Maria Dąbrowska - Jesionka.pdf

(45 KB) Pobierz
Jesionka
Moja gospodyni Franciszka lubi opowiadać, a ja lubię ją słuchać. Ma ona
zwyczaj stawać nad naszym stołem i doglądać, jak jemy, przygadując nam i
pokrzykując. Rzekłbyś, przekomarza się z trzódką, której zadała właśnie pokarm
przyrządzony ręką troskliwą i mistrzowską. Dla siebie, jako chora na wątrobę, no,
i jak przystało na kogoś, kto karmi trzódkę domową, Franciszka prowadzi osobną
kuchnię, do której nie lubi, żeby się wtrącać. Chętnie natomiast i gderliwie
pilnuje, żeby domownicy jedli tak, jak ona sobie życzy. Jeśli jednak przy stole
toczy się ożywiona rozmowa, Franciszka milknie, przestaje uważać, czy nabra
liśmy dosyć „zupiny”, „kapuściny” albo „pierogóch”, i słu
cha z zajęciem,
dopytując się od czasu do czasu o to, czego nie zrozumiała. A rzadko zdarza się
rozmowa, której nie potrafiłaby przyprawić zastosowanym do okoliczności
własnym opowiadaniem. Są to przypowieści z najpraw
dziwszego życia; mieści
się w nich mądrość Franciszki, jej dowcipna, okrutnie trzeźwa, na poły drwiąca,
na poły współczująca wiedza o człowieku. Czasami na jedną oko
sypnie dwiema lub trzema przypowieściami, cza
liczność
sami uraczy nas tylko jedną.
Jeśli opowiadanie jest dłuższe, rozsiada się do niego w miękkim, obszernym fotelu
popie
rając dosadne słowa bogatą grą swej cierpko-jowialnej twarzy
przypominającej podmarznięte i trochę nieforemne, ale rumiane jeszcze jabłko.
Z mnóstwa opowiadań Franciszki odtwarzam tu jedno, które szczególnie
utkwiło mi w pamięci.
Pewnego styczniowego dnia rozmawialiśmy o dziwnych spustoszeniach, jakich
groza niedawnej wojny dokonała w ludzkich umysłach, atakując najdelikatniejszy
instru
ment naszej duchowości ― mózg i system nerwowy. Ktoś z obecnych
jego znajomego, wywiezionego po
zilustrował to niesamowitym przykładem swo
powstaniu warszawskim do Niemiec. Człowiek ów znalazł się w jednym z amery
kańskich czy angielskich obozów dla tak zwanych displa- ced persons, co po
polsku można by oddać za pomocą zwrotu: „obóz dla osób wysadzonych z siodła”.
Człowiek ów nie chciał wracać do Polski bojąc się wywiezienia na Sybir. Ale
udręczony złym traktowaniem i jeszcze gorszym odżywianiem zgłosił się na
roboty. Przebrnąwszy przez sześć komisyj kwalifikujących cudzoziemskie siły
robocze, jako silny i zdrowy mężczyzna, został przeznaczony do dżungli
tropikalnej. Wyprawiony w podzwrotnikowe oko
lice, odpowiednio
wyekwipowany i osadzony nad zgniłą rzeką na samotnym posterunku w
dziewiczej puszczy, z której gąszcza małpy ciskały w niego kokosowymi orze
chami, człowiek ów popadł w tak straszną rozpacz i tęsk
notę, że się niebawem
powiesił; o czym w swoim czasie powiadomiona została sumiennie i akuratnie
jego rodzina.
Wysłuchawszy tego opowiadania, nad którym wszy
zadumali, Franciszka powiedziała: i
― Patrzcie to, patrzcie, ludzi się bał, a między małpy zginął.
Po czym opadła na fotel i wygłosiła skromną rodzimą przypowieść na
przybliżony temat.
― Tego lata ― mówi ― w lipcu to było, poszłam na Pole Mokotowskie i
usiadłam sobie na działkach, jak to państwo wiedzą, że lubię sobie tak posiedzieć.
Jest tam taki pagórek z gruzów, co już darnią porosły i krzaczki się po nich
puściły. Siedzę. Gorąco. Miło. I usiadła koło mnie kobiecina, niestara jeszcze,
niebrzydka. Jesionkę miała ze
scyśmy się z goryczą
sobą dosyć piękną, przez rękę ją sobie przewiesiła i tak siedzi.
„Co pani ― pytam się ja ― tak tę jesionczynę dźwiga na taki skwar?”
A ona mówi: „Pani pewno myśli, żem zgłupiała. I prawda jest, bom już tak
zgłupiała, że tę jesionkę wszę
dzie ze sobą noszę; choć i w największe lato, w
największy gorąc, to się z nią nie rozstaję. Patrz pani na ten gatunek, na
podszewkę. I watolina ― powiada jeszcze ― wełniana. To najlepsze, co mam. Boję
się stracić”.
Ja jej na to powiadam, że drudzy też coś takiego mają, ale nikt się z tym w lato
nie nosi, tylko sobie w domu ładnie schowa i jeszcze od moli czym wysypie. „Czy
to człowiek ― mówię ― szafa, żeby na nim w lato jesionki wisieli?” No i tak, wiecie,
rozmawiamy sobie, to i owo, jak to ludzie. Aż ona mówi:
„Ja pani powiem jedną rzecz. We wrześniu, jak się ta wojna zaczęła, tośmy z
mężem i dziećmi wyszli z domu za pogrzebem, bo trzeba było męża matkę
pochować. A jak my wrócili, to już nie było domu. Wszystko rozwalone, spalone ―
popiół i gruz. I tylko w tym wszyscyśmy zostali, w czymeśmy z domu wyszli.
Potem za Niemca, wiadomo, ciężko, za wszystko śmierć. Za to, że żyjesz ― śmierć.
I tak nas wciąż zabijali ― powiada ta kobiecina ― zabijali, ale nie zabili, nie
daliśmy się. Mąż jest murarzem, to robił przy tych porujnowanych domach, przy
remontach. Ja za masłem, za mięsem jeździłam. Dochrapaliśmy się i mieszka
nia jakiego takiego na Czerniakowie, i łachów. I dzieci się uczyły w
powszechniaku. No, to przyszło powstanie. I tak się zdarzyło, że znów nie byliśmy
w domu. Mąż był na Woli, w tej ― powiada ta kobiecina ― jak to nazywają akcji. A
mnie złapało w mieście i już w te nasze strony ani rusz dostać się nie mogłam. To
jakeśmy za dwa mie
siące szli na ten Czerniaków, tośmy lecieli jak te ptaki,
łośmy sami martwe
bo tam dzieci nasze zostały w domu! A przyszedłszy o ma
nie popadali. Bo znów domu nie było, tylko ruiny, a w tych ruinach wszystko nam
zawaliło i dzieci nam zawaliło!”
W tym miejscu opowiadania starą Franciszką wstrząsnął krótki płacz, który
poznaliśmy tylko po gwałtownym zała
dłoni oczy, ciągnęła spokojnie dalej:
„Tak ― mówi mi jeszcze ta kobiecina ― pozbyliśmy znów naszych rzeczy, a
prócz rzeczy ― i naszych dzieci ko
chanych. Tom się tak już raz na wszystkie
maniu się głosu. Otarłszy wierzchem
czasy przelękła, że teraz nigdzie się bez tej mojej jesionki nie ruszę, żeby mi choć
to zostało, bo mi się ciągle zdaje, że znów się wszystko zawali. I nie można
powiedzieć, żyjemy sobie niezgorzej. Mąż pracuje przy odbudowie i nic nam nie
brak. Męża nawet do gazet podawali i fotografia jego była, że jako przodujący.
Jesionkę, widzi pani, taką mi ładną sprawił. Mieszkanie my też drugie znaleźli.
Cztery pokoje stały puste, tośmy je między siebie rozebrali w cztery ro
dziny,
każda rodzina jeden pokój. I, owszem, w zgodzie tam wszyscy żyjemy, nawet przy
kuchni jeden drugiemu nie przeszkadza. I wszystko byłoby dobrze, tylko takem
się już przelękła, że z tą jesionką wszędzie chodzę, aż się i ludzie ze mnie śmieją, a
mnie się wciąż zdaje, że jak tę jesionkę mam przy sobie, tom bezpieczna”.
― Ja jej zrazu nic nie mówiłam, tej kobiecinie niby. Bo sama też mam takie
teraz nerwy, że jak wyjdę, to nieraz mnie strach oblatuje o te moje głupie ciuchy;
a choć mi wstyd, i mam już przecie drugie, to często sobie westchnę za tą moją
pierzyniną i tym łóżkiem biedactwem, com je w powstanie utraciła. Ale jak to
państwo wiedzą, dla drugich każdy jest mądrzejszy jak dla siebie. Więc jej tego nic
nie opowiadam, tylko mówię, że jeszcze prędzej tę jesionkę straci, jak ją tak będzie
nosić, bo ją gdzie
zostawi albo w tramwaju w tłoku zgubi, albo kto z ręki ją wyrwie, bo są i takie.
„I jaka tam pani jesteś bezpieczna ― ja tak mówię do niej. ― Na jesionkę pani
będziesz uważać, aż sama pod samochód wpadniesz i głowę stracisz albo kaleką
zosta
niesz.”
― A ona ipówi: „Ja sama wiem, że to takie wariactwo, bo i co tam jesionka,
kiedy mi dzieci poginęły. A nie mogę się powstrzymać i jak jej zapomnę, to wnet
się z miasta wracam i lecę, i tak mi się widzi, że już dom cały stoi w ogniu, że już
się wali. A jak tę jesionkę wezmę z sobą, to mi się zdaje, że może już wojny nie
będzie więcej na świecie”.
― Tak to ta straszna wojna ludziom głowy popsuła!
Tymi słowy kończy Franciszka swoją przypowieść o jesionce.
1948
Zgłoś jeśli naruszono regulamin