Bohdan Petecki - Taki, co przyszedl z gory.pdf

(1431 KB) Pobierz
BOHDAN PETECKI
TAKI, CO PRZYSZEDŁ Z
GÓRY
I. ZIEMIA. PRZESZŁY NIEDOKONANY
Na Kupową nikt nigdy nie przychodził z góry. Granica rezerwatu, biegnąca pobliską
granią, nie była ogrodzona. Nie istniała też jakakolwiek bariera innego rodzaju. Dostępu z
góry nie broniły żadne prawa, zwyczaje ani przesądy. Zresztą, z przesądów nieliczni
mieszkańcy przysiółka zapewne niewiele by sobie robili. Ich życie było proste i
uporządkowane. Kobiety gospodarowały i uprawiały ogródki przy domach, a mężczyźni
zarabiali pieniądze na nizinie, tam, gdzie za odgałęzieniem karpackiej magistrali, oraz za
rzeką, zwaną Starą, zaczynało się Miasto.
Powód był najzupełniej praktyczny i prozaiczny. Jedyna stroma droga, wiodąca w głąb
dolinki wzdłuż pojedynczego rzędu zabudowań, doprowadzała do ostatniej chaty i zaraz
za
nią kończyła się ślepo, uderzając w ścianę lasu. Las był rozrośnięty, wysoki, zdrowy, z
bujnym podszyciem. Z kolei idąc grzbietami, granią, nie napotykało się bodaj na ślad
dróżki, zbiegającej w tę akurat dolinę. Dlatego na Kupową nikt nie mógł przyjść z góry.
Po upalnym dniu nad południowym skrajem Parku przetoczyła się burza. Rozbiła zapiekłe
powietrze i zmyła lesiste wierzchołki żywiołową ulewą. Potem wiatr ucichł, chmury
odpłynęły i zaświecił księżyc. Była pełnia.
W najwyżej położonym domu kobieta wyniosła do sieni szczotkę i wiadro. Następnie
wróciła do izby. W półmroku sosnowa podłoga lśniła białością. Kobieta umieściła na
piecu czajnik, dotknęła jednego z kolorowych przycisków, po czym podeszła do ściany.
Między
dwoma kwadratowymi oknami, wychodzącymi na drogę, wisiał tam kiczowaty obraz,
przedstawiający Świętą Rodzinę w Betlejem. Pod obrazem paliła się miniaturowa wieczna
lampka i stał flakonik z wiązanką polnych kwiatów. Kobieta zmieniła kwiatom wodę,
zerknęła na obraz i uśmiechnęła się. Był to uśmiech dosyć szczególny. Szczery, życzliwy,
ale w najmniejszym stopniu nie modlitewny. Już prędzej porozumiewawczy, jeśli nie
wręcz
poufały.
W tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi.
Kobieta zgasiła palnik pod parującym czajnikiem i zwróciła głowę w stronę sieni. Przez
kilka sekund było cicho. Następnie pukanie zabrzmiało znowu. Inaczej, ostrzej. Ktoś
przeszedł spod drzwi pod okno i stukał w szybę.
— Kto tam? — samotna gospodyni nie podniosła głosu ani o pół tonu wyżej, niż było to
konieczne.
— Przemokłem do nitki. Zobaczyłem światło i zapukałem — odpowiedział z zewnątrz
mężczyzna. — Mogę wejść?
Kobieta spokojnie przeszła do sieni, po czym natychmiast wróciła, sunąc tyłem drobnymi
kroczkami. Za nią ukazała się osobliwa postać. Przybysz miał czarny kapelusz wsunięty
na czoło po same brwi, niebywale krzaczaste i opadające na oczy jak u pekińczyka.
Wydatny nos z przylegającymi do niego jasnymi skrawkami policzków otaczała poducha
czarnego zarostu, w której bokobrody łączyły się z wąsami, a wąsy z szuflowatą brodą.
Część tej ostatniej
tonęła pod odchylonym kołnierzem peleryny, równie czarnej, jak kapelusz i zarost. Tylko
buty, poniżej przykrótkich nogawek czarnych spodni, były brązowe. Przynajmniej
niegdyś.
Teraz stanowiły dwie bryły rozbabranej gliny.
Czarny przestąpił próg, zrobił dwa kroki i stanął. Z jego kapelusza, brody i peleryny
kapała woda. Na świeżo umytej podłodze rozlała się mętna kałuża.
— Pan do męża? — spytała współczująco kobieta. — Jest w pracy. Wróci dopiero
pojutrze.
Mężczyzna potrząsnął głową.
— Nie do męża…? — w oczach kobiety pojawił się wyraz napięcia. — My mieszkamy tu
tylko we dwoje. Bo nie do mnie, prawda? Nie do mnie…? — powtórzyła błagalnie.
Czarny ponownie zaprzeczył ruchem głowy.
— Po prostu przechodziłem — powiedział. — Wypogodziło się, ale z drzew ciągle
jeszcze
cieknie jak w łazience doktora Priessnitza. Dlatego tak wyglądam.
— Z drzew…? — kobieta stawała się coraz bardziej nieufna. — Jak to, z drzew? A czemu
nie wstąpił pan gdzieś po drodze? — spytała podejrzliwie. — Tu obok dwa domy są puste,
bo sąsiedzi poszli na starość do dzieci, ale niżej? Dlaczego zatrzymał się pan dopiero
tutaj?
— Co znaczy „dopiero tutaj”? — żachnął się przybysz. — Zapukałem do pierwszego
domu, jaki mi się trafił. Nie szedłem z dołu, tylko z góry.
— Z g ó r y ?!
— No z góry, z góry! Przez las!
— Pan przyszedł z g ó r y …?!
Czarny przestąpił z nogi na nogę. Rozległy się dwa soczyste mlaśnięcia.
— Wie pani co? Może rzeczywiście zejdę jeszcze kawałek i spróbuję wysuszyć się gdzie
indziej.
— Zaraz, zaraz! — powstrzymała go kobieta. — Z góry? Przez las? Przecież tamtędy nie
można!
— Widocznie można! — warknął mężczyzna. — Wybrałem się na spacer grzbietami,
złapała mnie burza, więc poszedłem na przełaj w dół. W końcu przecież i tak nie
mógłbym
nie trafić do osiedla w dolinie. A stamtąd od razu pojechałbym do siebie.
— Do siebie? Pan mieszka gdzieś niedaleko?
— Mieszkam i pracuję w instytucie. Jestem psychofizykiem. Zajmuję się…
— Wiem, wiem! — zawołała kobieta, nagle zupełnie odprężona i uspokojona. — Syn
mojego szwagra też jest psychofizykiem. Był tu nawet niedawno, ze swoim kolegą.
Przywieźli jakieś aparaty i chcieli mi je zakładać na głowę. Hi, hi! — zaśmiała się
nieoczekiwanie, po czym raptownie załamała ręce.
— Ale ja gadam i gadam, a pan mokry, zziębnięty… Już, już! — rzuciła się w stronę
dziwnego, spóźnionego wędrowca.
Pięć minut później po kałuży i błotnistych plackach na podłodze nie było śladu. Peleryna,
spodnie, kapelusz i brązowe buty, wyjęte z oczyszczacza, dosychały obok pieca. Ich
właściciel, otulony kocem, siedział przy stole nakrytym śnieżnobiałą serwetą, obejmował
dłońmi gorący kubek, pełen aromatycznej, ziołowej herbaty i spod tych swoich
niebywałych brwi spoglądał na kobietę, która zajęła miejsce naprzeciw niego.
Gospodyni najwyżej położonego domu na Kupowej Górze musiała już dość dawno
przekroczyć pięćdziesiątkę, ale jej okrągłe, niebieskie oczy tchnęły pogodą, zdrowiem i
chęcią życia. Była tęga, lecz nie otyła. Miała ciemnoblond włosy, gładko sczesane do tyłu.
Cera jej jasno opalonej twarzy przypominała cerę dziecka. Tylko nabrzmiałe dłonie, o
szorstkiej skórze i pogrubiałych palcach zdradzały jej lata. Kiedy mówiła, jej głosu
słuchało się z przyjemnością. A mówiła bez przerwy. Opowiadała niezwykłemu gościowi
o swojej
rodzinie, o mężu i dwóch dorosłych synach, pracujących daleko w Mieście. O sąsiadach.
O
ogródku, który sprawiał jej moc kłopotów, bo deszcze stale niszczyły tarasowate grządki,
wykopane w nieznośnie stromym stoku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin