Krystyna Boglar - Klementyna lubi kolor czerwony.pdf

(363 KB) Pobierz
KRYSTYNA
BOGLAR
KLEMENTYNA
LUBI
KOLOR
CZERWONY
NASZA KSIĘGARNIA
1981
Rozdział I
w którym znajdujemy Jarzynkę i gubimy spokój ducha
Była sobota dwudziestego szóstego sierpnia. Dlaczego ta data jest taka ważna, okaże
się oczywiście dużo później, ale na razie dodamy tylko, że ta właśnie sobota była bardzo
długa i nudna. Mimo to perspektywa wczesnego pójścia do łóżka nikomu się właściwie
nie uśmiechała. No, ale co można robić innego w domku na skraju lasu po zapadnięciu
zmroku? Oczywiście dorośli zawsze znajdują jakieś wyjście z sytuacji, ale co mają robić
dzieci i na przykład kury? Kury są tu przykładem, bo przecież wszyscy dobrze wiedzą, że
na wsi „chodzi się spać z kurami”. A to była wieś. Nazywała się bardzo zwyczajnie
Aniołkowo, ale i tak wszyscy nazywali ją Wsią Wakacyjną: mama, tata i nawet gruba pani
Śmietanowa, u której mieszkali. Oczywiście pani Śmietanowa też nazywała się inaczej,
ale to już był jeden ze znakomitych pomysłów Asi. Bo pani Śmietanowa dostarczała
wszystkim okolicznym urlopowiczom znakomitą, tłustą śmietanę - szalenie ważny
dodatek do poziomek i pierogów z serem.
I choć to nie był dzień „pierogowy”, ta właśnie sobota stała się bardzo ważnym
dniem w życiu Marka, Asi, no i Pulpeta. Pulpet (choć z niemałym trudem) siedział na
żerdce ogrodzenia oddzielającego kurnik od słonecznikowej grządki, i machając leniwie
nogami, łuskał drobne ziarnka wprost ze sztywno rosnącej słonecznikowej tarczy. Pani
Śmietanowa bardzo się o to gniewała, bo prawie wszystkie słoneczniki miały wyjedzone
najlepsze miejsca i brzydko świeciły łysinami, ale Pulpet był tak łakomy, że nie pomagały
nawet tatusiowe groźby.
Siedział więc na tej żerdce, która niebezpiecznie trzeszczała, i zastanawiał się, co
będzie robił jutro, bo niedziela na wakacjach niczym się przecież nie wyróżnia od
pozostałych dni tygodnia.
- Jak myślisz - zapytał wypluwając łuskę ziarenka - czy jutro też będzie na obiad
gotowana kura?
- Na pewno - odparł Marek drapiąc się zawzięcie w łydki okropnie pogryzione przez
komary.
Marek bardzo nie lubił gotowanej kury, ale w tej wiosce zewsząd otoczonej lasem,
odległej o trzydzieści kilometrów od najbliższego miasteczka, nic innego nie można było
dostać. Ziewnął szeroko i spojrzał ponad wysokie konary sosen, czerwone od promieni
zachodzącego słońca.
- Pobiegniemy jeszcze do Żabiego Króla?
- Możemy pójść - odparł Pulpet złażąc z trudem z żerdki. - Na bieganie nie mam
jakoś ochoty!
Należałoby może wyjaśnić, że Pulpet tak naprawdę nazywał się Darek, ale nikt już o
tym nie pamiętał, nawet mamusia, której to imię kiedyś szalenie się podobało. Nic w tym
zresztą dziwnego, że przezwisko „Pulpet” przylgnęło do chłopca z taką łatwością. Jak
daleko pamięć sięga. Pulpet zawsze był tłusty i nie lubił się ruszać. Toteż Marek tylko
westchnął ciężko i kiwnął głową.
- Zawołać Asię? - zapytał li tylko dla formy, bo wiadomo było, że do Żabiego Króla
chodzi się zawsze we trójkę.
Asia skończyła właśnie rytuał wieczornego podlewania kwiatowych grządek i
odstawiła pustą konewkę koło beczki z deszczówką.
- Idziemy! - powiedział Marek i pociągnął głośno nosem.
Z kuchni bowiem, przez otwarte okno, doleciał go zapach ciasta ze śliwkami.
- Nie węsz - powiedziała Asia otrzepując ręce - dzisiaj nic z tego! Śmietanowa nie da
ani okruszyny!
- Właściwie dlaczego placek można jeść tylko w niedzielę? - denerwował się Pulpet.
- Przecież to szalenie niesprawiedliwe!
Tak naprawdę to cała trójka zgadzała się z tym całkowicie. No, bo dlaczego pieczenie
takich pyszności, jakimi są bez wątpienia placki ze śliwkami lub masą orzechową,
odbywa się zawsze w sobotę? A na dodatek je się dopiero w niedzielę?
Dzieci wciągnęły jeszcze nosami zapach ciasta i pomału podreptały gęsiego w stronę
małego stawku otoczonego ze wszystkich stron ciemnozieloną ścianą lasu.
Stawek - czyli państwo Żabiego Króla - odkryli kiedyś przypadkiem w pierwszych
dniach swego pobytu we Wsi Wakacyjnej. Bawiąc się w Indian, z piórami przepisowo
zatkniętymi w potargane czupryny, rozpierzchli się po lesie szukając Olka - Zielonej
Strzały, ukrytego gdzieś wśród gęstwiny. Głośny wrzask i chlupot, który rozległ się nagle
z lewej strony wielkiego dębu, wywabił z wigwamu nawet Pulpeta, który w tym dniu
pełnił straż obozową. Okazało się, że to Bolek, sam Wielki Karaluch, wódz i znakomity
indiański wojownik, wpadł nagle aż po szyję w sadzawkę zarosła zieloną rzęsą. Kiedy,
wyłowiony wspólnymi siłami, zrzucał przemoczoną odzież, z kieszeni na piersi
wyskoczyła mu ogromna, zielona żaba.
Oczywiście, był to ów Żabi Król - władca stawu bez dna, król, którego państwo, choć
niewielkie, bogate było nadzwyczaj w żabich obywateli. Ba, król posiadał swój żabi chór,
który wieczorami dawał nadzwyczajne koncerty.
A więc kiedy tak sobie maszerowali gęsiego, idący przodem Marek nagle raptownie
przystanął. Oczywiście, Pulpet wpadł na niego z impetem i o mały włos go nie przewrócił.
- Co się stało? - zapytała Asia zamykająca pochód.
- Ciii… - zamruczał Marek, wyraźnie czegoś nadsłuchując.
- Boooję się - wyjąkał Pulpet na wszelki wypadek. Pulpetowi zawsze się wydawało,
że skoro już się boi - to właściwie ma jak gdyby cały problem „z głowy”, bo przecież nic
się straszniejszego już stać nie może.
- Słyszycie? Ktoś tu płacze - Marek wskazał ręką kępę fioletowo kwitnących
krzaków. - Tam!
Teraz już cała trójka usłyszała jak gdyby ciche pochlipywanie..
- Może to duch? - zapytał Pulpet cofając się.
- Duch nie chlipie, tylko dzwoni łańcuchami - odparła Asia z przekonaniem.
- No, ale jeśli akurat nie ma łańcuchów? - wyjąkał Pulpet drżącym głosem.
- Idziemy! - zakomenderował Marek i zaczął się przedzierać w kierunku krzaka.
- Mmoze jjja zostanę na straży - zamamrotał Pulpet, który miał ogromną ochotę
wziąć nogi za pas i zwiać do domu, ale przeszkadzała mu w tym Asia stojąca za nim na
wąskiej ścieżce.
- Chodź, tchórzu - powiedziała i popychając przed sobą opierającego się brata
zaczęła przedzierać się przez kolczaste krzewy.
Chcąc nie chcąc, Pulpet sunął naprzód, rozgarniając ostrożnie gałęzie. Z wielkim
trudem starał się opanować ogarniający go, przemożny strach, który obezwładniał mu
nogi i wyginał buzię w podkówkę.
„Nie ryknę! Wcale nie mam zamiaru ryknąć” - przemawiał do siebie raz po raz,
potykając się o wystające korzenie.
Tymczasem Marek dotarł wreszcie do fioletowo kwitnącego krzaka i delikatnie
rozsunął gałęzie. To, co zobaczył, wprawiło go w takie osłupienie, że nie zareagował
nawet na zduszony szept Asi, która szarpała go za ramię, chcąc czym prędzej poznać
źródło tajemniczych pochlipywań.
- No, co tam jest? - zapytała zniecierpliwiona milczeniem brata.
- Co jest? - powtórzył jak echo Pulpet.
- Dziecko - powiedział niepewnie Marek. - Mała dziewczynka!
- Pokaż! - zażądała Asia i odsunąwszy gałąź zajrzała Markowi przez ramię.
Pod krzakiem, na kupce zielonego mchu, siedziała mała, bardzo zapłakana
dziewczynka. Ubrana była w czerwoną sukienkę z błyszczącego materiału, a na głowie
miała zawiązaną czerwoną chusteczkę. Brudną piąstkę przyciskała do buzi, z której co
chwilę wyrywał się głośny szloch, i z przerażeniem patrzyła szeroko otwartymi oczyma na
nieznajomą trójkę dzieci. Biedne dziecko - wyszeptała Asia. - Skąd ona się tu wzięła
samiutka w lesie?
- Widocznie się zgubiła - powiedział Marek, któremu też zrobiło się bardzo przykro
na widok zapłakanej buzi małej nieznajomej.
Dziewczynka wyjęła piąstkę z buzi i przysłuchiwała się rozmowie.
- Jak się nazywasz? - zapytał Marek, słusznie rozumując, że tylko w ten sposób
można się o dziecku dowiedzieć czegoś bliższego.
- Jarzynka - powiedziała mała bardzo cieniutkim głosem.
- Jarzynka? - zdziwiła się Asia. - Ale masz chyba jeszcze nazwisko? Przypomnij
sobie, jak się naprawdę nazywasz!
- Jarzynka! - powiedziało dziecko równie cieniutko, ale z uporem.
Pulpet spojrzał na nią z ukosa.
- Jeśli mówi, że nazywa się Jarzynka, to na pewno tak jest - powiedział z
przekonaniem. - Ja też mam nie najlepsze imię, a nikt się temu nie dziwi - dodał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin