Francis Clifford - Ksiezyc w dzungli.pdf

(659 KB) Pobierz
Francis Clifford
Księżyc w dżungli
Honour the Shrine
Przełożyła Zofia Kierszys
Gdy bez czci zdadzą mi się wszyscy inni święci,
Nie daj świętości twojej zbrukać w mej pamięci.
(Fulke Greville, lord Brooke, 1554–1628)
Od autora
Jest w tej powieści wzmianka o nieżyjącym już generale majorze Orde Wingate,
odznaczonym medalem „Za Wybitne Osiągnięcia Wojskowe”, i o Czinditach. Całość
jednak pod każdym innym względem to twór fantazji autora i przedstawione tu postacie są
fikcyjne.
Niemniej podaję dla orientacji Czytelnika fakty następujące:
Japończycy wkroczyli do Birmy w grudniu 1941 roku i do maja 1942 zajęli ten kraj
całkowicie.
Pierwsza ekspedycja generała Wingate do Birmy północnej trwała od lutego do
kwietnia roku 1943
Wyzwalanie Birmy przez aliantów zakończyło się zajęciem Rangunu w maju roku
1945.
Początek zakończenia
Z miejsca, w którym stoję, widać, jak dach dżungli falisty, pożłobiony, cały w karby
sinawozielone, ciągnie się bez miary i zanika w fioletowej mgiełce pomiędzy ziemią i
niebem. Daleko, tam gdzie wzgórza opadają ku równinom, jaśnieją szerokie pręgi
szklistego blasku tak rozedrgane upałem, że dżungla zdaje się przetaczać niczym potężne,
wielkie ociężałe fale.
Na prawo poniżej mnie strome zbocze tworzy prawie pionową ścianę z
wybrzuszeniem sterczącym z cienia jak omszały występ muru. Tu i ówdzie szlak
prześwieca nierównymi skrętami, jak gdyby ktoś cisnął przetarty powróz, przy czym te
cienkie zygzaki są jedynym urozmaiceniem zielonej jednostajności rozlanej wokoło. I na
niebie tylko samotny obłok, pożyłkowany, w kształcie pięści z długim sękatym palcem
uniesionym pod słońce urozmaica monotonię błękitu.
Wobec piękna tego krajobrazu zapominam na chwilę, dlaczego odwróciłem się, żeby
popatrzeć. Potem jednak widzę kompanię i znów kipi we mnie niecierpliwość. Wrzeszczę
na żołnierzy, że mają iść razem, chociaż równie dobrze mógłbym wydać rozkazy
głuchoniemym. Gonią przecież resztkami sił.
— Dołączać! Nie rozciągać się!
Powtarzam to, dopóki nie dołączają. Ale wyglądają tak samo jak przedtem: ogorzali,
zmordowani, oczami jak z ołowiu zapatrzeni tępo w wąski szlak przed sobą, idą
chwiejnie, uginając się nieomal pod ciężarem broni i ekwipunku, i mundury im czernieją
od potu.
Siłą rzeczy ja również powinienem być w takim stanie, a przecież jakoś nie czuję
zmęczenia. Od samego rana trwa ten marsz przeważnie pod górę, w skwarze bez
najlżejszego bodaj powiewu wiatru. Przeszliśmy prawie dwadzieścia mil i możliwość
dogonienia Japończyków jeszcze za dnia jest znikoma. Coś jednak gna mnie naprzód,
toteż fakt, że moi ludzie nie mogą przyspieszyć kroku, zaczyna mi działać na nerwy.
Od tygodnia tropimy ten oddział Japończyków. Jakkolwiek mieli mnóstwo miejsc
dogodnych, gdzie mogliby z nami walczyć, nie zatrzymali się dotąd ani razu, a myśmy ich
ścigali przez cały czas prawie nieprzerwanie. Teraz wyprzedzają nas może o dwie godziny
drogi — nacętkowane kleszczami zwłoki ich zmarłych, na które dzisiaj się natknęliśmy,
nie leżały dość długo, żeby przyciągnąć sępy — i zawsze istnieje ewentualność, że oni
gdzieś na wzgórzu powyżej nas czekają gotowi otworzyć ogień. Ale uznałem, że to raczej
nieprawdopodobne. Są przecież wykończeni tak, jak wykończona jest cała armia japońska
w Birmie, chociaż jeszcze usiłuje trzymać się w ryzach na równinach wysuniętych dalej
na południe.
Otrzymałem rozkaz nękania ich uporczywie, odkąd więc natrafiliśmy na ich ślady,
popędzałem kompanię, jak tylko mogłem. Chyba ani jednej godziny światła dziennego nie
pozwoliłem zmarnować. Z początku doganialiśmy ich maszerując szybko po spieczonych
równinnych polach ryżowych. Ale u podnóża wzgórz, gdzie szlaków biegło wiele,
przepadli jak kamień w wodę i minęła cała doba, zanim odnaleźliśmy trop znowu. Oni
tymczasem skręcili w kierunku południowo–wschodnim i właśnie wtedy, gdy to
stwierdziłem, zorientowałem się, że zapewne idą do Sampralam.
Od tamtej chwili wiem tylko jedno: muszę dotrzeć tam możliwie jak najprędzej.
Japończyczy służą mi za pretekst. W głębi duszy mam nadzieję, że nadal zdołają nas nieco
wyprzedzać, będzie więc konkretny powód do utrzymywania tego morderczego tempa.
Parę razy chyba pomyślałem z lękiem, co mogliby zrobić, jeśli dojdą do Sampralam przed
nami, ale przypomniałem sobie, jak ich przyjmowano w innych wsiach, i natychmiast się
uspokajałem. Grunt, że nas tam prowadzą, dając mi sposobność, o jakiej nawet nie
marzyłem.
Zapuszczenie się tak daleko w te górzyste okolice bez zapewnionych dostaw żywności
jest ryzykiem. Z początku wszystko, co było nam potrzebne, otrzymywaliśmy z łatwością
w większych osadach. Już od trzech dni jednak nie przechodziliśmy przez żadną wieś —
dużą czy małą — ani nie spotkaliśmy nikogo, kto by nam udzielił informacji, i w
rezultacie od trzydziestu sześciu godzin musimy się zadowalać tylko połową racji
żywnościowych. Oczywiście liczę na to, że w Sampralam uzupełnimy zapasy, a przecież
coś znacznie dla mnie ważniejszego nakazuje mi przyspieszać tę popołudniową
wędrówkę, żeby dojść tam przed nocą. Zwykłe postoje dziesięciominutowe skróciłem do
minut pięciu, ostatniego postoju nie zarządziłem wcale. A teraz stoję przy szlaku,
zirytowany opieszałością wyczerpanych żołnierzy i wrzeszcząc gniewnie próbuję ich
pobudzić do zebrania w sobie resztek sił na tym końcowym, jak mi wiadomo, odcinku
naszej drogi.
Maszeruje drugi pluton: trzech żołnierzy depczących sobie po piętach, potem luka
długości około dwudziestu stóp, czwarty żołnierz i znowu luka. W odległości ponad stu
jardów, tam gdzie szlak zakręca na wybrzuszeniu zbocza, kulejąc wlecze się kilku
maruderów. Przykładam stulone dłonie do ust i ryczę do nich, po czym znowu dopinguję
tych, którzy z trudem człapią obok mnie:
— Dołączyć!
Dowódca krajowców, subadar Ba Tin, idzie pod górę na czele ostatniego plutonu. To
mój zastępca, mały człowieczek o zasobach energii, można by myśleć, nieograniczonych.
A przecież nawet on potyka się, zatacza i poci jak cała kompania. Wlepia we mnie wzrok
bez wyrazu, jak gdyby mnie nie poznawał; na jego zwykle uśmiechniętej twarzy tym
razem nie ma uśmiechu. Ta twarz pod szerokim rondem kapelusza wygląda jak brunatna
maska woskowa, zaczynająca już się roztapiać.
Widząc, w jakiej jest kiepskiej formie, nagle zdaję sobie sprawę, że wymagam za
dużo… trzeba dać im odsapnąć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin