Kazimierz Koźniewski - Piatka z ulicy Barskiej.pdf

(876 KB) Pobierz
Kazimierz Koźniewski
Piątka z ulicy Barskiej
– Niech pan to przejrzy!
Przystojna kobieta, mająca może około czterdziestu lat, podała mi ponad biurkiem
gruby skoroszyt z papierami. Okna pokoju, w którym siedzieliśmy, w gmachu Sądów
warszawskich na Lesznie, były otwarte – nawiewał tędy pył z budującej się dzielnicy
mieszkaniowej na Muranowie.
W zakurzonym promieniu słońca, który wkradł się jakoś przez zasunięte story,
wyraźnie ukazał się znak wypisany kopiowym ołówkiem na okładce teczki. Ten
porządkowy szyfr składał się z liter łamanych przez cyfry i raz jeszcze łamanych przez
liczbę 47. Akta sprawy z 1947 roku.
– Strasznie stare! – burknąłem zawiedziony; tropiłem sprawy aktualne.
– Nie szkodzi. Ciekawe. Przejrzyjcie. Nie pożałujecie. Zrezygnowany, odchyliłem
okładkę.
Pierwszy papier nosił nagłówek: „Protokół z posiedzenia sądu… w dniu 7 grudnia
1947 roku.” Dwa i pół roku temu. Jeszcze raz żałośnie spojrzałem na gospodynię tego
pokoju, lecz głowa sędziego była już pochylona nad blatem; przekonana, że zatopiłem się
w lekturze aktów, pogrążyła się w swej pracy. Nie na tyle jednak, by o mnie zupełnie
zapomnieć. Od czasu do czasu unosiła głowę, a widząc, który czytam protokół, dorzucała
doń ustny komentarz, bogatszy o fakty nie zawsze objęte dokumentami śledztwa. Jej
słowa, lektura akt, własna wyobraźnia – i oto rozwija się przede mną jakby film
o przygodach pięciu młodych warszawiaków.
Więc dobrze: grudzień 1947. Za miesiąc przypadało trzylecie oswobodzenia.
Równocześnie trzylecie pierwszej w dziejach Polski rewolucji społecznej.
A więc grudzień, 1947 rok. Warszawa.
Pamiętacie, jak wtedy wyglądało miasto?
Na placu Trzech Krzyży nie było jeszcze ogromnego białego gmachu Państwowej
Komisji Planowania Gospodarczego. Nie było Trasy W-Z. Stał jeszcze wiadukt
„Pancera”. Starówka była przeraźliwie martwa. Nie było nowej Marszałkowskiej ani
szerokiej Kruczej. Na Mirowie, Mokotowie, Muranowie, Nowym Mieście nie kopano
jeszcze nawet fundamentów. Państwo dopiero przygotowywało akcję masowego
budownictwa mieszkań. Nowy Świat szczerbił się ruinami, przebudowa tunelu
tarasowała Aleje Jerozolimskie. Nie wznoszono jeszcze potężnego Domu Polskiej
Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Warszawa znajdowała się u końca pierwszego etapu swej odbudowy. W ciągu lat
ubiegłych od oswobodzenia miasto zostało z powrotem powołane do życia. Odbudowano
komunikację wewnętrzną, uruchomiono dworce docelowe i przetokowe, przerzucono
przez Wisłę dwa wielkie mosty. Wprawiono w ruch elektrownię, gazownię, wodociągi
i kanalizację.
Oczyszczono z gruzów jezdnie i naprawiono chodniki. Na głównych ulicach
odbudowane partery domów sprawiały wrażenie – jeżeli przechodzień wyżej nie wznosił
oczu – normalnego miasta; sklepy i magazyny czynne były w tych parterowych budach.
Pracowały drukarnie, ukazywały się periodyki i gazety. Warszawa była jedynym pod
słońcem miastem, gdzie liczba grających teatrów przewyższała liczbę czynnych kin.
Mieszkało tutaj już 572600 ludzi; w lutym 1945 r. było ich 174000, z czego tylko 20000
na lewym brzegu Wisły. Żywiołowa, nie planowana odbudowa, prócz kilkunastu
wielkich gmachów rządowych, objęła sklepy, wille i niewielkie kamienice mieszkalne.
Wszystko to było oczywiście jedynie skromnym plasterkiem na straszliwą ranę – lecz
pomagał on gojeniu i sprawiał, iż miasto z powodzeniem spełniało swe stołeczne funkcje.
Wiele zrobiono w ciągu tych trzech lat.
W tym samym czasie w państwowych biurach architektonicznych ukończono już
dyskusję nad przyszłym kształtem nowoczesnej stolicy. Równocześnie w północnej
dzielnicy rozpoczęto wielką planową budowę. Pierwszą.
Więc wiecie już: Warszawa, miasto odbudowywane z gruzów, grudzień, 1947 rok…
Wyrok sędziego Wilczyńskiej
Ohydna pogoda; jak zawsze, kiedy zapóźniona zima przesila się jeszcze z upartą
jesienią.
Deszcz ze śniegiem. Niebo za kurtyną brudnych chmur. Ziemia pod pokrywą lepkiej
i grząskiej bryi. Okna rozległego korytarza sądowego dają światło ponure i skąpe. Na
podłodze rozdeptane plamy błota pomieszanego z cementowym pyłem, jak zazwyczaj
w odbudowywanych gmachach. Wiele ludzi czeka na rozprawy. Ich szept robi wrażenie
jednostajnego brzęczenia.
Nieoczekiwanie wśród szumu rozległ się donośny głos kobiecy:
– Sprawa Marka Kozła i towarzyszy! – I po raz drugi, by nie było żadnych
wątpliwości: – Kozioł Marek, Siwicki Jacek, Moczarski Zbigniew, Spokorny Kazimierz,
Kozłowski Lucjan wraz z rodzicami, proszę na salę!
Pięciu oskarżonych – duża afera! Gromada na korytarzu zafalowała. Półmrok
zacierał sylwetki dzieci i dorosłych. Przepychali się ku prostokątowi drzwi wiodących na
salę. Marek poczuł szarpnięcie za prawy rękaw. Obejrzał się. Nieznany wyrostek pochylił
się ku niemu szepcząc:
– Gadać tylko o papie. O reszcie ani mru-mru. Inaczej pożałujecie. Uprzedź innych.
I znikł zgrabnie w napierającym tłumie. Koło Marka stał jedynie Kozłowski.
– Lutek, ani słowa, jak…
Już doszli do rozświetlonej ramy drzwi. Po kolei defilowali przed woźną. Marek nie
zdążył powtórzyć innym otrzymanej instrukcji, był jednak zupełnie pewien, że koledzy
nie zawiodą.
Wczoraj jeszcze dokładnie ustalili, w jakim momencie i do czego mają się przyznać.
Jako nieletni, odpowiadali z wolnej stopy.
W dużym, jasnym pokoju, za stołem między dwoma oknami, rzucała się w oczy
przede wszystkim postać sędziego w czarnej todze. Od innych sędziów ten różnił się
długimi, skromnie zaondulowanymi włosami; srebrne nitki siwizny znaczyły rangę
życiowego doświadczenia. Sędzią jest kobieta. Sekretarzem sądu także. Kobietą jest
również woźny tego trybunału.
Dorośli zasiedli w ławkach. Chłopcy stanęli szeregiem przed stołem głównym,
z lękiem obserwując twarz pani sędziego, to pochylającej się nad rozłożonymi aktami, to
podnoszącej wzrok na nich.
Sędzia Wanda Wilczyńska przypatruje się oskarżonym po kolei. Pragnie z wyglądu
ocenić ich charaktery, lecz wzrok jej bezradnie ślizga się po sztywnych, zaciętych,
niechętnych twarzach, zatrzymując się dopiero na wyrazistych szczegółach garderoby lub
jeszcze niżej, na podłodze, na śladach zabłoconych butów. Pierwszą myślą Wilczyńskiej
jest żal do błota, do butów, że zbrukały salę. Gdy wiele lat przed wojną asystowała przy
rozprawach przeciw nieletnim przestępcom, mierził ją wygląd sal sądowych, stały
półmrok i wieczny kurz, który niczym pozostałość wszelkich zbrodni, krzywd
i nieszczęść, w trybunale znajdujących swe zakończenie, ściele się po ławkach i kratkach.
Przysięgała sobie, że jeżeli spełnią się jej marzenia i zostanie sędzią dla nieletnich – jej
pierwszą reformą będzie nadanie miejscom, gdzie sądzone są dzieci, jasnego, czystego
wyglądu, ukwiecenie ich, wyrzucenie rytualnej katedry dzielącej sędziego od
podsądnego, tak by już sam pokój budził w młodych ufność, a nie strach. Wtedy jednak
Wilczyńska nie została sędzią. Nazwisko jej wymieniono w głośnym
antykomunistycznym procesie politycznym. Musiała wziąć się do innej pracy.
W pierwszych latach po wojnie ogrom zadań związanych z odbudową zniszczonego
kraju nie sprzyjał trosce o nieletnich przestępców będących masowym produktem
okupacji.
Dopiero przed niewielu miesiącami uznano kwalifikacje Wilczyńskiej i oto po raz
pierwszy miała ferować wyrok. Salę urządziła – jak marzyła niegdyś. Nawet zimowe
kwiaty stoją w doniczkach. Lecz do sali naniesiono od razu, w pierwszej chwili, wiele
błota. Drobiazgi denerwują; przerzuca akta, mimo woli odwlekając chwilę wstępnych,
choć przecież tylko formalnych pytań.
Jednak oczekiwania nie można przeciągać nad miarę. Milczenie drażni wszystkich, ją
samą również.
– Imię?… Nazwisko?… Urodzony?… Rodzice?… – Popłynęły pytania.
– Marek Kozioł, proszę pani. W Warszawie, 10 stycznia 1932 roku. Ojciec tokarz, ale
nie żyje. Chwycono go w łapance i rozstrzelano wtedy na Senatorskiej. Matka pracuje
jako robotnica w fabryce. Mieszkamy na Barskiej.
Wysoki, zbyt wybujały i szczupły jak na swe lata, ubrany w czarną jesionkę i stary
mundur wojskowy, Marek Kozioł skończył podawać personalia.
Następny był nieco niższy od kolegi i silniejszej budowy, lecz o korpusie
skrzywionym, jedno ramię miał podniesione kulą tkwiącą pod pachą; prawa nogawka
kończyła się pustym mankietem, podwiniętym na wysokości kolana.
– Kiedy straciłeś nogę?
– Za okupacji.
– W Powstaniu?
– Nie, za okupacji. Tramwaj. Jechałem jak inni na buforze, spadłem, i po nodze.
Rzeczywiście.
– Imię?… Nazwisko?…
– Jacek Siwicki. 18 maja 1932 roku. Ojciec był szewcem…
– W protokole zeznawałeś, że był dozorcą?
– Tam jest dobrze napisane. Ale dozorca, proszę pani sędzi… sędziny. . proszę pani,
to nie fach. Rzeczywiście. Schody zamiatać! Faktycznie był dozorcą, ale przede
wszystkim buty ludziom robił. Nie żyją oboje. Ojciec zginął w śródmieściu, a mamę na
placu zastrzeliła zaraz pierwsza seria z „Akademika”. Rzeczywiście. Razem z ciotką
mieszkamy na Barskiej. Ciotka jest ekspedientką w państwowym sklepie.
– Zbigniew Moczarski – lękliwie zaczął recytować wątły, mały chłopak o wielkich,
niebieskich oczach zajmujących niemal pół twarzy. Długa kapota i buty o zadartych
nosach, za duże na ich właściciela. – Urodziłem się w Poznaniu 11 grudnia 1932 roku.
Tatuś był architektem, Niemcy wywieźli go do obozu. Już nigdy nie wrócił. Mamusię,
Staszka – brata – i mnie wyrzucili Niemcy z Poznania. Przyjechaliśmy do Warszawy.
Matka handlowała wełną za Żelazną Bramą. Pierwszego sierpnia nie wróciła do domu.
Stach poszedł do wojska. Zostałem sam. Z sąsiadami byłem w Pruszkowie, lecz uciekłem
z transportu, gdy ich wieźli dalej. Wałęsałem się. W zimie wróciłem na Barską, gdzie
mieszkaliśmy z mamą. Teraz jestem u pani Madejowej, dozorczyni, pomagam jej
w pracy. .
Któraś z siedzących kobiet nazbyt donośnie przełknęła łzy.
– Kazimierz Spokorny. Urodzony 4 marca 1932 roku. Warszawa. Ojciec murarz.
Matka, jak wróciła w czterdziestym piątym z Ravensbrück, to zaraz umarła. Nasz adres:
Barska…
Spokorny ma szeroką, wesołą twarz o wystających kościach policzkowych.
Ostatni – tłusty, okrągły chłopak, ubrany w skórzaną ciepłą kurtkę, brązowe
„pumpy”, żółte półbuty na gumowej podeszwie.
– Lucjan Kozłowski. W Grodzisku pod Warszawą. 28 grudzień 1931. Oboje żyją.
Ojciec ma sklep z nabiałem. Mieszkamy…
– Poza tym matka ma budkę na Bazarze Mokotowskim.
– No tak, ma. Trzeba żyć, proszę pani. Mieszkamy na Barskiej.
Rozpoczął się atak oskarżenia.
Chłopcy zjeżyli się.
– Czy wiecie, chłopcy, o co jesteście oskarżeni?
Milczenie. Tylko oczy biegają.
– Wszyscy oskarżeni jesteście o kradzież i sprzedaż papy z budowy na Filtrowej.
Marek Kozioł i Kazimierz Spokorny obwinieni są ponadto o uliczne napady rabunkowe,
dokonane we wrześniu tego roku w okolicach Dworca Zachodniego. Przyznajecie się?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin