Wernic Wiesław - Płomień w Oklahomie.rtf

(4214 KB) Pobierz

 

                                

 

WIESŁAW WERNIC

 

 

 

OMIEŃ

w

OKLAHOMIE

 

ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZYTELNIK* 1977* WARSZAWA

 

 

 

 

 

Zastępca szeryfa

 

Czy możecie sobie wyobrazić?

Izba dość przestronna, bardziej szeroka niżuga, z dwoma oknami, w których umocowano kraty. Pod ścianą zbite z ledwo obłupanych belek dwa stoły. Jeden bliżej, drugi dalej od wejścia. A za tym dal­szym nie ja.

Siedzę za tym stołem i szczypię się w policzek. Po­dobno znakomity sposób na przebudzenie. Ale nie budzę się. Widocznie to jednak nie sen!

Przede mną, na przybrudzonym blacie spoczywa sześcioramienna gwiazda szeryfa. To jest włnie najtrud­niejsze do zrozumienia. Gwiazda niby moja, a przecież nie moja.

Na progu, w otwartych, wąskich drzwiach siedzi z długą rusznicą połoną na kolanach wuj Jonathan. Nie, to nie mój wuj! Nawet nie wiem, czy jest czyimkolwiek wujem. Ale tak go tu powszechnie nazywają. Prawdopodobnie dlatego, że uchodzi za najstarszego osadnika w tym miasteczku. Jednakże to tylko domysł. W tej chwili nie móbym odpowiedzieć nawet na pyta­nie, jak się nazywa ta miejscowość. Wyleciało mi z gło­wy. Aż wstyd się przyznać.

Muszę wyjaśnić, że na kilka godzin, a może nawet na cały dzień obarczony zostałem funkcjami szeryfa, a “prawdziwy” szeryf akurat znajduje się w areszcie, skąd poprzez kraty spogląda na mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. Wcale mu się nie dziwię. Natomiast dziwię się sobie i wszystko ciągle jeszcze wygląda mi bardziej na sen niż na rzeczywistość.

Dlatego siedzę bezczynnie za stołem i staram się uporządkować wypadki według kolejności, w jakiej nastę­powały w ciągu ostatniego tygodnia, a przede wszystkim podczas wczorajszego ranka.

Żeby wytłumaczyć wszystko dokładnie, muszę się cofnąć w czasie. Aż do ostatnich dni marca 1885 roku.

Zima wówczas wydawała swe gasnące, mroźne odde­chy, a ja systematycznie spełniałem funkcje lekarza w rodzinnym mieście Milwaukee nad jeziorem Michi­gan.

Jeśli nie orientujecie się, weźcie mapę i zobaczcie, jak wielkie odległci dzielą tamto miasto od południowych krańw stanu Kansas, na terenie którego obecnie prze­bywam.

Ale do rzeczy.

Któregoś wieczoru, włnie w Milwaukee, odwiedził mnie, a raczej wpadł, bo to lepiej określa sytuację, Ka­rol Gordon. Ongiśj pacjent, później, przez lata całe, serdeczny przyjaciel. Niegdyś farmer w jednym z południowo-wschodnich stanów, następnie zrządzeniem losu łowca skórek, traper, myśliwy, który przemie­rzył w swych wędrówkach setki mil wiodących przez bezdroża Gór Skalistych i równin Północnej Ameryki.

Wrzasnęliśmy obaj z radości, spoglądając jeden na drugiego tak, jakbyśmy się nie widzieli od wieków. A przecież były to tylko miesiące.

       Bałem się, że cię nie zastanę, Janie powiedział
Karol opadłszy na najwygodniejszy z moich foteli.

       Skąd ta obawa? zapytałem rozbawiony.

Kto jak kto, ale Karol doskonale wiedział, że zimą przebywałem zawsze w mieście, nie wysuwając nosa poza ostatnie zabudowania Milwaukee.

       Uwierzyłem w złą gwiazdę odparł. Twoja
nieobecność pasowałaby do serii moich niepowodzeń jak
kołek do kołka w płocie. Ach, nie masz pojęcia...

       Nie mam pojęcia przytaknąłem. Ale może
mnie wtajemniczysz.

Okazało się, że “seria nieszczęść” nie była wcale tak bardzo katastrofalna.

Poza zwichnięciem nogi podczas zimowego polowania w północnych rejonach Kanady najbardziej dopiekło Karolowi zniszczenie, a raczej samozniszczenie się jego ulubionej broni. Ten wypadek skrócił, i to znacznie, okres łowieckiej wyprawy. Przypuszczam, że Gordon musiał być bardzo zmęczony tamtego zimowego dnia, jeśli nie zauważ, że lufa jego sztucera zapchana jest śniegiem. Jaki był skutek tego przeoczenia łatwo odgadnąć. Przy wystrzale broń została po prostu roz­sadzona, ale Karolowi nic się nie stało. Znajdował sięwczas daleko od wszelkich siedzib ludzkich, więc o nabyciu jakiejkolwiek innej strzelby mó tylko marzyć.

       Gdyby to było lato opowiadał z nieukrywaną
goryczą bym karmić się korzonkami traw, leśnymi jagodami, w ostateczności... żabami.

       Nie miał sideł?

Spojrzał na mnie jednym okiem.

              Nie. Wiesz, jak nie lubię tego rodzaju łowów. Trzeba dawać zwierzętom jakąś szansę, a poza tym ja poluję na upatrzonego i nie zadowala mnie to, co przypadkowo wpadnie we wnyki.

Tak więc Karol w połowie zimy musiał wracać. Nie miał czym polować i nie bardzo miał co jeść. Wló się gdzieś znad rzeki Pokoju i jeziora Athabaska[1] na południe najprostszą drogą, jaką obrać. Z je­dzeniem zresztą sprawa nie przedstawiała się tak tra­gicznie. Miał suchary i nieco sproszkowanego mięsa, a po kilku dniach spotkał grupę Indian z plemienia Kri polują jak on, tyle że z lepszym skutkiem, i mó uzupełnić żywnościowe zapasy. Drugie spotkanie wydarzyło mu się znacznie dalej, na południu. Zetknął się z samotnie polującym trape­rem. Spędzili razem dwa dni, podczas których mój przy­jaciel dobrze przyjrzał się łowieckim sukcesom towa­rzysza.

       Zanim go opuściłem, wiele rozmawialiśmy o Oklahomie dodał.

       Przecież nigdy tam nie był zauważem.

 &...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin