Ewa Nowacka
Może nie, może tak
Wydanie polskie 1982
Ilustrowała Krystyna Michałowska
Najpierw wędrowałam i wędrowałam wśród trzcin, wysokich i szeleszczących, zamykały mnie tunelem pełnym szumu, trzepotu, ptasich głosów, potem dopiero była zatoczka o spokojnej wodzie. Pac, pac, pac, zapadały w toń żaby, by za moment wystawić ciekawe oczy spod liści grążeli, chciały widzieć wielkie stworzenie, które tak ciężko tupało na brzegu, i trudno się dziwić, że chciały je widzieć. Kiedy zerkały na mnie, czułam się jakaś szczególnie wielka i potężna, coś w rodzaju Waligóry, Wyrwidęba albo smoka. Rodzina zaskrońców zażywająca kąpieli słonecznej na pniu obrośniętym czapą mchu ignorowała moje przybycie. Leżały bez ruchu w białej plamie słońca i udawały, że nic nie wiedzą o potworze, pod którego stopami ugina się brzeg.
- Idźcie popływać - mówiłam zachęcająco do leniwych zaskrońców, a namawiałam je na kąpiel nie tylko dlatego, że miałam ochotę chociaż raz usiąść na aksamitnie zielonym pniu, ale i dlatego, że trochę się bałam tych długich lśniących ciał wygrzewających się w słońcu.
Trochę się też bałam ogromnego szczupaka stojącego nieruchomo, zawsze w tym samym miejscu, woda łamała migotliwie srebro jego łusek, on chyba spał w cieple letniego przedpołudnia, obojętny na ławice rybiego drobiazgu kręcącego się niestrudzenie tu i tam, podpływającego do samego brzegu i rzucającego się bez powodu do ucieczki.
- Mogłybyście wziąć pod uwagę, że szczupak po drzemce lubi coś przekąsić. - Już byłam w wodzie, przezroczystej i chłodnej, odwróciłam się na plecy i leżałam patrząc w niebo. Właśnie odeszło słońce, puchaty obłok stanął nieruchomo nad jeziorem. - Poważne i rozsądne ryby nie kręcą się szczupakowi pod samym nosem.
Potem popłynęłam bardzo wolno i cicho, żadnych tam rozchlapywań wody, krauli, delfinów i motylków, ta zatoka wymagała przyzwoitej żabki, zresztą nie śpieszyło mi się nigdzie, ani na brzegu, ani w wodzie nie było nikogo, przed kim musiałabym się popisywać.
Zaskrońce dalej spały na swoim pniu, szczupak drzemał w przezroczystej wodzie, żaby obserwowały mnie uważnie - gdy wyżymałam na brzegu mokre włosy.
Nic ciekawego. Wzrost około metra sześćdziesięciu. Niecałe pięćdziesiąt kilo żywej wagi. Nos zadarty, włosy niezdecydowane, mogę być ciemną blondynką albo szatynką, jak kto woli, oczy piwne, znaków szczególnych brak.
- Powinnaś codziennie pić co najmniej litr mleka - mówi mama patrząc na mnie bez szczególnego zachwytu.
- Dlaczego?
- Wszystko wisi na tobie jak na wieszaku.
- Sporo ważę. Agnieszka.
- Madziu, przestań mi wmawiać, że wyglądasz jak pączek w maśle. Być może te twoje źrebakowate kości dużo ważą, ale...
Jeżeli ktoś widział kiedyś źrebaka, wie, co mama chciała mi powiedzieć. Mój szkielet jest w pewnym sensie na wyrost. Jeżeli chodzi o nogi, to od dołu chudziutko, od góry chudziutko, w środku kolano od zupełnie innej nogi, masywne i solidne, ręce mam także wyraźnie za duże i stopy jak podolski złodziej. Powiem szczerze i otwarcie, że nie przypominam dziewczyn z okładek kolorowych tygodników.
Dawniej nie myślałam o tym, czy jestem ładna, czy nie. Kiedy wspominam tamten czas, wydaje mi się, że wszystkie byłyśmy takie same, najwyżej jedna miała jaśniejsze włosy, a druga ciemniejsze, ktoś miał piegi, a ktoś inny nosił okulary. Aż przyszedł taki dzień, w którym okazało się, że wcale nie jesteśmy już takie same.
To była zabawa, taka najnormalniejsza szkolna zabawa, z kolorowymi czapkami, pączkami i z konfetti, bardzo lubiłam ten wesoły harmider, wrzask orkiestry, tłok, w którym hasałam z Agnieszką, Beatą czy Joanną. W zeszłym roku poprosiłam do tańca pana od gimnastyki, powiedział, że gdybym była wyższa, toby mnie wziął do drużyny koszykówki - mam dobrą skoczność i refleks.
Od razu kiedy weszłam na salę, wiedziałam, że coś jest zupełnie inaczej, ale jeszcze nie wiedziałam co. Już grali, ale nikt nie tańczył, wszystkie dziewczyny albo bardzo głośno rozmawiały, albo patrzyły przed siebie dziwnym, niewidzącym spojrzeniem. Mijałam je kolejno, mówiłam: „cześć”, a one mnie wcale nie widziały i nie słyszały. Jakbym nagle przestała istnieć.
Dotarłam wreszcie do Agnieszki, tylko po to, aby zobaczyć, że ona także ma takie same niewidzące oczy i że na coś czeka, pochylona do przodu i milcząca.
- Chodź, Paproch, zatańczymy - odezwałam się do niej tak samo jak rok temu. - Fajnie grają.
Pewno nie usłyszała, więc powtórzyłam:
- Rusz się, Paproch! - Do Agnieszki mówi się Paproch dlatego, że opisując na fizyce jakąś zawiesinę z opiłkami, nazwała te opiłki paprochami, i tak już zostało.
Pociągnęłam ją za rękę, żeby wreszcie wstała, ale ona wyszarpnęła się.
- Nie chcę.
A potem dodała bardzo prędko i cicho:
- Nie gniewaj się, Magda.
To było tak, jakby nagle na środku ulicy, na której zna się każde drzewko i każdą płytę chodnika, wybuchnął - ni z tego, ni z owego - wulkan. Dotąd Agnieszka chciała tego samego, co ja, i ja chciałam tego samego, co Agnieszka. Słowo! Przecież wcale się nie umawiałyśmy, a okazało się, że każda z nas wybrała taką samą letnią sukienkę, lubiłyśmy te same przedmioty i tych samych nauczycieli, miałyśmy jednakowe zdanie o dziewczynach i chłopakach, podobały nam się te same filmy.
- Wracamy przez park, Magda.
- Genialnie! Miałam ten sam pomysł.
Albo:
- Paproch, co o tym myślisz...
- Żeby zapuścić włosy? Może być.
- Magda...
- Tylko bez uników. Klasówka też dla ludzi. Nic się nie łam, Paproch.
Mogła nic nie mówić, ja i tak wiedziałam o niej wszystko, i ja mogłam nic nie mówić, bo Agnieszka wiedziała. wszystko o mnie. Kiedy się bałam i kiedy byłam wesoła, kiedy się martwiłam i kiedy się wygłupiałam, kiedy chciałam czegoś i wtedy, gdy czegoś nie chciałam.
Przyszłam tu z moją radością i chęcią zabawy - która powinna była być radością i chęcią zabawy Agnieszki - po to, żeby się dowiedzieć, że Agnieszka mnie wcale nie potrzebuje. Czasami szczeniak goni dorosłego psa, przysiada przed nim na grubych łapach, macha radośnie ogonem: „Pobaw się ze mną, bardzo proszę” - a ten dorosły pies, zajęty własnymi sprawami, w ogóle nie zauważa smarkacza, nie warczy na niego, nie szczerzy zębów, po prostu dla niego taki szczeniak nie istnieje.
- Jak nie chcesz teraz, to ja poczekam.
- Poszukaj kogoś innego, Magda.
- Kogo?
- Oj, wszystko jedno.
Tak właśnie mi poradziła. Bo ona wcale nie chciała, żebym nad nią stała, wolałaby, żebym odeszła i przestała nudzić.
Ale ja nie umiałam odejść, tkwiłam przy niej bliska płaczu, nic nie rozumiejąca, orkiestra grała i grała, nikt nie tańczył i w ogóle było dziwnie. I trochę strasznie, przynajmniej dla mnie.
Już nie pamiętam, jak odkryłam tajemnicę spojrzenia Agnieszki. Chyba dlatego to zauważyłam, że jej oczy wędrowały tu i tam, błagalne i czekające. Ona patrzyła, na Wieśka, który wychodził, wchodził, gadał z chłopakami, zbliżał się do orkiestry i cofał. A cokolwiek robił, towarzyszyło mu spojrzenie Agnieszki.
Nie lubiłyśmy Wieśka... Właściwie powinnam powiedzieć, że to ja nie lubiłam Wieśka. Traktował mnie jak nicość i już w podstawówce udawał dorosłego, wszędzie był, wszystko widział, trzymał się wyłącznie z chłopakami z liceum, jeździł na srebrnej wyścigówce po osiedlu, na ramiona spływały mu ciemne włosy.
- Jesteś z siódmej? - zahamował tak, że omal nie uderzył mnie kołem.
- Tak.
- Masz złotówkę?
- Mam. A bo co?
- Nie odymaj się, mała. Pójdziesz do budki, tutaj jest numer. Wykręć i poproś Milenę.
- Ja?
- Ty. Ja mam krzywo u jej familii, poznają mój głos. No, mała, bądź człowiek. Powiesz Milenie, że czekam przy piaskownicy. Ona będzie wiedziała. Złotówka nie majątek.
Poczułam się obrażona tą prośbą, ale poszłam do budki, wykręciłam numer, Wiesiek stał obok mnie i uśmiechał się, kiedy powtarzałam sumiennie o tej piaskownicy, nawet z własnej woli dodałam, żeby się pospieszyła.
- Kto dzwoni? - chciała wiedzieć Milena, a ja odpowiedziałam, że to nieważne, ktoś i koniec.
Rzecz jasna znałam ją i ona mnie chyba znała z widzenia, rok temu chodziła do naszej szkoły, spacerowała wieczorami z białym szpicem, Miśkiem, na tych spacerach zawsze łaził za nią jakiś chłopak, raz to był Dariusz, raz Robert, później Sławek, Maciek, Michał, teraz najwidoczniej Wiesiek.
- Jak ona się ładnie rusza - mama zawiesiła konewkę z wodą nad petuniami w skrzynce. - Przeważnie dziewczyny chodzą w długich spódnicach brzydko, jak dragony, ta Milena ma styl.
Spojrzałam z balkonu w przezroczysty wieczór, którym przechodziła Milena. Gdyby mama nie powiedziała przedtem o tym stylu, na pewno bym nic nie zobaczyła. Ale to była prawda - ona szła tak, jakby tańczyła albo jakby patrzyło na nią tysiące oczu.
- Ty zawsze ścinasz obcasy. Nigdy nie widziałam kogoś, kto by tak unicestwiał buty - westchnęła mama z przyganą. - Zanieś jutro sandały do szewca.
Więc znałam Milenę od dawna i znałam Wieśka, ale nie było mi przez to wcale lżej, gdy tak stałam przy Agnieszce, mojej przyjaciółce, na tamtej zabawie. W. pewnym momencie przyszło mi do głowy, że może Paproch ma coś powtórzyć Wieśkowi od jakiejś dziewczyny, i ta myśl trochę mnie uspokoiła.
Żeby się oderwać od niedobrych spraw, przejechałam spojrzeniem po czekających dziewczynach. I nagle zobaczyłam to, czego dotąd nie dostrzegłam. One były inne, trzynaście, czternaście, piętnaście lat, tyle, co ja, ale ja byłam taka sama jak zawsze, a one już nie.
I właściwie trudno powiedzieć, na czym to polegało. Mam takiego wujka, o którym ojciec zawsze mówił: „chłopak”, ten wujek był naprawdę jakby chłopakiem, nieduży, szczupły, ciemnowłosy, stale coś majstrował, wypływał w rejsy, przynosił klasery ze znaczkami, „któregoś dnia zabiorę Magdzioła do »Hortexu« na największą porcję lodów na świecie” - aż się nie chciało wierzyć, że on gdzieś pracuje, zarabia pieniądze i jest tylko o cztery lata młodszy od ojca. No, a któregoś dnia zauważyłam, że wujek nie tylko porusza się jakoś sztywno i nienaturalnie, ale ma zmarszczki, takie łapki w kącikach oczu, ledwo, ledwo widoczne, ale ma. I wtedy zrozumiałam, że on wcale nie jest młody. Coś takiego było z dziewczynami; niby te same, co rok temu, co miesiąc temu, co tydzień temu, a naprawdę - już zupełnie inne. A może one dawno się zmieniły, tylko ja tego nie zauważyłam?
Tak stałam i stałam, nie mając pojęcia, co zrobić, żeby Agnieszka była z powrotem Agnieszką, aż wreszcie pojawił się któryś chłopak z ósmej, Paproch zerwał się i ruszył w tany, nie poświęcając mi jednego spojrzenia. Tańczył, wdzięcznie poruszając ramionami i przesadnie uginając kolana, śmiał się i był zupełnie innym Paprochem niż moja Agnieszka. Inne dziewczyny też tańczyły, wszystkie tańczyły z chłopakami, a ja niczym sumienny strażnik wartowałam przy pustym krzesełku, coraz bardziej przerażona, smutna i niepewna.
- Nie tańczysz? - pan od gimnastyki zatrzymał się obok mnie, pewno mu się zrobiło żal samotnej biduli. - Dlaczego nie tańczysz, Magda? Nie masz ochoty?
- Nie lubię.
- Coś nowego. Dawniej chyba lubiłaś?
- Człowiek się zmienia.
- Tak, oczywiście - zgodził się i poszedł ku drzwiom, nie zawracając sobie więcej głowy moimi kłopotami. I dobrze, że poszedł, z dwojga złego wolałam samotność niż współczucie. Na pewno wyglądałam jak bida z nędzą, podług określenia mojej babci, albo jak panna Migotka uwięziona w potężnych kajdanach opatrzonych żelazną kulą, ten rysunek zawsze budził we mnie litość dla biednej panny Migotki. Była taka bezbronna ze swoją grzywką nad kartoflowatym nosiskiem i ze swoim ogonkiem kokieteryjnie ozdobionym kokardką.
Nikt nie chciał ze mną tańczyć, chłopcy mijali mnie obojętnie, rozglądali się, prosili Beatę, Joannę, Kaśkę, Agnieszkę, Hankę, ale nie mnie.
Rozszerzone źrenice, policzki w wypiekach, trzęsące się wargi, tak musiałam wyglądać, teraz wiem o tym, można się kogoś takiego przestraszyć, zresztą to jest bez znaczenia, jak wtedy wyglądałam.
- Wybierz. - Z pewnym trudem zrozumiałam, że to ja mam wybrać, ktoś podsunął mi koszyk pełen papierowych kwiatów, machinalnie wzięłam wielki mak leżący na wierzchu i ścisnęłam go mocno w palcach. - Przypnij. - Ten ktoś od kwiatów (dotąd nie wiem, kto to był, patrzyłam na niego nie poznając) przyciszył głos: - Komu powiedzieć, żeby wziął mak?
Milczałam, a tamten cierpliwie powtórzył:
- Komu powiedzieć?
A więc to jest tak, to tak. Sekrety, tajemnice, cichnące szepty, coś dla niej, dla niego, tej, tamtego, dla Joanny, Beaty, Aliny, Hanki, Katarzyny. Dla Agnieszki.
Dla mnie nie. Dla mnie nie.
- Z kim się umówiłaś?
- Z nikim - odpowiedziałam wreszcie cicho i z nienawiścią. - Ja nie chcę, wiesz?
- Dobra, nie złość się. Twoja rzecz.
Ciągle jeszcze trzymałam ten bibułkowy kwiat, szerokie czerwone płatki, brązowe zwitki w środku, czarna łodyżka z jednym zielonym liściem. Wiedziałam, że nikt nie wybierze drugiego maku, bo ten pierwszy trzymałam ja.
Właśnie dlatego, że ja. Widziałam kiedyś film: duża, ciemna sala pełna ludzi, rozbłysnęło światło, jedna twarz, druga, trzecia, powoli z ciemności wyłaniali się wszyscy, którzy tam byli, starzy i młodzi, brzydcy i piękni, tylko jeden kąt pozostał mroczny. Tam ktoś był.
Albo inaczej. Przy zabawie w ciuciubabkę tylko ktoś jeden ma zawiązane oczy, śmiesznie maca przed sobą rękami, potyka się, można przebiegać obok niego, potrącać, zakradać się z tyłu. Ciuciubabka nie wie, nie widzi, jeżeli jej się uda coś złapać, to raczej przypadkiem, strasznie śmieszna jest taka ciuciubabka.
Kto mi zawiązał oczy? Dlaczego?
- Hanka, zamień się ze mną - rozpoznaję głos Agnieszki. - Tobie wszystko jedno.
- Co masz?
- To. Chyba niezapominajka.
- Wolisz słonecznik?
- Tak. Bardzo proszę.
- Bierz. Mam dobre serce. A nie wolałabyś przypiąć sobie takiego ślicznego, czerwonego serduszka?
- Daj spokój - przerwała blado Agnieszka, mój Paproch, moja przyjaciółka.
- Nie wypieraj się, słyszałam od dziewczyn. Winszuję, ale nie zazdroszczę.
Nie mogłam tego słuchać. Już dawno działo się coś, o czym powinnam była wiedzieć, coś, z czego podśmiewała się Hanka, o czym plotkowały dziewczyny z naszej klasy. Gdyby to była nieprawda, inaczej brzmiałby głos Agnieszki, nie tak blado, lękliwie, nie z tym tonem prośby, żeby nie wyśmiewać jej tajemnicy.
Zrobiło się straszne zamieszanie, orkiestra już grała, chłopcy szukali dziewczyn, dziewczyny chłopców, niezapominajka niezapominajki, róża róży, fiołek fiołka.
- Taki sam ma Marek...
- Beatko, słoneczko, popatrz, gdzie jest lilia.
- Coś ty! Przecież miałam wziąć tulipan.
- A to nie jest tulipan?
- Nie!
Podobierali się wreszcie. Jest coś takiego w tangu, niedobrego, smutnego, może nie w każdym, w tym, które wtedy grali, na pewno było.
Słonecznik tańczył oczywiście ze słonecznikiem, Agnieszka wydawała się bardzo niska przy wysokim Wieśku. Coś mówił do niej, pokręciła przecząco głową. Uśmiechnął się i ona się także uśmiechnęła. Czego ja chcę? Przecież po to przychodzi się na zabawę, żeby tańczyć. Dlaczego Agnieszka miałaby tańczyć ze mną jak rok temu, jak dwa lata temu? Może tańczyć z Wieśkiem. Może tańczyć, z kim ma ochotę. Ale dlaczego coś mnie dławi w gardle, gdy tak stoję z ogromnym czerwonym makiem w dwóch palcach, na tle ściany i długiego rzędu pustych krzeseł?
- Co jest, Magdzioł, jak rany?
- Nic - odpowiadam Kaśce patrzącej na mnie zza ramienia Krzysztofa. - Nic nie jest.
Odtańczyli, a ja stałam dalej, nie wiadomo czemu nie przyszło mi do głowy, że po prostu mogłabym pójść, sobie. Wrócić do domu, oświadczyć, że mnie rozbolała głowa albo coś w tym stylu, zamknąć się w pokoju i bez świadków opłakać podstępną zdradę Agnieszki, swoją inność i ten czerwony kwiat, który trzymam zupełnie niepotrzebnie.
Saksofon urwał swój lament, jęknęła po raz ostatni trąbka, Agnieszka powędrowała za Wieśkiem ku drzwiom, coś mówiła, widziałam, jak zatoczyła szerokie koło ręką. Co to mogło znaczyć? Co powiedziała do tego wysokiego chłopaka o długich włosach, za którym szła tak ulegle? „Magda? Magda jest poprzeczniak. Już się nie przyjaźnimy. Popatrz, tam stoi i jest zła jak osa”. Może tak właśnie mówiła. A może zupełnie co innego. Na przykład o tym, że napiłaby się coca-coli, albo o tym, że saksofonista fałszował. Teraz, dzisiaj, nie odgadnę żadnej myśli Agnieszki, Paprocha, przyjaciółki, bo nie wiem, co ja, Magda, zwana Magdziołem, mówiłabym, gdybym to ja - przyozdobiona małym słońcem o brązowym środku - szła za wysokim, ciemnowłosym chłopcem ku drzwiom.
- Magda... - To jest głos Agnieszki, palce Agnieszki ściskają moje palce trzymające czerwony mak. - Magda, nie gniewaj się, ja ci wszystko powiem... - A więc jednak wróciła, chce mnie pocieszyć, coś tłumaczy, poczułam równocześnie i ulgę, i złość, chociaż nie potrafiłabym wytłumaczyć, na kogo czy na co się gniewam. - Magdzioł, nie bądź taki, no, Magdzioł...
- Mogłaś mi powiedzieć wcześniej, że ci przeszkadzam. - Agnieszka zamrugała przerażona moim tonem. - A tłumaczyć nic nie musisz, każdy wie, że latasz za Wieśkiem.
- Magdzioł...
- Nie jestem żaden Magdzioł - brnęłam dalej, zacinając się ze złości. - Znalazłaś sobie koleżankę, Magdziołka, matołka - cielę na niedzielę, powiesz mi byle co i cześć, ja się ucieszę i sam miód z chałwą! Powiedz to lepiej swojemu Wiesiulkowi... Agnieszka odstąpiła krok do tyłu.
- Magda, coś ty...
- To! Właśnie to!- prawie warknęłam, aż się sama zdziwiłam, że potrafię tak zawarczeć.
Ona zwyczajnie ode mnie uciekła, już jej nie było.
- Ty jesteś Magda?
Język mi skołczał, poczułam, że blednę.
- Długo mam czekać z tymi pączkami dla was? Agniecha poszła po ciebie i przepadła. - Wiesiek dopiero teraz zauważył, że coś ze mną jest nie tak, zupełnie nie tak. - Usiądź, mogę ci przynieść oranżady, jak chcesz.
- Ale usiądź - popchnął mnie w stronę krzesła. Usiadłam, chociaż powinnam była stać dalej wyprostowana, z czerwonym makiem w ręce. - Śmieszna jesteś.
Pochylił się, zajrzał mi prosto w twarz.
- Agniecha nie wspominała, że jesteś przygłucha, przykry defekt. Poczekaj, ty na jesieni dzwoniłaś do takiej jednej...
- Do Mileny.
- Jasne, do Mileny. Jestem ci winien złocisza. Wolisz monetę czy w postaci płynnej? Nie patrz tak, proponuję ci oranżadę.
- Nie chcę!
- Pięknie. Jak przyjdzie Agniecha, powiedz, że jej szukałem. To chyba możesz?
Musieliśmy bardzo dziwnie wyglądać, ja skulona w czworo na krzesełku i ten Wiesiek pochylający się ku mojej spuszczonej jak najniżej głowie.
- To chyba możesz?
Ja... ja go nienawidziłam. Wyśmiewał mnie w jakiś dziwny, nieznany sposób i dlatego, że mnie wyśmiewał, pochylał się nade mną i pytał tak, jak się pyta głupiego dzieciaka, który ryczy nie wiadomo z jakiego powodu.
- Rozmowna nie jesteś, stanowczo ci odradzam w przyszłości prawo, adwokat musi mieć gadane. Wiesz, mam coś dla ciebie. Co byś powiedziała, gdybym ci przyniósł drugi mak do kompletu? Wiem, gdzie go szukać.
Już go nie było, a ja zerwałam się tak pospiesznie, że krzesło upadło, i pobiegłam do drzwi. Było mi wszystko jedno, czy ktoś widzi moją ucieczkę, byle dalej od tego miejsca, tej sali, płaczu saksofonu, jęczenia trąbki, grzmotu bębna, od tych wszystkich tańczących, od Agnieszki i od jej wstrętnego Wieśka. Kto mu dał prawo wyśmiewać się ze mnie? „Masz złotówkę, mała”. Małej za złotówkę należy się oranżada. „Powiedz Milenie, że czekam”. „Powiedz Agnieszce, że jej szukałem...” Znalazł sobie posłańca, papugę, kogoś do powtarzania i przekazywania. Nie, nic nie będę powtarzała.
Zrywam z wieszaka płaszcz, nie mogę trafić w rękawy, na podłogę wypada szalik, rękawiczki, czapka.
- Jeszcze wcześnie - uspokaja mnie pani woźna ze swojego stołka przy drzwiach szatni. - Chyba powiedziałaś w domu, że zabawa do dwudziestej pierwszej?
- Ja muszę - odpowiadam nie bardzo do sensu, usiłując jakoś dojść do ładu - z rozdygotanymi rękami, z paltem, które stało się złośliwe i nieposłuszne, z rękawiczkami, które znowu spadły. - Ja muszę już.
- ...
entlik