Edmund Niziurski
Żaba, pozbieraj się!
czyli siedem obłędnych dni Tomka Ż.
Ilustrował Jerzy Flisak
Wydanie polskie 1992
Dziś urwałem się z chaty już o wpół do siódmej. Lubię czmychnąć wcześnie, zanim władza domowa zdąży mnie wysłać do sklepu po pieczywo i mleko. W ten sposób unikam wystawania w długiej kolejce, czego organicznie nie znoszę. Oczywiście trzeba zwlec się wtedy z betów razem z kurami, ale ostatnio nie mam z tym kłopotu, bo sypiam źle i budzę się już o piątej. Dzisiaj też wymknąłem się skoro świt. Wprawdzie mama popisała się refleksem i przydybała mnie w drzwiach, ale wyłgałem się bezbłędnie. Gdy próbowała mi wetknąć siatkę na zakupy, ja jej wcisnąłem kity, że się bardzo śpieszę, bo czeka na mnie Andrzej Obara. „On jest specem od podań, mama wie - zasuwam przytomnie - chcemy razem przed lekcjami wysmażyć w końcu te podania, nie pamięta mama?" Jasne, że pamiętała. Od tygodnia przypomina mi przecież o tych podaniach. Jedno o zwolnienie ze śpiewania w chórze międzyszkolnym, do którego (chyba karnie) wytypowała mnie Okulla (ale za jakie grzechy?!). W drugim miałem prosić o miejsce na koloniach letnich, oczywiście na życzenie mamy, bo jeśli o mnie chodzi, to już parę dni temu złożyłem bez wiedzy starych prośbę do klubu żeglarskiego o przyjęcie mnie na obóz szkoleniowy dla juniorów i nawet opłaciłem go... Innymi słowy zastosowałem metodę faktów dokonanych. Niestety, ostatnio zaszły wypadki, które wywróciły wszystkie moje plany do góry nogami. Od soboty żyję jak w transie, bo zdarzyło się coś zgoła niesamowitego. Wciąż o tym myślę, wiem, że muszę coś zrobić z tym fantem, a przynajmniej zająć stanowisko i to jest właśnie prawdziwy powód, dla którego prysnąłem tak wcześnie z domu. Bo najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy, kiedy idę sobie bez pośpiechu do szkoły pustymi jeszcze ulicami i kiedy nie nękają mnie nagaby.
Nagaby to poważny problem. Arek twierdzi, że sam sobie jestem winny, ponieważ zachowywałem się jak głupi bufon i reklamowałem od początku w tej piekielnej budzie jako ten, który wie, jak się brać do rzeczy. Na takiego specjalistę jest spore zapotrzebowanie wśród niedobrego ludu Bze-Bze, pokutującego w naszej szkole. Arek mówi, że zawsze znajdą się jeszcze większe albo po prostu zwyczajnie leniwe głupki, które bezczelnie obarczą nas swymi problemami, bo nie chce im się ruszyć głową. To fakt. Pewni faceci ubzdurali sobie, że uwielbiam nadstawiać karku za wszystkich i że mogą mi bezkarnie podrzucać, jak kukułcze jaja, swoje sprawy. Zaczepiać mnie i nagabywać na ulicy, wylewać przede mną kubły żółci, zwalać mi na łeb swoje kłopoty, ba! żądać, bym coś z tym zrobił! Zamiast wywalić to wszystko publicznie w szkole, na lekcji wychowawczej, na zebraniu, na zbiórce - okazji jest przecież sporo - to oni męczą mnie na ulicy, kiedy jestem „prywatnym człowiekiem" i kiedy się śpieszę. A przecież po to właśnie wprowadza się do porządku dziennego na zebraniach punkt „wolne wnioski", żeby zgłaszać co leży na wątrobie, ale wtedy oni zwykle nabierają wody w usta; wolą wygadać się w cztery oczy, poza budą. Myślałby kto, że to takie nieśmiałe, wstydliwe bractwo.
Jest kilka takich miejsc po drodze do szkoły, gdzie z upodobaniem czają się nagaby. Na przykład budka potelefoniczna na Osiedlu Zachodnim w pobliżu kortów - ulubiony punkt obserwacyjny i wypadowy nagabów. Kiedyś tam był naprawdę telefon, teraz należy do zabytkowych ruin, którymi coraz bardziej obrasta nasze miasto. Okna budki są tak brudne, że nie widać kto jest w środku, natomiast zaczajony tam nagab może łatwo obserwować co dzieje się na ulicy; wystarczy przetrzeć w szybie miejsce do przyłożenia oka...
Drugi taki trefny punkt znajduje się na końcu osiedla, tuż przed szpitalem Biernackiego. Od kilku lat stoi tam wrak starego autobusu. Póki trwała budowa szpitala, pełnił on rolę pakamery dla budowlanych, lecz pewnego dnia wynieśli się oni cichcem, „zapominając" go sprzątnąć, ku utrapieniu dyrekcji szpitala i kii uciesze wyprowadzanej na spacer w tę okolicę dzieciarni z pobliskiego przedszkola, dla której stał się miejscem hałaśliwych zabaw.
Za to dalej jest względnie bezpieczna strefa RT. Na dużej przestrzeni między szpitalem Biernackiego a naszą szkołą ulica biegnie przez tak zwaną Rezerwę Terenową, obrzeżem nie istniejącej już wsi Ułaniska Świeżawe czyli - jak my mówimy - przez Pustynię Kum-kum, gdyż na wiosnę koncertują tu żaby. Pustynia kończy się Oazą. Tworzy ją jeden stary buk i kamienna, przysadzista chałupa z wybitymi oknami, która jakoś oparła się spychaczom. Kiedyś była tu podobno karczma czy też bufet. Świadczyły o tym częściowo zatarte napisy reklamowe na ścianach oraz blaszany emblemat kozła okocimskiego nad drzwiami, brzęczący za każdym podmuchem wiatru. I tu, w Oazie, czy jak inni mówią w Oberży, też mogły się czaić ostatnie nagaby.
Robiło mi się niedobrze na myśl, że i dzisiaj mógłbym któregoś spotkać na drodze. W moim aktualnym stanie ducha nie trawię ich absolutnie. Sprawy, z którymi się narzucają, przestały mnie zupełnie obchodzić. Są dziecinne, głupie i przyziemne, a ja od soboty mam coś ważniejszego na głowie. Muszę szybko rozwiązać pewien zasadniczy problem. I to mnie odmieniło. Jestem teraz innym człowiekiem, inaczej patrzę na wszystko i - to chyba niedobry objaw - przestałem się śmiać...
...To się zaczęło, kiedy do mojej szczeniackiej, głupio zadurzonej łepetyny dotarło wreszcie i z niejakim trudem, że nic nie znaczę dla Agaty. Okazało się nieważne, że razem szalejemy przy muzyce, że wymieniamy płyty, taśmy i opinie na temat idoli rocka, że ją uczę fizyki; że uganiamy się na rowerach po wertepach Pustyni Kum-kum, po Ułaniskach, po Siekance, że urywaliśmy się na lód, a teraz, gdy zrobiło się ciepło - na łódki do parku subkultury. To wszystko głupstwo! Ot, taka zwykła znajomość, nawet nie przyjaźń. Moje czternaście lat i dwa miesiące żywota ustawiają mnie w jej hierarchii poniżej najmniejszego, najbardziej cherlawego, pryszczatego i niedomytego Merynosa z ulicy Baraniej, gdzie mieści się Technikum Samochodowe Barnima. Na skinienie małego paluszka byle jakiego włochacza zawsze gotowa mnie zdradzić.
Szydło z worka wyszło w tę nieszczęsną sobotę. Choć cierpiałem do tej pory, wszystko znosiłem: Merynosów i denerwujące umizgi Fredka Bułanka, niebezpiecznego boksera i tenisisty o sparringowej szczęce, ale ten numer, który mi wykręciła w sobotę, przepełnił miarę.
Miałem taki cudowny program - razem całe popołudnie w sobotę i całą niedzielę. Od dawna była o tym mowa. Ostatnio trochę chorowałem. Musiałem przejść szereg badań, podejrzewano, że mam coś nie w porządku z tarczycą i to spowodowało pewną zwłokę, ale gdy wszystko skończyło się dobrze, wróciłem z podwójnym entuzjazmem do tego pomysłu.
Agata zaakceptowała go bez zastrzeżeń, lecz oto nagle w sobotę rano dowiaduje się, że jest dla niej miejsce na wycieczce historycznej, którą urządza dla uczniów z kółka pan Ciemiężny i od razu postanawia skorzystać i jechać. Żeby to jeszcze do Krakowa albo przynajmniej do Ojcowa! Gdzie tam! Ona wolała pojechać na zwykłą wycieczkę do Lasu i Zamku Dalechowickiego, które przecież zna jak własną kieszeń, by grać rolę powabnej turystki, żeby pokazać swoje nowe sportowe ciuchy, przywiezione przez mamę z Wiednia, a jak się nadarzy okazja, popisywać się znajomością terenu i tamtejszej przyrody, strugać zucha i leśną wygę. I być gwiazdą wycieczki, i błyszczeć! Lubi mieć swoją widownię i chyba tylko dlatego uwielbia być w tej nieznośnej, krzykliwej gromadzie. Innej przyczyny nie znajduję. I dlatego gwiżdże na nasz program, woli zrezygnować z sobotniego koncertu, choć miałem już wykupione bilety na występ gościnny filharmonii warszawskiej! (a mówiła, że kocha muzykę). Woli zrezygnować z rowerów (a mówiła, że uwielbia rowery), i - z popłynięcia do przystani, i - z przeprawy łódką na wyspę (a przecież paliła się do łódek), i - z koczowania na Olszej Wyspie, i - z ogniska (a przecież mówiła, że marzy o koczowaniu i ognisku przy księżycu). Trzeba mężnie spojrzeć prawdzie w oczy. Puściła mnie w trąbę! I to z lekkim sercem, zbyt lekkim. Zostałem jak głupi na lodzie z moimi biletami i cudownym programem. Oczywiście próbowałem do ostatniej chwili wybić jej z głowy tę zdradę, a gdy mi się to nie udało, zdenerwowałem się i powiedziałem co o niej myślę, może zbyt ostro - z epitetami, ale wszystko kotłowało się we mnie i musiałem dać upust goryczy. W efekcie Agata obraziła się na mnie.
Nie tak sobie to wszystko kiedyś wyobrażałem. Z Agatą poznała mnie Beata. Agata była nowa i miała kłopoty z fizyką - Ostańko znęcał się nad nią i doprowadzał ją do rozpaczy. Więc Beata przyprowadziła ją kiedyś do mnie, gdy siedziałem w bibliotece nad książką „Struktura wszechświata" i wygłosiła istne peany na moją cześć, zgoła zawstydzające: „To jest Tomek Żabny, bardzo porządny chłopak - powiedziała - nie będzie ci dokuczał, nie będzie wyśmiewał, nie będzie się wstydził rozmawiać z tobą na przerwie ani siedzieć z tobą przy jednym stoliku, w razie czego obroni cię przed Palczakami, a co najważniejsze, to jest człowiek, który nauczy cię fizyki. Ma różne zamiłowania i umiejętności, to chłopak wszechstronny, ale fizyka jest jego pasją, zwłaszcza fizyka kosmiczna, choć zna się także na malej fizyce i wszystkich fizycznych zjawiskach.
- Za dużo powiedziane - oświadczyłem skromnie - na fizycznej miłości nie znam się zupełnie.
- To bardzo dobrze - odparła. - Oddaję cię, Agato, z czystym sumieniem w jego ręce."
Niestety, fizyki szkolnej to ja jej nie nauczyłem wiele.
W gruncie rzeczy chodziło jej tylko o ściągi. W żaden sposób nie dała się przekonać, że nawet do korzystania ze ściągaczek trzeba mieć jakieś ogólne pojęcie o przedmiocie. Zdradzała kompletny brak koncentracji i najdalej po kwadransie przestawała absorbować papkę wiadomości, którą jej serwowałem cierpliwie, łyżeczka po łyżeczce jak niemowlęciu. Odkryła zresztą szybko sposób, w jaki mnie można sprowadzić na manowce dygresji i odciągnąć od tematu. Kiedy miała dość wysiłków umysłowych, zaczynała ze mną rozmowę o zwierzętach (dużych i małych). Wiedziała, że o zwierzętach mogę w nieskończoność...
Zawsze dawałem za wygraną i naszą lekcję, zamiast w królestwie Newtona, kończyliśmy w królestwie małp, wampirów, Czarnej Mamby i Czarnej Wdowy, w świecie termitów, latających żab, ryb głębinowych i raf koralowych. Co gorsza, moja mała menażeria domowa zubożyła się w ciągu dwu miesięcy o chomika Pafnucego, świnkę morską Gryzeldę i genialną papugę Adę. Wzruszony miłością Agaty do zwierząt podarowałem jej te okazy jako siostrzanej duszy, opętanej przez to samo hobby. A co do fizyki... No cóż, uspokoiłem sumienie tym, że nauczanie tego przedmiotu dziewczyn w rodzaju Agaty mija się z celem, jest marnowaniem czasu i talentu, ponieważ i tak bim-bają sobie one bezkarnie z wszelkich praw fizycznych i udowadniają dość skutecznie na każdym kroku, że do nich nie mają one zastosowania. Coś w tym jest... Ja sam ze zdumieniem przekonałem się, że Agata potrafi wbrew wszelkim zasadom fizyki jednocześnie przyciągać i odpychać, jednocześnie promieniować ciepłem i mrozić. A jednak to były piękne chwile...
Wspominałem je z tym większą goryczą, gdy w tę nieszczęsną sobotę odbiłem samotny od brzegu w wynajętej za sto złotych łajbie. Zniechęcony do życia, pogrążony w czarnej depresji skierowałem się na Olszą Wyspę. Miałem w torbie pół czarnego chleba, cebulę, trochę kiełbasy i dziesięć ziemniaków oraz manierkę z wodą, ale czułem wstręt do jedzenia i potrzebę bezwzględnej głodówki. Ścisły post - postanowiłem - będzie przygotowaniem do medytacji w stylu jogi, którym samotnie na tym odludziu miałem zamiar się oddać.
Zamyślonego i odrętwiałego, prąd zniósł mnie w najbardziej dziką stronę wyspy. Nie pamiętam, jakim cudem szczęśliwie wylądowałem. Wiem tylko, że było ciepło i parno. Parę przebudzonych komarów brzęczało sennie w powietrzu. Ległem na wygrzanej popołudniowym słońcem piaskowej łasze i zagapiłem się w starą wierzbę ozdobioną srebrzystymi baziami - wypuszczała właśnie pierwsze delikatne listki...
Między nieruchomymi gałązkami coś się poruszyło. Ptak? Nie dostrzegłem wyraźnie (mam od pewnego czasu kłopoty ze wzrokiem i nawet lekarz przepisał mi okulary). Niemal w tej samej chwili poczułem ukłucie w oczach, jakby ktoś mi piaskiem sypnął. Poruszyłem powiekami, duże łzy pociekły mi po policzkach i przez te łzy zobaczyłem, że na czubku wierzby zabłysnął świetlisty punkcik. Zaintrygowany otarłem oczy i próbowałem się przyjrzeć dokładnie. Tak, nie myliłem się, wśród krótkich miotlastych gałęzi ukazała się wyraźnie świetlista kuleczka, rosła z każdą sekundą, przybierając delikatny różowawy kolor... Jednocześnie, co było równie zdumiewające, listki wierzby zaczęły się rozwijać i zielenić - dosłownie rosły w oczach. Jasność bijąca od świetlistej kuli była nie do zniesienia. Musiałem zamknąć oczy.
Czułem jakby muśnięcie w czoło, w nos, w policzki, po każdym takim muśnięciu dziwny, obezwładniający dreszcz przebiegał moje ciało; towarzyszyły tym zjawiskom nieprzyjemne piski i trzaski, jakby ktoś nastawiał zdezelowany tranzystor.
Zdjął mnie strach przed nieznanym... Chciałem uciec, próbowałem wstać zasłaniając oczy, lecz brutalne pchnięcie powaliło mnie z powrotem na ziemię. Zdumiewające. Nie czułem żadnego bólu i nie potłukłem się wcale. Grunt wydał mi się miękki, aksamitny... Ktoś uderzył mnie w ucho.
- Kto to? - krzyknąłem. - Co za głupie dowcipy?! Dostałem cios w drugie ucho tak boleśnie, że aż jęknąłem.
- Sprawdzamy twoje narządy słuchowe - usłyszałem głos wyraźny i bardzo czysty, jak u doskonałego spikera.
- Słyszysz nas, czy potrzebujesz wzmacniaczy?
- Kim jesteście, do licha?!
- To my zadajemy pytania! - odparł głos. - Kto cię tu przysłał? Jesteś z wywiadu?
- Skądże znowu!
- Jesteś Chińczykiem?
- Też coś!
- Hindusem? Rosjaninem? Strażnikiem Rewolucji? Fedainem? Mudżahedinem? Ajatollachem? Popefn? Mułłą? Biskupem? Terrorystą? Należysz do ETA czy IRA?
- Nie jestem, i nie należę - odpowiedziałem zdziwiony. Czyżby tak słabo orientowali się w...
entlik