Francis Clifford - Nagi poslaniec.pdf

(770 KB) Pobierz
Francis Clifford
Nagi posłaniec
The Naked Runner
Przełożył z angielskiego Jacek Makojnik
Johnowi Attenborough
i Robinowi Dennistonowi
Rozdział pierwszy
Sam Laker patrzył, jak jego syn nakłada sobie drugą ogromną miskę płatków, po czym
zasypuje je cukrem i zalewa śmietaną. „Boże — pomyślał z podziwem — ileż człowiek
potrafi w siebie wpakować, kiedy ma czternaście lat.” A przecież dobrze wiedział, że to
dopiero początek. Później przyjdzie kolej na jajka na bekonie, jakieś pół tuzina grubo
posmarowanych masłem grzanek i wreszcie, na zakończenie, pewnie jeszcze jabłko. A i
tak głód powróci na długo przed lunchem. Raptem tydzień wcześniej pani Ruddick
oznajmiła, że kiedy Patrick przyjeżdża z Greynham do domu, trzeba robić zakupy jak dla
całej dodatkowej rodziny. „Najważniejsze — pomyślał Laker — że mu to nie szkodzi. Jest
krzepki i jak na swój wiek wyrośnięty. Helen byłaby zadowolona. No, może nie z
fryzury.”
Złożył „Telegraph”, dopił kawę i uśmiechnął się.
— Jakie masz na dzisiaj plany?
— Planetarium.
— Aha, faktycznie, przecież mówiłeś. Z Timem Maxwellem?
— No.
— A potem?
— Chyba skoczymy nad rzekę. To znaczy, jeżeli pogoda się utrzyma. Bo jeżeli nie, to
pewnie wpadniemy do niego posłuchać płyt.
— Znowu? Przecież słuchaliście wczoraj?
— Chcieliśmy słuchać, ale Timowi nawalił adapter. Mają mu go zrobić na popołudnie.
— Aha. — Laker zawahał się. — Czyli dzień masz mniej więcej rozplanowany?
— Mniej więcej. Wstał, odsuwając krzesło.
— W planetarium powinno ci się podobać.
— Chyba tak.
— No to baw się dobrze.
— Dzięki.
— I nie przesadzaj z popisami, jeśli pójdziecie nad tę rzekę.
— Dobra. To na razie.
Rano prawie wcale ze sobą nie rozmawiali. Patrick nigdy nie schodził na dół o czasie,
a Laker miał zwyczaj zjawiać się w Gale & Watts punktualnie o dziewiątej trzydzieści.
Poza tym poranek, nawet weekendowy, nie jest najlepszą porą na rozmowy; chociaż z
drugiej strony Laker często miał wyrzuty sumienia, że zostawiając dzieciaka samego sobie
pięć dni w tygodniu, i to praktycznie przez całe wakacje, dopuszcza się aktu notorycznej
dezercji. Byłoby całkiem inaczej, gdyby chłopak nie był jedynakiem albo gdyby Helen
żyła… Ale rozpamiętywanie tego nie miało żadnego sensu. Na szczęście Patrick był
wyjątkowo samodzielny, a zaplanowana na następny tydzień wycieczka do Lipska i
Niemiec Zachodnich miała mu umożliwić odrobienie przynajmniej części zaległości.
Przyszła poczta. Rachunek za telefon, widokówka do pani Ruddick i wysłany z Paryża
list do Patricka. Patrie Laker, Esquire
*
. Laker wszedł do pokoju i rzucił kopertę na stół.
— Właśnie przynieśli. Od kogo to?
— Od Gilles’a — odrzekł Patrick. — Gilles Leroux.
— Bufon, nie sądzisz?
— Czemu?
— To esquire na kopercie.
Patrick otworzył szerzej oczy.
— O Boże.
— A tak przy okazji…
— No?
— Odwiedź fryzjera, dobrze?
Patrick uśmiechnął się drwiąco i Laker zamknął drzwi. Mniej więcej minutę później
zajrzał do kuchni.
— Będę jak zwykle, pani Ruddick. Koło wpół do siódmej.
— Dobrze, proszę pana.
— Patricka zdaje się też nie będzie przez cały dzień. Na razie jest zajęty
pochłanianiem.
— Rzeczywiście, trudno to inaczej nazwać. Gdzie on to wszystko mieści? Ale w tym
wieku wszyscy są tacy sami. — Oto cała pani Ruddick: uśmiechnięta, niezawodna, godna
zaufania. — Żeby pan widział mojego siostrzeńca…
— A, właśnie, jest do pani kartka. Zostawiłem w korytarzu.
Z wyjątkiem paru puszystych obłoków niebo było całkiem czyste. „Mogłoby trochę
popadać” — pomyślał, idąc do garażu i spoglądając kątem oka na klomby róż. Nie miał
najmniejszej ochoty na podlewanie, ale wyglądało na to, że raczej go ta wątpliwa
przyjemność nie ominie. Wyprowadził humbera, zamknął bramę garażu i ruszył
zadrzewioną aleją.
Do Gale’a & Wattsa miał około pięciu mil i dobre dwadzieścia minut czasu. Zwolnił
przed skrzyżowaniem, przepuścił sznur samochodów, po czym wjechał na główną drogę,
prowadzącą przez Oatlands, a później koło stacji benzynowej i dalej aż do Weybridge.
Drzewa i żywopłoty rosnące wzdłuż autostrady pokrywały przekwitające kwiaty. Opuścił
szybę pozwalając, by świeże powietrze wdarło się do auta. W Oatlands zjechał na lewy
pas, zatrzymał się, wysiadł i przeszedł na drugą stronę do kiosku z papierosami.
— Dobry panu. — Kioskarz sięgnął rutynowo do odpowiedniego kartonu i położył na
ladzie paczkę tych samych co zwykle papierosów. — Ładny mamy dzisiaj poranek,
prawda?
— Ano ładny.
— Należy nam się.
Laker odebrał resztę, podziękował skinieniem głowy i wyszedł. Później wielokrotnie
śledził w myślach cały ten koszmar, chwila po chwili, aż do tego właśnie momentu i
zastanawiał się, czy Slattery rzeczywiście by się z nim skontaktował, gdyby nie tych kilka
sekund. Ale tam i wtedy był świadomy jedynie kobiety z wózkiem, która znalazła się na
kierunku jazdy zbliżającej się ciężarówki. Nienormalnie ostro widział przerażoną twarz
kierowcy w wysokiej kabinie, a spostrzegłszy, jak kobieta zadrżała w pół kroku, zdał
sobie sprawę z nieuchronności katastrofy.
Dalej kierował nim tylko instynkt. Rzucił się do przodu, pochylił i celując w talię
kobiety natarł na nią w stylu wytrawnego rugbisty. Właśnie zaczęła krzyczeć, kiedy wbił
się w nią prawym barkiem. Jęknęła i wyrzuciła ręce do góry. W przebłysku świadomości
poczuł, że ciągnie ją za sobą. Niczym w zwolnionym tempie dojrzał wózek zjeżdżający
ciężarówce z drogi i jej potężną maskę, zbliżającą się z piskiem zablokowanych
hamulców zmieszanym z dobiegającym z oddali ochrypłym ludzkim głosem. Później
upadli na ziemię — on na górze, a kobieta pod nim — i potoczyli się jeszcze kawałek.
Kątem oka dostrzegł, jak na tle nieba zamajaczyła czerwona burta pojazdu, poczuł, jak
błotnik otarł mu się o ubranie, i dopiero wtedy uwierzył, że są bezpieczni. Samochód
stanął, tuż nad głową Lakera otworzyły się drzwi kabiny, a następną rzeczą, którą
zapamiętał, była stężała w przerażeniu twarz kierowcy, przyglądającego mu się przez
tumany kurzu.
— Nic panu nie jest?
Laker poruszył się i poczuł, że lewą łydką dotyka koła ciężarówki. Próbował
powiedzieć: „Chyba nie”, lecz jakiś chwilowy brak połączenia pomiędzy mózgiem a
językiem sprawił, że tylko zakaszlał.
— Jezu!
Kierowca zeskoczył na ziemię, a Laker powoli podniósł się na kolana. Kobieta też się
poruszyła, powtarzając nieprzytomnie: „Michael…? Michael…?” Pomiędzy ciężarówką a
chodnikiem stały już ze trzy osoby, podnosząc wózek, który przewrócił się na bok.
— Jezu — powtórzył kierowca. — Gdyby nie pan, byłoby już po nich. Nic się panu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin