Łukasz Orbitowski - Ballada o Czerwonym Tomku.pdf

(261 KB) Pobierz
Łukasz Orbisowski
Ballada o Czerwonym Tomku
Część pierwsza Gliwice nocą
I
Oni byli naprawdę fajni.
- Niedaleko - powiedział tato, taki tato, którego widuje się na kartonach z mlekiem.
Prowadził od szesnastu godzin, przejechał Austrię i Czechy, robiąc dwanaście krótkich przerw na
papierosa, by utknąć w sercu Śląska. Niebo i ziemia zamknęły renaulta w szarej bryle. Tato
widział ścianę wody i pomyślał, że Bóg właśnie rozbił akwarium nad głowami jego rodziny.
Pomyślał również, że powinien odpocząć w czasie drogi, nie palić tyle i że chce usłyszeć słowa,
pozwalające zapomnieć o zmęczeniu.
- Niedaleko - powtórzył. - Za godzinę przejedziemy Śląsk.
- Zmienić cię? - zapytała Danuta. Na przednim siedzeniu przypominała nastroszoną sowę. -
Zmęczysz się, Karolu. Już jesteś zmęczony. Pamiętasz, jak mówiłeś, że nie lubisz jechać długo?
To było wtedy, gdy wracaliśmy z Pomorza, kiedy Sara była jeszcze mała i utknęliśmy w połowie,
a ty zarzekałeś się, że nigdy więcej nie wpakujesz się w taki szajs, jak jazda po dziesięć godzin,
rano, wieczór. Podobno najwięcej wypadków jest na początku i na końcu drogi.
- Jak z samolotem - z tyłu odezwała się Sara.
- Tak - powiedział Karol. Gdzieś tutaj powinien być skręt na Katowice - myślał, wypatrując
odpowiedniego znaku, a głośno dodał: - Dokładnie, jak z samolotem.
Karol raz zaglądnął w oczy śmierci, trzy tysiące metrów nad Atlantykiem, gdy piorun
trzasnął w skrzydło. To było jeszcze w latach osiemdziesiątych. Leciał na stypendium, otrzymane
dzięki legitymacji, którą wciąż miał w domu i nie oddał, gdy robili to wszyscy. „Kurwą jesteś i
kurwą umrzesz” - powiedział mu Terlak, a Karol roześmiał się głucho, bo gdy Terlak i jego honor
stali po cukier, on miał spacerować po Manhattanie i palić Chesterfieldy zamiast Klubowych. Ale
boeingiem zatrzęsło jak plastikowym pudełkiem, na moment zgasło światło i Karol myślał, że
krzyk pokruszy szyby. Wiatr wyłby wtedy razem z nimi. Samolot wylądował bezpiecznie dwie
godziny później.
Sara myślała o sukience przywiezionej z Niemiec i o tym, co powie Marcin, gdy ją w niej
zobaczy. Ojcu nie podobał się dekolt, jakby zapomniał, że Sara ma szesnaście lat i niewiele
zostało w niej z dziewczynki. Marcin dostanie też Farenheita ze sklepu bezcłowego i butelkę
wina, którą razem wypiją. Sara dbała o swoich chłopców, ale o niego, Marcina, szczególnie.
Spodoba mu się prezent od ojca: pierścionek z ametystem. Założyła go w Darmstad i nie
zdjęła go do tej pory.
- Daleko jeszcze? - zapytała. Nieważne, o której przyjadą, budzik punkt siódma pogoni do
szkoły.
- Dość daleko.
- Muszę się wyspać.
- Śpij w samochodzie - poradziła jej Danuta, nie odrywając wzroku od drogi.
- Nie mogę spać w samochodzie i wiesz o tym.
- Wiem - odezwał się Karol. - Najdalej za dwie godziny będziemy w domu. To letni deszcz,
nie trwa długo. Postaraj się zasnąć tutaj. Szum usypia. Byłem młody, leżałem w namiocie i
zasypiałem zasłuchany w deszcz.
- Raz deszcz tak szumiał, że obudziliśmy się nad ranem w środku rzeki - rzuciła Danuta. -
Rozbiliśmy się pod górką, rozumiesz, wszystko spłynęło przez nasz namiot, bo tata...
- Napiszesz mi zwolnienie? - przerwała Sara. Karol roześmiał się.
- Nie, kochanie. Nie napiszę. -Tato!
- Córko! - Skwitował ponownie śmiechem Karol.
- Och tato, nie lubię, gdy tak postępujesz.
- Przynajmniej jeden facet w twoim życiu musi być twardy - rzekł Karol z rozbawieniem. -
Jest dziesiąta. Niedługo będziemy w domu.
- Tato, wiesz jak to jest być niewyspanym w szkole. Jak przyniosę jedynkę, nie będziesz się
złościł, dobrze? Jestem nieprzygotowana, niewyspana, zmęczona i z nocy. Proszę, tato.
Karol wyrzucał sobie, słabość do córki. Matka ją rozpieszcza, powtarzał i mnie zostawia rolę
zgreda. Był dość młody i wykształcony, by rozumieć Sarę.
- Ja też cię proszę, córeczko. Nie męcz mnie.
- Będę cię męczyć.
- Męczy mnie już droga. I deszcz. Ty także przeciw mnie?
- Tak tato. Zobaczysz, dasz zwolnienie, przestanie padać.
- Wtedy dojedziemy wcześniej i nie będzie ci potrzebne.
- Będzie.
Zbierasz punkty, mała - pomyślał - ładnie to tak grać ze starym ojcem?
- Dobrze - westchnął - jeśli wrócimy po dwunastej, dostaniesz zwolnienie.
Roześmiana Sara przytuliła się do ojca. Karol żartował, mówił, żeby przestała, bo nie widzi
drogi i nigdzie nie dojadą. Przegrywanie z córką sprawiało mu przyjemność. Burzowa twarz
Danuty przejaśniła się po raz pierwszy” odkąd zapadł zmrok.
- Miałem kolegę - powiedział -jeszcze w muzycznej, ho, ho, trochę czasu temu. Chyba nawet
nie skończył, zagubił się po drodze. Pamiętam go dlatego, że chciał uciec kiedyś z fizyki, na
której potem się wyłożył. Chciał naciąć sobie rękę tak lekko, żeby nasączyć krwią chusteczkę i
powiedzieć, że mu krew z nosa leci. I ten facet, uwierzcie, przesadził, bo zaciął się tak, że...
Trochę to makabryczne. W każdym razie dociął się do kości, nie poszedł na fizykę.
Głos ojca mieszał się z deszczem klaszczącym o karoserię.
- Puentą jest stwierdzenie lekarki, iż nikt nie może być tak głupi i że Adaś chciał pożegnać
się ze światem. Pomyślcie sobie, biedny chłopak. Wzięli go potem w obroty, pani pedagog
poczuła się potrzebna, porozmawiała z rodzicami, przepisała środki, za które każdy narkoman
odciąłby sobie rękę, a Adaś przewędrował przez gabinety psychiatryczne, grupy terapii i Bóg wie
co jeszcze. Straciliśmy Adasia, bo ojciec snuł się za nim jak wściekły cień. Tyle historii.
Spotkałem Adasia jakieś siedem lat temu. Kaleka, pomyślałem sobie, że mam trochę szczęścia.
Sunął nogami po chodniku ten czterdziestoletni facet, który robił za młodu sześćdziesiąt pompek
bez przyspieszenia oddechu...
Renault zatoczył koło, spod maski dobyło się coś co słychać zawsze w kiepskim filmie, gdy
los krzyżuje drogi bohaterów. Tandetne, celuloidowe: „puff” z najniższej półki w wypożyczalni,
złośliwy dźwięk, wymyślony, by akcja mogła toczyć się dalej, a Don Johnson otrzymał tantiemy
za kolejny sezon. Auto stanęło pośrodku drogi. Karol uderzył w kierownicę otwartymi dłońmi.
- Nie denerwuj się - powiedziała Danuta.
- Nie denerwuję się.
- Pojedziemy? - zabrzmiało z tylnego siedzenia.
Karol bez słowa wyszedł z samochodu. Sara widziała, jak kuli się na deszczu, rozgląda się i
zaczyna grzebać pod maską. Spostrzegła, że otacza ich ten rodzaj mroku, który zalega w zaułku
ubogiej dzielnicy. Towarzyszy mu smród i dziwne uczucie z czasów, gdy człowiek biegał półnagi
po lesie i wiedział, że cokolwiek czai się w ciemności, jest silniejsze i od niego.
Stali pod zwalistą hałdą i gdziekolwiek spojrzeć, nie paliło się światło.
Ojciec wrócił po latarkę. Poszperał chwilę i pokręcił głową.
- Danusiu, weź latarkę i poświeć.
Naprawiał przez pół godziny. Sara śledziła wskazówki zegara i czekała. To musiało się stać,
bo przecież nie jest dziewczyną, do której uśmiecha się słońce.
- Bardzo mi przykro, kochanie - powiedział. Przypominał króla utopców, który wyczłapał z
rzeki na żabich nogach. - Nie pojedziemy.
Ojciec chciał iść sam, ale Danuta oświadczyła, że za żadne skarby nie zostanie z córką w
aucie na pustkowiu.
- To Śląsk i biedota, Karol - kontynuowała - nie słyszałeś co się dzieje! Nie dalej jak rok
temu sataniści zabili tutaj dwoje dzieci, właśnie w wieku Sary. W „Polityce” pisali, że trzeba
zatrzymywać się jak najmniej. Zresztą pamiętasz, jakich ludzi widzieliśmy po drodze i...
Karol słuchał cierpliwie, kiwał głową, która, zdawało mu się, pęczniała jak wielka
kukurydza, i stwierdził, że idą wszyscy. Był przekonany, że najdalej za pół godziny znajdą kogoś.
Szli czterdziestą minutę i Sara miała wrażenie, że hałdy wędrują razem z nimi. Zielony
kapok niewiele ją chronił. Buty nasiąkły wodą. Bała się, że samochód i sukienka przepadną.
Chciała ją wziąć, ale ojciec powiedział, że wszystko zostaje. Zabrał tylko portfel i cieszył się z
kilkuset euro, które zostały z wyjazdu. Zawsze mogą się przydać, by ktoś chętniej udzielił
pomocy.
- To jest bez sensu - powiedziała Sara.
- Nie marudź - ofuknęła ją Danuta. Sara nie cierpiała matki, kiedy była zła. Wolałaby iść
sama.
- Dziewczyna ma rację - Karol skręcił i zaczął wspinać się na hałdę.
- Zobaczę co jest za nią. Może błądzimy, chodzimy w kółko. Wszystko jest możliwe w takim
deszczu. Sara!
Rzucił jej latarkę.
- Świeć mi pod nogi.
Wyglądał komicznie, gdy wspinał się na żwir i piach niczym pająk, któremu wyrwano nogi.
Mamrotał przekleństwa, obsuwał się i wspinał znowu, oblepiony błotem jak gigantyczny,
wielkanocny zając. Najchętniej biłby z wściekłości w tę nieszczęsną hałdę, gotów uwierzyć, że
rozniesie ją ciosami ehuderlawych ramion. Sapał, świszczał, klął i sapał znowu, prawdziwy
koncert z burzą zamiast orkiestry. Ale Karol Konieczny oprócz głupoty miał też upór i wreszcie
stanął na szczycie hałdy, bojąc się zapewne, że zobaczy garby kolejnych, jej podobnych.
- Mam szczęście - powiedział do siebie, nie wiedząc, jak bardzo się myli.
- Światła! - krzyczał. - Światła miasta! Jest tuż przed nami!
- Co to za miasto? - pytała z dołu Sara, a Karol jeszcze nie wiedział, że przed nim Gliwice
kładą się do snu.
II
Witold był ponurym facetem, który zrobiłby karierę w Stanach, o czym nie pomyślał.
Wiedział, że powinien robić, co robi i przystał na to, tak jak zgadzamy się na burzę, wschody
słońca i wrednego szefa nad uchem. Wszystko ma swój kres i Witold, zapytany o motywy,
powiedziałby, że kierował nim Bóg, albo coś w tym stylu. To kłamstwo, wiedziałem o tym, bo
czy Czerwony Tomek mógł mieć coś w sobie z Boga? Można by pomyśleć, że miasto kierowało
Witoldem. Miał świadomość, że musi, i tyle.
Zdawałoby się, że dziewczyna śpi, zwinięta w kłębek na tylnym siedzeniu. Widział w
lusterku jej szczupłe dłonie, krótką koszulkę. Kolczyk w pępku lśnił jak świetlik. Nim wróci,
musi wyczyścić auto. Rzadko rzygały, jeszcze rzadziej się broniły. Ta była jakaś niespokojna.
Nazywała się, dał Bóg, Karolina lub Katarzyna i była jedną z tych zaciętych w sobie małolat,
które ułożą drogę z trupów, byleby wyrwać się z Gliwic. Powiedziała, że uczy się w szkole
średniej, za rok zdaje na prawo do Katowic i Krakowa. Zda na pewno, bo ojciec ma dość
pieniędzy i ustawi córeczkę, jakby życie było szachownicą, a ona białą królową. W oczach
Zgłoś jeśli naruszono regulamin