Zamek w Kornwalii - Jennie Lucas.pdf

(815 KB) Pobierz
Jennie Lucas
Zamek w Kornwalii
Tłu​ma​cze​nie
Ka​ta​rzy​na Ber​ger-Kuź​niar
PROLOG
„To wszyst​ko co ci mogę dać – po​wie​dział. – Nic wię​cej: żad​ne​go mał​żeń​stwa,
żad​nych dzie​ci. Tyl​ko tyle”. I za​czął mnie ca​ło​wać, mu​skać le​ciut​ko jak piór​kiem, aż
stra​ci​łam od​dech i znów za​drża​łam w jego ra​mio​nach. „Zga​dzasz się?”.
„Tak”, wy​szep​ta​łam. Nie wie​dzia​łam za bar​dzo, co mó​wię. Nie po​my​śla​łam, na co
się zga​dzam, ani jaką cenę, być może, przyj​dzie mi za​pła​cić. Za​tra​ci​łam się w unie​-
sie​niu i na​mięt​no​ści, któ​re ubar​wi​ły mój świat mi​lio​nem ko​lo​rów.
Dwa mie​sią​ce póź​niej usły​sza​łam coś, co od​mie​ni​ło wszyst​ko.
Gdy wspi​na​łam się po krę​tych scho​dach jego lon​dyń​skiej ka​mie​ni​cy, ser​ce wa​li​ło
mi jak osza​la​łe. Dziec​ko! Dziec​ko… chłop​czyk o oczach Edwar​da? Ślicz​na dziew​-
czyn​ka z ta​kim sa​mym roz​bra​ja​ją​cym uśmie​chem? Na myśl o tym, że wkrót​ce będę
trzy​ma​ła w ra​mio​nach cu​dow​ne ma​leń​stwo, sama uśmie​cha​łam się z nie​do​wie​rza​-
niem.
Wte​dy przy​po​mnia​łam so​bie, na co się wcze​śniej zgo​dzi​łam. Prze​ra​zi​łam się. Czy
Edward po​my​śli, że ce​lo​wo za​szłam w cią​żę i uczy​ni​łam go oj​cem wbrew jego woli?
Nie​moż​li​we. A może jed​nak?
Ko​ry​tarz na sa​mej gó​rze był chłod​ny i mrocz​ny – jak du​sza Edwar​da. Poza swym
nie​zwy​kle zmy​sło​wym uśmie​chem i po​wierz​chow​nym uro​kiem we​wnętrz​nie czło​-
wiek ten przy​po​mi​nał bry​łę lodu. Wie​dzia​łam to od sa​me​go po​cząt​ku, choć sta​ra​łam
się nie do​pusz​czać do sie​bie ta​kich my​śli.
Od​da​łam mu swe cia​ło – cze​go pra​gnął – i ser​ce – któ​re​go zu​peł​nie nie chciał. Czy
po​peł​ni​łam naj​więk​szy błąd w ży​ciu?
A może bę​dzie po​tra​fił się zmie​nić? Wzię​łam głę​bo​ki od​dech. Gdy​bym mo​gła w to
uwie​rzyć… uwie​rzy​ła​bym, że kie​dy do​wie się o dziec​ku, być może pew​ne​go dnia po​-
ko​cha nas obo​je.
Na​resz​cie do​tar​łam do drzwi na​szej sy​pial​ni i otwo​rzy​łam je po​wo​li.
– Ka​za​łaś mi na sie​bie cze​kać – głos Edwar​da do​bie​ga​ją​cy z ciem​no​ści brzmiał
na​praw​dę groź​nie. – Chodź do łóż​ka, Dia​no.
„Chodź do łóż​ka”, po​wtó​rzy​łam w my​ślach. Za​ci​snę​łam pię​ści i we​szłam do środ​-
ka.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czte​ry mie​sią​ce wcze​śniej
Wy​da​wa​ło mi się, że umie​ram.
Po paru go​dzi​nach jaz​dy z szo​fe​rem, któ​ry miał cały czas włą​czo​ne ogrze​wa​nie,
przy każ​dej oka​zji prze​kra​czał pręd​kość oraz wy​prze​dzał na trze​cie​go, tem​pe​ra​tu​-
ra i at​mos​fe​ra w au​cie były na​praw​dę go​rą​ce. W koń​cu od​wa​ży​łam się od​su​nąć tyl​-
ną szy​bę, żeby ode​tchnąć rześ​kim, desz​czo​wym po​wie​trzem.
– Za​mar​z
nie pani na śmierć – rzu​cił z go​ry​czą kie​row​ca.
Było to chy​ba jego pierw​sze peł​ne zda​nie, od​kąd ode​brał mnie z He​ath​row.
– Po​trze​bu​ję tro​chę świe​że​go po​wie​trza – po​wie​dzia​łam prze​pra​sza​ją​co.
W od​po​wie​dzi par​sk​nął tyl​ko i za​czął mam​ro​tać coś pod no​sem. Z przy​kle​jo​nym
uśmie​chem wyj​rza​łam przez okno. Po​szar​pa​ne wierz​choł​ki wzgórz rzu​ca​ły ciem​ne
cie​nie na opu​sto​sza​łą jezd​nię, po obu stro​nach oto​czo​ną po​nu​ry​mi wrzo​so​wi​ska​mi
za​to​pio​ny​mi w gę​stej mgle. Sce​ne​ria jak z hor​ro​ru, ory​gi​nal​na, nie​po​wta​rzal​na uro​-
da Korn​wa​lii. Jak​bym wy​bra​ła się na dru​gi ko​niec świa​ta. Ale prze​cież wła​śnie tego
chcia​łam. W od​da​li, na tle wie​czor​ne​go po​ma​rań​czo​we​go nie​ba, od​bi​ja​ją​ce​go się
w odro​bi​nę wi​docz​nym mo​rzu, ostro za​ry​so​wy​wa​ła się czar​na syl​wet​ka stro​mej
gór​skiej gra​ni, któ​ra na pierw​szy rzut oka wy​glą​da​ła jak na​wie​dzo​ne za​mczy​sko.
Wy​da​wa​ło mi się przez mo​ment, że sły​szę od​gło​sy daw​nych bi​tew, brzęk mie​czy,
okrzy​ki żąd​nych krwi An​glo​sa​sów i Cel​tów.
– Oto Pen​ryth Hall, sza​now​na pani – opry​skli​wy głos szo​fe​ra z tru​dem prze​bi​jał
się przez wiatr i deszcz sza​le​ją​ce za uchy​lo​ną szy​bą.
Pen​ryth Hall? A za​tem wca​le nie zwa​rio​wa​łam: to był za​mek, a nie ska​ła. Im bar​-
dziej się do nie​go zbli​ża​li​śmy, tym wię​cej ogar​nia​ło mnie wąt​pli​wo​ści. Miej​sce przy​-
po​mi​na​ło twier​dzę, sie​dli​sko wam​pi​rów albo du​chów, z pew​no​ścią nie nor​mal​ny
dom, a za​pach desz​czu z tru​dem ma​sko​wał słod​ka​wy odór gni​ją​cych li​ści, ryb i soli
mor​skiej. Czy wła​śnie dla ta​kiej lo​ka​li​za​cji zre​zy​gno​wa​łam ze sło​necz​nej, to​ną​cej
w ko​lo​ro​wych kwia​tach Ka​li​for​nii?
– Na li​tość bo​ską, dro​ga pani, chy​ba już wy​star​czy tego wie​trze​nia. – Kie​row​ca
bez py​ta​nia za​su​nął moją szy​bę, wci​ska​jąc gu​zik.
Po​tęż​ny SUV pod​ska​ki​wał nie​mi​ło​sier​nie na wy​bo​istej le​śnej dro​dze. Do​pływ po​-
wie​trza zo​stał bez​dy​sku​syj​nie od​cię​ty. W au​cie ro​bi​ło się co​raz cie​plej i ciem​niej.
Z ża​lem za​mknę​łam książ​kę, któ​rą prze​czy​ta​łam już dwu​krot​nie w pierw​szej czę​ści
po​dró​ży, w trak​cie lotu z Los An​ge​les. „Pie​lę​gniar​ka na sta​łe: jak opie​ko​wać się pa​-
cjen​tem, miesz​ka​jąc w jego domu, żeby za​cho​wać pro​fe​sjo​nal​ny dy​stans i unik​nąć
nie​mo​ral​nych pro​po​zy​cji ze stro​ny klien​ta”. Sfa​ty​go​wa​na pu​bli​ka​cja po​cho​dzi​ła z ty​-
siąc dzie​więć​set pięć​dzie​sią​te​go dzie​wią​te​go roku z An​glii i tra​fi​łam na nią w an​ty​-
kwa​ria​cie: nie zdo​ła​łam zna​leźć żad​nych now​szych po​zy​cji na po​dob​ny, ską​d
inąd
bar​dzo ak​tu​al​ny te​mat. Co wię​cej, gdy przyj​rza​łam jej się bli​żej, oka​za​ła się re​prin​-
tem z ty​siąc dzie​więć​set dzie​sią​te​go roku! Wca​le się jed​nak nie znie​chę​ci​łam.
Wprost prze​ciw​nie, wie​rzę głę​bo​ko, że z książ​ki je​stem w sta​nie na​uczyć się
wszyst​kie​go, pod​czas gdy lu​dzie są dla mnie czę​sto nie do zgłę​bie​nia.
Po raz set​ny za​czę​łam się za​sta​na​wiać nad moim no​wym pra​co​daw​cą. Kim się
oka​że? W ja​kim jest wie​ku? Czy bar​dzo nie​do​ma​ga? I dla​cze​go spro​wa​dził mnie aż
ze Sta​nów? Agen​cja pra​cy z Los An​ge​les nie wy​ry​wa​ła się z ujaw​nie​niem ja​kich​kol​-
wiek szcze​gó​łów.
– Bry​tyj​ski po​ten​tat fi​nan​so​wy, ran​ny w wy​pad​ku sa​mo​cho​do​wym, ja​kieś dwa mie​-
sią​ce temu… za​żą​dał kon​kret​nie pani – wy​ja​śnił mi zdaw​ko​wo pra​cow​nik agen​cji.
– Ale dla​cze​go? Zna mnie? A może moją przy​rod​nią sio​strę?
– Nic wię​cej nie wiem. Za​py​ta​nie otrzy​ma​li​śmy z agen​cji lon​dyń​skiej. Naj​wi​docz​-
niej uznał te​ra​peu​tów an​giel​skich za nie​wy​star​cza​ją​cych.
– Wszyst​kich? – pró​bo​wa​łam żar​to​wać.
– Nie je​stem upo​waż​nio​ny do prze​ka​za​nia żad​nych in​nych in​for​ma​cji. Poza tym,
że ofe​ro​wa​ne wy​na​gro​dze​nie jest bar​dzo po​kaź​ne, ale musi pani pod​pi​sać po​uf​ny
kon​trakt i zgo​dę na za​miesz​ka​nie na te​re​nie jego po​sia​dło​ści na czas nie​okre​ślo​ny.
Jesz​cze trzy ty​go​dnie wcze​śniej ni​g
dy, prze​nig​dy nie zgo​dzi​ła​bym się na coś ta​kie​-
go! Ale od tam​te​go cza​su mi​nę​ła epo​ka. Wszyst​ko, w co wie​rzy​łam i na co li​czy​łam,
po pro​stu się roz​pa​dło.
SUV znów na​bie​rał pręd​ko​ści. Za​mek na skra​ju kli​fu nad oce​anem przy​bli​żał się
w osza​ła​mia​ją​cym tem​pie, aż w koń​cu mi​nę​li​śmy z pi​skiem opon rzeź​bio​ną bra​mę
z ku​te​go że​la​za, któ​ra przed​sta​wia​ła zło​wro​gą plą​ta​ni​nę węży mor​skich, i za​trzy​-
ma​li​śmy się pod przy​tła​cza​ją​cą, sza​ro​bu​rą ka​mien​ną bu​dow​lą. Przez chwi​lę nie mo​-
głam się po​ru​szyć. Sie​dzia​łam jak za​mu​ro​wa​na, ści​ska​jąc ner​wo​wo tor​bę.
– „Weź przy​kład z dy​wa​nu – wy​szep​ta​łam cy​tat z książ​ki – po​zo​stań mil​czą​ca, peł​-
na sza​cun​ku i wy​trwa​ło​ści… i bądź go​to​wa, że cię zdep​czą”.
Pro​szę bar​dzo, tyle mogę. Czy to tak trud​no mil​czeć i być wy​trwa​łym?
Drzwi auta otwo​rzy​ły się. Zo​ba​czy​łam star​szą ko​bie​tę pod wiel​kim pa​ra​so​lem.
– Pan​na May​wo​od? – Po​krę​ci​ła no​sem. – Na​cze​ka​li​śmy się na pa​nią. Je​stem tu go​-
spo​dy​nią, moje na​zwi​sko Ma​cWhir​ter. Tędy, pro​szę.
Dwaj męż​czyź​ni za​bie​ra​li w tym cza​sie moje ba​ga​że.
– Dzię​ku​ję – wy​mam​ro​ta​łam.
Był do​kład​nie pierw​szy li​sto​pa​da. Po​ro​śnię​te mchem za​mczy​sko wy​glą​da​ło z bli​-
ska jesz​cze po​twor​niej, ni​czym na​wie​dzo​ny bun​kier. Po wło​sach i szyi spły​wa​ły mi
lo​do​wa​te kro​ple desz​czu.
– A więc, pan​no May​wo​od…
– Dia​na… mam na imię Dia​na.
– Pan cze​ka na pa​nią od bar​dzo daw​na.
– Pan? To zna​czy, prze​pra​szam, ale lot był opóź​nio​ny.
– Pan Sa​int Cyr ka​zał przy​pro​wa​dzić pa​nią pro​sto do swe​go ga​bi​ne​tu.
– Pan Sa​int Cyr? Tak się na​zy​wa ten star​szy pan?
Go​spo​dy​ni wy​ba​łu​szy​ła oczy na dźwięk sło​wa „star​szy”. A może po pro​stu zdu​-
mia​ła się, że nie wiem, dla kogo zgo​dzi​łam się pra​co​wać? Bo ja​kiż wa​riat je​chał​by
do pra​cy w cha​rak​te​rze opie​ku​na na dru​gi ko​niec świa​ta, nie zna​jąc na​zwi​ska ani
wie​ku klien​ta, z któ​rym ma za​miesz​kać? Sama przez całą po​dróż za​da​wa​łam so​bie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin