Phillip Margolin - Adwokat.pdf

(871 KB) Pobierz
Phillip Margolin
Adwokat
Z angielskiego przełożył
Michał Madaliński
LiBROS
Tytuł oryginału
THE ASSOCIATE
Projekt okładki i zdjęcie na okładce
Dariusz Szubiak
Redaktor prowadzący
Ewa Niepokólczycka
Redakcja
Jacek
Ring
Redakcja
techniczna Lidia
Lamparska
Korekta
Dorota Wojciechowska
Tadeusz Mahrburg
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek
podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy martwych -
jest całkowicie przypadkowe.
Copyright © 2001 by Phillip M. Margolin
Ali rights reserved Copyright © for the
Polish translation by Michał Madaliński 2003
Świat Książki
Warszawa 2005
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Joanna Duchnowska
Druk i oprawa
Finidr, Czechy
ISBN 83-7391-889-2
Nr 5159
Dedykuję tę książkę Danielowi i Chris,
mojemu synowi i jego świeżo poślubionej żonie -
z życzeniami na wspaniałą nową drogę życia
Podziękowania
Jestem winien wdzięczność wielu osobom, które poświę-
ciły mi czas i dzieliły się ze mną pomysłami, gdy pisałem tę
książkę. Ponieważ nauki przyrodnicze nie są moją mocną
stroną, korzystałem z wiedzy dr Lynn Loreaux, za co jestem
jej bardzo zobowiązany. To ona wymyśliła fikcyjny lek insu-
fort i odpowiadała na wszystkie moje pytania medyczne.
Dr John Lundy i dr Karen Gunson, lekarze sądowi stanu
Oregon, zapoznali mnie z metodami identyfikacji szcząt-
ków ludzkich. Ed Pritchard był moim mistrzem w dziedzi-
nie wiedzy komputerowej.
Nieocenione informacje o życiu młodego adwokata w du-
żej kancelarii prawniczej otrzymałem od Alison Brody,
prawniczki u portlandzkiej kancelarii adwokackiej Miller
i Nash oraz od Scotta Crawforda, Mike’a Jacobsa, Melissy
Robertson, Bryana Geona, Sharon Hill, Richarda Yangelisti
i Marii Górecki, pracowników kancelarii Stoel i Rives, rów-
nież w Portlandzie. Chciałbym też podziękować udziałow-
com firmy Stoel i Rives - Randy Foster i Barnesowi Ellisowi.
Chciałbym zapewnić Czytelników, że kancelaria adwokacka
Reed, Briggs i wspólnicy, opisana na kartach książki, jest
wymyślona od początku do końca, a jej pracownicy i udzia-
łowcy nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami.
Jestem też winien wyrazy wdzięczności Mike’owi Wil-
liamsowi i Jonathanowi Hoffmanowi, wybitnym prawni-
kom, regularnie występującym w sprawach o odszkodowa-
nia. Problem odpowiedzialności cywilnej firm stanowi tło
tej książki, a oni przybliżyli mi kolejne kroki, jakie w takim
procesie muszą przejść strona pozywająca i pozwana.
Nieocenioną pomoc techniczną otrzymałem od Mike’a
Shinna, Dana Bronsona, Marka Andersena, Chipa Homera
oraz Steve’a Millena z zarządu cmentarza Riverview, dr Na-
thana Seldena, detektywa-sierżanta Jona F. Rhodesa z ko-
mendy policji w Portlandzie, sierżant Mary Lindstrand
z biura szeryfa okręgu Multnomah i od mojego dobrego
przyjaciela Vince’a Kohlera.
Chciałbym też podziękować moim wspaniałym dzieciom,
Ami i Danielowi; Jonathanowi Hoffmanowi i Richardowi
Yangelisti, oraz Joe, Eleonorze, Jerry’emu i Judy Margolin,
a także Normanowi i Helen Stamm za ich cenne uwagi do -
tyczące rękopisu.
Pragnę podziękować Danowi Conawayowi, mojemu nie-
strudzonemu redaktorowi, za wspaniałe pomysły. To na-
prawdę wielkie szczęście móc z nim pracować. Równie po-
myślną okolicznością jest pomoc Jean Naggar i wszystkich
z jej agencji.
Ludzie wciąż mnie pytają, skąd biorę pomysły. W przy-
padku tej książki odpowiedź jest prosta. Doreen, mojej
wspaniałej żonie od ponad trzydziestu lat, przyśniła się in -
tryga, stanowiąca główną oś tej książki. Nie mogę wam jej
teraz zdradzić, bo zepsułbym efekt zaskoczenia w trakcie
czytania, ale jest bardzo sprytna - tak jak moja żona.
Prolog
Lodowaty wicher dął wzdłuż Mercer Street, łopotał mar-
kizami, miotał papiery i szczypał Gene’a Arnolda w policz-
ki. Gene, adwokat z Arizony, postawił kołnierz płaszcza
i wtulił głowę w ramiona, chowając się przed arktycznym
chłodem. Nie po raz pierwszy odwiedzał Nowy Jork, ale
nigdy nie był zimą i kąsający mróz zupełnie go zaskoczył.
Należał do niepozornych mężczyzn - naprzeciwko takich
można godzinę siedzieć, a pięć minut potem nie pamięta się
ich wyglądu. Był średniego wzrostu, okulary w szylkreto-
wej oprawce powiększały jego piwne oczy, a niewielka gło-
wa, gdyby nie półpierścień mizernych szpakowatych wło-
sów, przypominałaby kulę bilardową. Jego życie osobiste,
tak jak powierzchowność, niczym się nie wyróżniało. Był
wdowcem, dużo czytał, a do jego najbardziej awanturni-
czych zajęć należała gra w golfa. Nic, w czym brał udział,
nie wywołało błysku na ekranie radarowym świata - może
z wyjątkiem tragedii, która dotknęła go siedem lat temu.
Praktyka adwokacka Gene’a Arnolda przypominała mo-
notonią jego życie prywatne; zajmował się głównie umowa-
mi gospodarczymi. Przyjechał do Nowego Jorku, by za-
łatwić środki finansowe dla Martina Alvareza, potentata na
arizońskim rynku używanych aut, który chciał rozszerzyć
działalność na sąsiedni stan. Spotkanie z potencjalnym in-
westorem zakończyło się nie tylko pomyślnie, ale i wcześ-
niej, niż się spodziewał, zostało mu więc trochę czasu na
wędrówkę po galeriach na południe od Houston Street i po-
szukanie jakiegoś obrazka, którym mógłby wzbogacić swoją
niewielką kolekcję.
Oczy mu łzawiły i zaczęło ciec z nosa, więc rozejrzał się
rozpaczliwie za schronieniem przed wichurą. Galeria sztuki
na rogu Mercer i Spring Street była otwarta, zanurkował
więc z westchnieniem ulgi do ciepłego wnętrza. O kontuar
w pobliżu wejścia opierała się młoda, szczupła kobieta
w czarnej sukience. Podniosła wzrok znad katalogu, który
studiowała.
- Czym mogę panu służyć? - Błysnęła rutynowym
uśmiechem.
- Chciałem się rozejrzeć - odparł zakłopotany.
Dzieła rozwieszone na białych ścianach galerii należały
do rozmaitych kategorii. Zerknął pobieżnie na serię kolaży
o tematyce feministycznej, po czym zatrzymał się, by się
przyjrzeć paru obrazom bardziej w jego guście. W domu
miał kilkanaście scen z Dzikiego Zachodu: brązowoczerwo-
ne góry stołowe o zachodzie słońca, kowboje na szlaku, coś
w tym stylu. Te tutaj to były pejzaże z Nowej Anglii, właści-
wie marynistyka. Rybackie kutry na rozszalałym morzu,
grzywacze łamiące się na pustej plaży, chatka nad brzegiem
skąpanym w słonych bryzgach. Bardzo ładne.
Przeszedł do zbioru czarno-białych fotogramów, zaty-
tułowanego Pary. Pierwsze zdjęcie, o wyraźnym ziarnie,
przedstawiało dwoje nastolatków w parku, trzymających
się za ręce. Sportretowano ich od tyłu; szli, pochylając się ku
sobie, ich głowy niemal się stykały. Doskonale uchwycony
moment narodzin uczucia. Arnold posmutniał. Dałby
wszystko, aby być tym chłopcem obok dziewczyny. Samot-
ność ciąży najbardziej.
Następna fotografia przedstawiała murzyńską parę w ka-
fejce. Śmiali się: on do rozpuku, z odrzuconą głową, ona
skromnie, nieśmiało, zachwycona, że tak zdołała go roz-
bawić.
Arnold przyjrzał się dokładniej. Nie tego rodzaju dzieła
sztuki kolekcjonował, ale coś go do tego zdjęcia ciągnęło.
Przeczytał informacje na białym prostokąciku umieszczo-
nym obok fotografii i dowiedział się, że autor nazywa się
Claude Bernier, a cena jest do przyjęcia.
10
Przeniósł uwagę na trzecie zdjęcie z serii. Przedstawiało
Zgłoś jeśli naruszono regulamin