Francis Clifford - Zielone laki raju.pdf

(825 KB) Pobierz
FRANCIS CLIFFORD
Z
IELONE
ŁĄKI
RAJU
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
T
HE
G
REEN
F
IELDS
OF
E
DEN
PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KIERSZYS
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX
WARSZAWA 1985
Mówią, że na zielonych łąkach raju spokój, podobno.
Umrzeć trzeba, żeby się przekonać, czy rzeczywiście
E. O’Neill, Dziwne interludium
George’owi i Janet Evansom - poświęcam
Rozdział pierwszy
Pod koniec swego listu, gdy doszedł do punktu, gdzie żadnym już kłamstwem nie
mógłby jej ani zranić, ani ukoić, napisał:
Nie zdołasz mnie znaleźć, więc nie ma sensu, żebyś próbowała. Nie warto też
zadręczać pytaniami Sama Grigga, on nie wie. Nikt nie wie. Jedynym człowiekiem, który
potrafi coś Ci powiedzieć, jest doktor Urquhart, a on tylko powtórzy diagnozę Devlina.
Mam przed sobą parę miesięcy czasu, to wszystko. Nawet mordercy wolno wyrazić
ostatnie życzenie, więc błagam Cię, udziel tego prawa, i mnie. Zostaw mnie w spokoju,
Catherine. A ponieważ nie mogę liczyć na to, byś zrozumiała, mogę tylko jeszcze raz Cię
zapewnić, że mi żal - nawet nie wiesz, jak bardzo mi żal…
W godzinę i pięć minut po wyprowadzeniu taksówki z duchoty i zgiełku Barranca
kierowca, jak gdyby dopiero teraz mu się przypomniało, że wiezie pasażera, zerknął przez
ramię:
- Dokąd pan chce w Quepos?
Loader wzruszył ramionami, za późno jednak, by dać tym do zrozumienia, że mu
wszystko jedno. Kierowca już patrzył znowu na szosę; chociaż przy kluczyku stacyjki
huśtał się święty Krzysztof i do brezentu budy przypięty był obrazek Matki Boskiej, zbyt
ufnie po tej szosie jechać nie należało. Opony zapiszczały bezsilnie na podwójnym
zakręcie i Loader całym ciałem odczuł gwałtowną dwukrotną zmianę kierunku. Minęło
prawie pół minuty, zanim znów padło pytanie, tym razem bez oglądania się w tył.
- Quepos już za następnym wzniesieniem, seńor. To dokąd pan chce?
- A dokąd pan by radził?
- Pan nie do którejś z tych will?
- Do hotelu.
- Więc do Las Gaviotas. - Kierowca smętnie uśmiechnął się w lusterko. - No, ja
właściwie nie radzę. Ale nic innego nie ma… w tym Quepos.
- Wystarczy dla mnie - powiedział Loader.
Na razie interesowała go tylko perspektywa kąpieli i snu. A zatem Las Gaviotas -
niech będzie. Przynajmniej jedna z licznych decyzji do podjęcia już odpadła.
Rozstrzygnął wszystkie, jakie mógł, problemy, jeśli chodzi o najbliższą przyszłość, i to
podkopało jego siły. Nawet konieczność dokonywania z dnia na dzień wyboru w sprawach
jak najbardziej błahych zaczęła mu się wydawać ciężarem.
Zmęczony był już w chwili, gdy schodził ze statku, i obojętnie oglądał obcy, surowy
krajobraz wyspy Galilea. Barranca pozostała mu w pamięci jako miasto brunatne,
inkrustowane w żółtych skałach, przecięte brunatnoszarą rzeką płynącą wąwozem wśród
plam zieleni. Na środkowej równinie wyspy widział ziemię uprawną, czerwoną jak pieprz
turecki i szosę białą, sypką jak mąka.
Prawie wbrew jego woli te kolory go uderzały. Teraz szosa kręto pięła się pod górę
wśród rozrzuconych tamaryszków i pojedynczych sosen, które przypominały czarne
parasole. Od czasu do czasu przebłyskiwało zza drzew coraz bliższe morze, kobaltowy
spokój aż po cieniutką linię horyzontu. A gdzieś za wyprasowaną równiną ukazywały się
przelotnie na ostrzejszych zakrętach aksamitne fałdy wzgórz.
- Pan tu na długo?
- Nie wiem. - Te słowa nawet w obcym języku wzbudziły w Loaderze nieuniknioną
trwogę. - Na jakiś czas.
- Las Gaviotas to pensjonat - rzekł kierowca znacząco. - Drugiej klasy. - Zaryzykował
nad kierownicą machnięcie ręką z rozstawionymi palcami. - Nie najlepszy, nie najgorszy.
Pan rozumie?
Loader skinął głową. Gaviotas. Mewy… Musimy trochę się zastanowić, żeby sobie to
przetłumaczyć, ale i tak tydzień na hiszpańskim lądzie starł większość rdzy z jego
hiszpańszczyzny, która wcale nie była taka zła, jak przypuszczał, wiele mu ułatwiała i z
każdym dniem ulegała poprawie.
- Czysty jednak - rozwodził się kierowca. - Właściciel to niejaki seńor Berris.
Szosa, przez chwilę równa, zaczęła spiralą łagodnie opadać. Poniżej - tam gdzie
marszczyło się i pieniło morze - przy poszarpanym skalistym brzegu tworzył się szereg
miniaturowych zatok. Półkoliście nad największą z nich rozsiadła się duża wieś z
piaskowca, różowawa i rozedrgana w słońcu południowej godziny.
- Quepos, seńor.
Loader pochylił się do przodu. Niski, szeroki kościół z kopułą jak meczet. Zastygłe w
powietrzu zielone eksplozje palm i między nimi żebrowane szczyty dachów. Uliczki i
zaułki w ich cieniu jak krzyżujące się wąskie okopy i falochron w kształcie litery L, kilka
łodzi rybackich bez masztów.
Więc to tu? To ma nastąpić tutaj?
- Las Gaviotas jest niedaleko przystani - rzekł kierowca, ale zanim Loader zdążył
spojrzeć we wskazanym kierunku, wieś zniknęła za murem rozrośniętych opuncji.
Taksówka zgrzytała na wybojach. Minęli parę na skraju wsi stojących domów, których
ochrową szarość ożywiały plamy powojnika i euforbii. Ciemnoskóre dzieci grzebały w
piachu przed otwartymi wrotami podwórka.
Kury, czarne i białe świnie. Jakiś staruszek jechał na oklep na kościstym mule.
Loader przymknął oczy. Było parno i ogarniało go coraz większe zmęczenie. Wybrał
Quepos oglądając mapę jeszcze na statku przed wylądowaniem w Barranca, ale ciekawość
szybko w nim osłabła. Żadnych uczuć ostatnio nie potrafił w sobie podsycać oprócz
nieustannej grozy.
Usłyszał głos kierowcy:
- Wille przeważnie są za wsią… nad mniejszymi zatokami. Byłem w dwóch co
najmniej. Pięknie w nich. Wspaniale. - Cmoknął pulchnymi wargami. - Może pan się
wprowadzi do którejś, seńor.
- Może - jak echo powtórzył Loader.
- Niektóre są do wynajęcia, niektóre na sprzedaż. Teraz nie sezon, nie powinien pan
mieć trudności.
Wszyscy wychodzili z tego samego założenia - że on jest bogaty. Nieważne, że
ubranie miał pomięte i tylko dwie dosyć zniszczone walizki. Kogo stać na paszport
zagraniczny, podróże statkiem, wynajmowanie taksówek, zatrzymywanie się w hotelach
czy choćby drugorzędnych pensjonatach, ten siłą rzeczy reprezentuje kapitał.
- No, ale - dodał kierowca bez entuzjazmu - w Las Gaviotas źle nie jest. Bardzo
czysto. I bardzo tanio, naturalnie. Seńor Berris to mój znajomy.
Kiedy Loader otworzył oczy, taksówka jechała już przez wieś, główną zapewne ulicą.
Jedna kawiarnia i druga, kilka bazarowych sklepików, na jednym końcu kościół, na
drugim nieduży plac. Ostro zarysowane spłachetki granatowego cienia i oślepiająca gra
słonecznych blasków. Jakiś aromat korzenny. Nieliczni ludzie snuli się bez celu.
Zobaczył jeszcze jeden miejscowy samochód, w takim stanie mniej więcej jak jego
taksówka i - może po to, by sobie przypomnieć, że Afryka jest blisko - spętanego
wielbłąda. Ale stwierdził, że już nie potrafi odczuwać zdumienia.
- Urodziłem się tutaj - mówił kierowca. - Quepos to moja wieś. W Barranca jednak
lepiej. - Znów uśmiech za pośrednictwem lusterka. - Więcej życia. Więcej dziewczyn.
Wąskie uliczki w lewo i w prawo. Taksówka wcisnęła się w jedną z nich i z rykiem
klaksonu przejechała pod obwisłymi sznurami z praniem udrapowanym między
przeciwległymi balkonami. Kierowca zażartował:
- Wiedzą o pana przyjeździe, seńor. Widzi pan, flagi wywiesili.
Przez całą godzinę prawie się nie odzywał, teraz korzystał z każdej sposobności.
Uliczka prowadziła na nabrzeże. Loader musiał przymrużyć oczy, gdy wynurzyli się
znowu w blask słońca.
Większa część nabrzeża była usłana sieciami, suszono je, naprawiano. Tworzyły się
jednak między nimi nierówne alejki, więc kierowca spróbował pojechać w stronę mola na
przełaj. Od razu rozległy się okrzyki protestu. Jakiś człowiek wymachując rękami stanął
nagle przed taksówką.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin