na skróty nie więcej niż trzy, cztery kilometry, może nawet mniej. Z łatwością znalazłaby drzwi do swojego domu, gdyby tylko wiedziała, w którą stronę iść. W lesie było kilka krzyżówek przecinających rezerwat, a także parę domostw. Na pewno spotka kogoś, kto wskaże jej właściwą drogę.

Tymczasem szare cienie pod drzewami zrobiły się czarne i Camilla zupełnie straciła orientację. Bardzo łatwo mogłaby się pomylić i kręcić się w kółko tak, aż padłaby ze zmęczenia. Najlepiej zaczekać do świtu. Wówczas łatwiej będzie wypatrzyć jakiś punkt rozpoznawczy. Jednak pomysł spędzenia nocy w lesie nie był zachęcający.

Ruszyła dalej. Bluzka lepiła się do ciała, zahaczała o krzaki i wrzośce. Dżinsy były tak przemoczone, że woda ściekała z nich prosto do butów. Z włosów deszcz spływał strumieniem i moczył plecy.

Przemarznięta i zmęczona, ślizgała się na błotnistej ziemi, potykała o korzenie drzew, walczyła z pnączami, które czepiały się jej rąk. Mimo to wciąż szła naprzód.

Potknęła się i upadła jak długa, wypuszczając z rąk magnum. W ciemnościach nie mogła go znaleźć, chociaż starannie przeczesała teren porośnięty wrzoścami i młodziakami splątanymi z trawą i igliwiem. W końcu zrezygnowała.

Mimo że nic nie widziała, nie zamierzała się poddać. Wraz z nastaniem ciemności spadła temperatura powietrza. Zimny dreszcz przeszywał ją i pochłaniał resztki ciepła, jakie jeszcze w niej się tliły. Musi iść naprzód, musi dotrzeć do domu! Nikt nie wiedział, dokąd poszła, i nikt nie będzie wiedział, gdzie jej szukać. Mozolnie posuwała się naprzód, by za chwilę się zatrzymać, jakby drogę zagrodziła jej niewidzialna przeszkoda. Z pewnością ktoś był w lesie. Czuła to instynktownie, była tego tak pewna jak nigdy.

Powoli się odwróciła i uważnie badała otaczającą ją ciemność. Nie słyszała żadnego ruchu ani żadnego szeptu. A jednak była pewna, że się nie myli.

Ogarnął ją strach na myśl, że mogłoby to być dzikie zwierzę albo diabeł w ludzkiej skórze, który ją śledził i skradał się coraz bliżej. W normalnej sytuacji nigdy nie fantazjowała, ale teraz to nie była zwyczajność.

Liście na gałęzi zaszeleściły.

Rzuciła się na oślep, przedzierała się przez zarośla, schylała pod konarami, przeskakiwała zwalone kłody i splątane wrzośce, biegła między wysokimi, strzelistymi drzewami. W płucach ją paliło, a urywany oddech drapał w gardle. Ciernie rozdzierały bluzkę i kaleczyły skórę, lecz nie zwracała na to uwagi. Ocierając się o pnie drzew, obdzierała z nich korę, odbijała się od nich i pędziła byle dalej przed siebie.

Pojawił się znikąd. Przed chwilą była sama, a teraz cień mężczyzny wyłonił się zza drzewa wprost przed nią.

Zderzyła się z jego piersią jak ze skałą. Silne ramiona objęły ją i trzymały pewnie, chociaż mężczyzna kołysał się na piętach. Odbiła się od niego i wyślizgnęła z jego rąk. Przebiegła dwa, może trzy kroki. Znowu ją złapał, tym razem od tyłu. Potknęła się i straciła równowagę. Nogi jej zaplątały się między napiętymi silnymi udami napastnika. Ciche przekleństwo poleciało nad jej mokrymi włosami i po chwili oboje runęli w wilgotną ciemność.

Pociągnął ją na siebie i upadając, przekręcił się. Leżała w sztywnym uścisku, policzkiem oparta na jego miękkim ramieniu. Ogłuszona, przez chwilę leżała bez ruchu, zanim sobie uświadomiła, że ten mężczyzna nie był i nie mógł być jej mężem.

Odetchnęła głęboko, aż poczuła ból w gardle. Podjęła próbę wyrwania się z silnych ramion, które ją trzymały.

- Uspokój się! - dobiegł ją rozkazujący głos do chodzący gdzieś znad jej głowy. - W przeciwnym razie zostawię cię tutaj.

Zatrwożył ją ten głos. Znała go, jeszcze dźwięczał jej w uszach i przypominał dawne bolesne lata. Kiedy to było? Prawie piętnaście lat temu.

Słyszała, że wrócił, wszyscy w Greenley o tym wiedzieli. Oczywiście był na pogrzebie ojca, ona nie.

To też było oczywiste.

- Reid Sayers - wyszeptała.

Tak długo milczał, że myślała, iż nie usłyszał.

- Czuję się zaszczycony, a nawet oszołomiony - to chyba odpowiedniejsze słowo. Nie byłem pewny, czy mnie sobie przypomnisz z tamtych lepszych czasów.

- Kiedy spotkaliśmy się ostatni raz, było podobnie - odparła zduszonym głosem. - Czy teraz mnie puścisz?

- Nie! - odpowiedział stanowczo, z lekką ironią w głosie. Nie mówił takim tonem, kiedy ostatni raz z nim rozmawiała!

- Zawsze lubiłeś przybierać tajemnicze pozy. Niestety, nie mam nastroju do żartów. Czy pokażesz mi drogę do domu, czy też spędzimy tutaj całą noc?

Przesunął się, zarzucając na nią fałdy obszernego przeciwdeszczowego poncho. Zadrżała pod wpływem fali ciepła płynącego z jego ciała. Zacisnął ręce, jakby chciał wzmocnić swoje słowa.

- A jeżeli ci powiem, że miałem zamiar zabrać cię tam, gdzie się rozstaliśmy?

- Już za późno...

Niemożliwe, by wyczuł nutę niepewności w jej głosie.

Sama nie znała swojej reakcji. Nie bała się go. Przez te wszystkie lata targały nią różne uczucia: od jawnej nienawiści do zwykłej tęsknoty. Ale nigdy się go nie bała.

- Może tak - powiedział w zamyśleniu - a może nie. Kobieta, która przed chwilą próbowała zabić swojego męża, może być zdolna do wielu rzeczy.

- Skąd wiedziałeś? - zapytała i nagle zamilkła, bo zdała sobie sprawę z bezsensowności pytania.

- Kiedy usłyszałem pierwszy strzał, pobiegłem i zobaczyłem, że nadal strzelasz. Przyznaję, że cię śledziłem. Już dawno mogłem cię zatrzymać.

Niski wibrujący głos budził w niej niepokój. Usiłowała skoncentrować się na znaczeniu słów, a nie na ich brzmieniu.

- Ale nie zrobiłeś tego - powiedziała. - Czekałeś, aż wpadnę w rozpacz i przerażenie, chociaż nie mam pojęcia, co mogłeś na tym zyskać. Chyba za dużo sobie obiecywałeś.

- Doprawdy? - spytał, przyciągając ją do siebie. - W rzeczywistości pomyślałem, że nie muszę wtrącać się w coś, co wyglądało na udaną ucieczkę. Byłoby jednak nieistotne pozwolić ci, byś przemoczona i zmęczona błądziła całą noc po lesie. To byłaby przesada.

- Poza tym szkoda ci było stracić okazję do zatryumfowania nade mną.

- Taka myśl nie przyszła mi do głowy - rzekł z namysłem - ale teraz, kiedy mi to uprzytomniłaś, przyznaję, że nie miałbym nic przeciwko temu.

Zdenerwowało ją brzmienie głosu Reida. Odsunęła się, próbując się od niego uwolnić.

To był błąd. Bez najmniejszego wysiłku przetoczył ją na plecy i obrócił się razem z nią, uwięzioną w fałdach poncho. Przytłoczył ją swoim ciężarem. Złapał za nadgarstki jej obie ręce i zamknął w bezbolesnym, lecz silnym uchwycie.

Zadrżała, gdy poczuła jego ciepło. Przez chwilę miała wrażenie, że mokra odzież paruje pod wpływem żaru jej ciała. Piersią przyciskał piersi Cammie, jego uda znalazły się między jej rozchylonymi nogami, a wyraźna twardość pod zapięciem spodni drażniła krocze.

Wytężyła wszystkie siły, aby go z siebie zrzucić, ale w tej szamotaninie ich ciała jeszcze bardziej przywarły do siebie. Poczuła, że wstrzymał oddech i zesztywniał. Leżała bez ruchu.

Ciało przenikał rozdzierający ból, jakiego nie zaznała przez całe piętnaście lat. Wraz z bólem wróciło wrażenie dobrze znanej pustki, której Keith nigdy nie zdołał wypełnić.

Doznanie denerwujące i jednocześnie zadziwiające, przerażało ją.

Złapana w sieć własnych uczuć, całą złość skierowała na mężczyznę, który je wywołał.

- Ty i mężczyźni z twojej rodziny zawsze potrafiliście wszystko wykorzystać...

Czuła jego napięte mięśnie i nie potrafiła się skoncentrować na słowach. Westchnęła głęboko.

- Wciąż opowiadasz stare historie? Sądziłem, że jesteś na tyle dorosła, żeby nabrać do nich trochę dystansu.

- Mam mieć dystans do przestępstw twojego jankeskiego pradziadka? - zapytała zgryźliwie. - Ciebie one również dotyczą. Znasz powiedzenie: Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

- Ależ mój pradziadek nie był drzewem - odparł oschle, choć z nutą rozbawienia.

- Jednak oszukał moją prababcię i wykorzystał!

- Nie słyszałem, żeby się kiedykolwiek skarżyła. Tylko jej mąż i potomkowie narzekali.

Prawie sto lat temu pradziadek Reida Sayersa, drwal z zawodu, przyjechał na Południe w poszukiwaniu szczęścia. Znalazł je w związku z Lavinią Greenley, prababką Cammie. Justin Sayers wplątał nieszczęsną żonę i matkę w okropną historię. Zanim cała sprawa się zakończyła, wyłudził trzysta akrów najlepszej ziemi należącej do przodków Cammie. To stało się przyczyną śmierci męża Lavinii.

Echa tamtego skandalu wciąż jeszcze rozbrzmiewają w Greenley. W dodatku Justin osiadł w Greenley na stałe, dobrze mu się powodziło, doczekał się nawet potomków. Użycie słowa nienawiść na określenie stosunków między rodzinami Sayersów i Greenleyów z pewnością jest za mocne, ale panująca między nimi oziębłość i brak wzajemnych kontaktów były widoczne.

- Lavinia Greenley nie była osobą narzekającą - zauważyła sucho Cammie.

- Oczywiście, że nie - powiedział tonem chropawym zabarwionym nutką melancholii. - Czasami się zastanawiałem, czy była podobna do ciebie. I co ty byś zrobiła na jej miejscu.

Serce stanęło jej w gardle. Nie odważyła się nawet pomyśleć, że Reid Sayers mógł się nad tym zastanawiać. Fakt, że wyobrażał ją sobie jako Lavinię, rozbrajał ją i jednocześnie boleśnie dotykał. Zupełnie odruchowo odparła oschle:

- A ty postrzegasz siebie jako Justina?

- A kogóż by innego?

Pełen napięcia głos Reida rozbrzmiewał w przesyconej deszczem nocy. Mężczyzna górował nad nią wzrostem, jego twarz znalazła się zaledwie o kilka centymetrów od jej twarzy, poczuła ciepły oddech na policzku. Owiał ją bijący od niego podniecający zapach: mieszanina świeżego nocnego powietrza, powiewu wody po goleniu przypominającej aromatyczne drewno, a nade wszystko woni jego ciepłej męskości i pewnej dzikości charakteryzującej jego gwałtowność.

Mięśnie brzucha miał napięte, mocne bicepsy wyglądały jak supły. Wziął oddech, wydając miękki, świszczący dźwięk. Całkowicie nad sobą panował.

Nad nimi w wierzchołkach drzew szeptał wiatr. Krople deszczu z szelestem spadały na liście i poncho, którym byli okryci. Iskrzyły się w jego włosach i ciepłym strumieniem ściekały na jej czoło, ich dotknięcie było jak pieszczota.

Cammie jasno zdawała sobie sprawę, że jeżeli się poruszy, odetchnie głębiej lub zamruga, on natychmiast się pochyli i ucałuje jej usta. Co więcej, wiedziała, że gdyby objęła go za szyję lub lekko rozchyliła nogi, najprawdopodobniej wziąłby ją tam, gdzie tkwili - w gnieździe usłanym z mokrych liści.

Ogarnęła ją nagle niesprecyzowana, lecz nieodparta chęć, żeby się poruszyć, przesunąć, przylgnąć do niego lubieżnie. Pokusa była tak silna, że aż ją przeraziła. Wstrzymała oddech.

Gdzieś za nimi z głuchym trzaskiem złamał się uschnięty, ciężki od deszczu konar.

Reidem wstrząsnął dreszcz. Cicho zaklął, wyprostował się i gwałtownie od niej odsunął. Zręcznie się poderwał i podniósł także Cammie. Ściągnął z ramion poncho i zawinął ciasno nad jej piersiami.

- Lepiej chodźmy - rzekł matowym głosem - zanim po raz drugi zrobię coś, czego oboje będziemy żałować.

Szybko i pewnie kroczyli przez las. Towarzysz Cammie nigdy się nie wahał, rzadko zwalniał kroku, ani razu się nie zatrzymał, chyba tylko po to, żeby pomóc jej przejść przez zwalony pień, pod nisko wiszącymi konarami lub przeskoczyć rzeczkę. Widać było, że w lesie czuje się jak u siebie w domu. Poruszał się w nim tak łatwo, jakby spacerował po salonie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin