Jewgienij T. Olejniczak
Archipelag Khuruna
Wydanie polskie 2010
Nie szukajmy ich. Oni już tu są.
Od setek może tysięcy lat, sprawują faktyczną władzę nad ludzkością. Z całą pewnością nie pochodzą z Ziemi. Nasz świat nie jest ich naturalną rzeczywistością. Obdarzeni wiedzą i mocą przekraczającą ludzkie rozumienie, w imię sobie tylko znanych idei, wznosili i obalali człowiecze imperia. Od wieków nic nie dzieje się bez ich wiedzy i ich woli.
To prawdziwa okupacja. Cicha, niemal niedostrzegalna.
Oni - najeźdźcy, czy uchodźcy?
Jedno jest pewne: Kimkolwiek są, nie mamy szans.
I mimo to, wciąż walczymy...
W zaułkach XIX Krakowa skrywa się tajemnica zniewolenia świata.
Spis treści:
Prolog. 9
Część pierwsza - Diabły w Krakowie. 23
1. Fotografia ulicy Mikołajskiej. 23
2. Czarna dorożka. 38
3. Relacje. 46
4. Dziwna wizyta. 54
5. Rozmowa ze stróżem. 63
6. Zleceniodawcy. 70
7. Nocni chirurdzy. 84
8. Biały mnich. 101
Część druga - Ukryty archipelag. 109
9. Zdarzenie na Plantach. 109
10. Dworek doktora Blumenstoga. 126
11. Gadoidy. 138
12. Noc. 154
13. Ulica Szpitalna. 159
14. Peruwiańska opowieść Leopolda Kijańskiego. 169
15. Ciąg dalszy peruwiańskiej opowieści. 179
16. Opactwo w Mogile. 189
17. Bractwo Rodona Syryjczyka. 196
Część trzecia - Habsburgowie i gady. 208
18. Szczerbata Mamuśka. 208
19. Przesłuchanie. 222
20. Czerwony Smok. 228
21. Egzotyczny pomywacz. 244
22. Ucieczka z Mogiły. 254
23. „U Carmen". 266
24. Arcyksiążę Rudolf. 272
25. Zamachowcy. 280
Epilog. 294
Jedenastego dnia ósmego miesiąca Isztar, kiedy Nergal zbliżył się do Skorpiona, wschód słońca wyglądał jak zbryzgany krwią. Nabu-akhe-eriba, astrolog z Pałacu Księcia, uznał to za zapowiedź niechybnej klęski [...]. bowiem od dawna wiadomym jest, że zły znak na niebie wróży złe wydarzenia na ziemi. Niebo i ziemia są ze sobą powiązane.
I stało się, że niedługi czas później w kraju Akadu pojawiły się szare demony, ludzie jaszczyki. [...] Nachodziły one ludzkie domostwa, porywając mieszkańców i siejąc olbrzymie spustoszenie. Nie oszczędziły również bydła.
Inskrypcja wyryta na kamiennej tablicy
znalezionej przez Rawlisona w Asyrii.
(Ok. VII w. p.n.e.)
Utrzymywał więc Teofil Odszczepieniec, iż kiedy Król Wieczności otworzył śluzy niebieskie, zsyłając na ziemię potop, gadzi Książęta o imionach: Szemihaz, Urakiba i Kokabiel - czy to niezauważeni, czy to jawnie, przy użyciu przemocy - wtargnęli na arkę i tym sposobem uniknęli zagłady.
Zasmucił się tedy Bóg, widząc, że mimo wysiłków nie zdołał wygubić doszczętnie Upadłych Aniołów. Rzekł przeto Najwyższy: Uczynię dwa światy - jeden dla rodzaju ludzkiego, który to ląd nazwę Ziemią, drugi zaś dla oślizgłego rodzaju jaszczurczego, nazywając kraj ten Khuruną, a umieszczę go na Wielkim Morzu. Oba te światy będą ze sobą zespolone, choć oddzielne.
I tak uczynił. A światy od tej pory połączone są, jakkolwiek odrębne, niby dwie strony tej samej monety.
Sylwester z kolei powiada, że kiedy trysnęły źródła Wielkiej Otchłani, prócz arki Noego żeglował właśnie po wodach bliźniaczy statek, również dachem przykryty, który po opadnięciu wód osiadł na górze Hermon. Ocalił on od śmierci potomków zrodzonych z grzesznego związku Upadłych Aniołów i córek człowieczych. Najdalej w tym szaleństwie idzie niewątpliwie Rodon Syryjczyk, który za podszeptem demonów nauczał, że Noe oraz jego synowie: Sem, Cham i Jafet oraz ich żony nie byli ludźmi, tylko dwukształtnymi wybrańcami Prastarego Bóstwa, Węża o imieniu Knerf, a para ludzka przebywała wewnątrz arki pośród zwierząt. Zbyteczne chyba wspominać, jak bardzo owa....
Damian z Aleksandrii (VI w. ?),
„Sekretna historia herezji”
Sar było największym miastem południowego Khurunu [...]. Teraz jest zrujnowane; przypuszcza się, że istnieją tam starożytne skarby, a pewni ludzie znaleźli [w tym mieście] coś, z czego byli zadowoleni.
Sanad ibn Muhammad (948 - ?),
„Słownik geograficzny"
Otóż pewnego dnia święty Makary, pustelnik, przechodząc przez bagno, by dojść do swej celi, spotkał demona, jednego z tych nikczemnych i plugawych duchów, które poganie w niewiedzy swej brali w owych czasach za bogów leśnych, a które, jako się rzekło, były jedynie demonami pod rozkazami Antychrysta.
Przybierały one postać jaszczuroludzi. Pogański lud nazywał je Khurunami, a to od nazwy wyspy, z której podług ich wierzeń pochodziły.
Wielce się zdziwił święty Makary, widząc, że demon zastępuje mu drogę.
Nieczysty duch zapytał. „Dlaczego, nędzny robaku, bezprawnie przebywasz w miejscu, którego my jesteśmy włodarzami?", i odpowiedział mu święty Makary: „Zejdź mi z drogi, diabelski sługo. Słowa twoje są równie czcze i kłamliwe jak twoja postać, posłańcu Ciemności. Ta ziemia należy do Boga, który jest stworzycielem wszystkiego na tym świecie".
Demon zaś zaśmiał się urągliwie i odezwał się w te słowa: „Jest jeden Stworzyciel, robaku, a imię jego jest Knarf-Satanel-Khurun, który wypluł z siebie oba światy i któremu ty winien jesteś składać ofiary".
Wonczas odpowiedział mu święty Makary: „Odejdź, przeklęta maro, albowiem odkryłem twój podstęp i wiem, żeś nie jest żadnym leśnym bożkiem ani panem tego lasu, lecz niematerialnym demonem, który z polecenia szatana przybrał postać cudacznego zwierza, aby mamić proste umysły pogan. Ja wszelakoż przejrzałem cię i teraz, w imię Najwyższego Boga, Pana Zastępów, rozkazuję ci, byś opuścił to miejsce!". I rozpłynął się na te słowa przerażony demon, jako pod wpływem światła dziennego znika nocna mara, tak silny był blask tej przemowy.
I więcej już nie nękał demon ów mieszkańców, którzy od tej pory wielce czcili świętego, a wkrótce przyjęli też Słowo Boże i cieszyli się Jego błogosławieństwem, i śpiewali co dzień ku Jego chwale, amen.
Anonim (ok. IV w.),
„Żywot świętego Makarego"
Drudzy zasię szpetni są jako żaby. Po bagniech się kryją, ale farbują się wielce i szpiegi do miast posyłają, a jak kto nieobaczny jest, to go chcą ułowić. A świat ich na głębokościach morskich tajemnie stworzony, dziwny a zawikłany. Jako marynarze powiadają, pierwsze ich miasto jest Vlaj-Ba.
Anonim, „Historyja prawdziwa o przygodzie
żałosnej książęcia Knarfa i jego małżonki Thaa",
(w Krakowie, w drukarni Mikołaja Szarffenbergera,
roku Pańskiego 1571).
Jak dzień długi jechaliśmy w czerwonawej mgle, która rozpraszając się chwilami, pozwalała ujrzeć w przelocie zbocza gór przykryte szkarłatnymi lasami. Droga z godziny na godzinę stawała się coraz bardziej niebezpieczna i trudna, ale wszelkie niedogodności naszej wędrówki wynagradzał...
Louis Mandrou (1787-1821),
„Expédition Scientifique en Khuruna"
Człowiek ten - mężczyzna w wieku lat trzydziestu pięciu - oprócz wspomnianych już przeze mnie urojeń dotyczących „ukrytego" archipelagu, miewał także częste okresy melancholii. Zastosowałem więc upust krwi, ciepłe i chłodne kąpiele oraz niezawodny w takich przypadkach...
Klemens Małczyński (1811-1892),
„O metodzie leczenia osób umysłową chorobą dotkniętych"
To było właściwie tylko przeczucie, ale tak się jakoś składało, że niemieckiego marynarza przeczucia nigdy nie myliły.
Tuż przed świtem 13 października 1859 roku, czyli prawie dwa tygodnie po wyjściu z macierzystego portu w Bremie, kapitan wielorybniczego statku o nazwie „Jungfrau", rudobrody Johannes Schweinsteiger, obudził się w swojej kajucie z nieodpartym wrażeniem, że za chwilę stanie się coś niedobrego. Poprzez senny osad wdarł się do jego głowy niewytłumaczalny niepokój.
Będą problemy, pomyślał, nie otworzywszy nawet oczu. Kiepska sprawa.
Niemiec po prostu o tym wiedział.
Co najmniej dziwne - ponieważ odgłosy statku, morza i wiatru wydawały się całkowicie zwyczajne. Szum ciętej dziobem wody, trzeszczenie kadłuba, łopot żagli - nic nie dawało powodów do niepokoju. Owszem, kołysało trochę mocniej niż kilka godzin temu, kiedy kapitan schodził z pokładu, ale takim drobiazgiem nie należało sobie przecież zawracać głowy. Normalna rzecz na morzu. Bagatelka. Po prostu północno-zachodni wiatr wzmógł się, podniósł nieco fale.
I tyle.
Mimo to Johannes Schweinsteiger czuł w samych trzewiach, że zaraz zaczną się kłopoty. Wprawdzie miał wrażenie, jakby nie do końca jeszcze się rozbudził, ale jego intuicja nie spała przecież nigdy. Ten stary skurczybyk, weteran wielorybnictwa, doprawdy posiadał jakiś szósty zmysł, jeśli idzie o przewidywanie niebezpieczeństw czyhających na marynarzy pośród bezmiaru oceanicznych wód. Owa umiejętność czyniła go jednym z najlepszych marynarzy świata, i to nie tylko w jego opinii.
Należał do ścisłej czołówki w swoim fachu, z pewnością pierwszej dziesiątki na świecie. Intuicja plus trzydziestoletnia praktyka - oto właściwa mieszanka. Tak zresztą zatytułowano poświęcony mu artykuł w „Gazecie Północnej". Prawie cała strona tekstu plus fotografia kapitana i rysunek kaszalota w prawym górnym rogu. Kiedy to było? Jakieś dwa, trzy lata temu. „Intuicja i praktyka. Kapitan Johannes Schweinsteiger - pogromca wielorybów". Egzemplarz gazety do dzisiaj trzymał w kajucie i odczytywał sobie na głos fragmenty artykułu co najmniej raz na miesiąc.
Tak, Niemiec miał zarówno talent, jak i doświadczenie. Rozpoznawał raptowne zmiany pogody - szkwały, sztormy, ulewy, flauty i cisze morskie - na długo przed pojawieniem się pierwszych znaków na niebie i morzu. Niczym zwierzę albo nieprawdopodobnie czuły instrument meteorologiczny.
Zawsze też wiedział, kiedy z samym statkiem dzieje się coś niedobrego. Przewidywał każdą awarię sprzętu i każdy przeciek w ładowni, przez sen wyczuwał najdrobniejszą zmianę kursu, jak gdyby to olbrzymie pływające pudło było przedłużeniem jego ciała i wszystkie deski, złączenia, sworznie, wręgi, liny oraz żagle natychmiast przesyłały do kapitańskiego mózgu informacje o problemach.
Dobrze, lecz cóż takiego groziło im teraz? Johannes Schweinsteiger nie potrafił jeszcze odpowiedzieć na to pytanie. Jeśli bowiem nic się nie wydarzyło podczas jego dwugodzinnej drzemki, to trójmasztowiec - nowiutki żaglowiec wielorybniczy o wyporności 550 ton, należący w połowie do niego, a w połowie do firmy braci Jelinek z Hamburga - znajdował się teraz jakieś czterdzieści, najwyżej czterdzieści pięć mil na wschód od Azorów i z prędkością mniej więcej jedenastu węzłów płynął dalej na południe, w kierunku Wysp Zielonego Przylądka, aby przedostać się na Ocean Indyjski, gdzie aktualnie znajdowały się najlepsze tereny łowieckie.
Pogoda była sprzyjająca, wiatr pomyślny, sprzęt sprawny, a pełniący nocną wachtę marynarze zaprawieni w morskich bojach jak mało kto. Prawie sami Niemcy i Holendrzy - dwie prawdziwie wielorybnicze nacje. Morskie wilki, można powiedzieć.
O co więc chodzi? Kapitan Johannes Schweinsteiger siedział teraz na koi, wciąż wsłuchany w odgłosy oceanu, wpatrzony w ciemny iluminator kajuty próbował uporządkować myśli, otrząsnąć się ze snu. Dręczące przenikliwe wrażenie, że dzieje się coś złego, nie chciało ustąpić.
Wreszcie ziewnął szeroko, podrapał się pod pachą, zdjął z głowy szlafmycę, po czym namacał w ciemnościach zapałki i zaświecił olejną lampkę stojącą na przyśrubowanym do podłogi stole.
- Donnerwetter! - zaklął z przyzwyczajenia. Własny głos zabrzmiał w jego uszach dziwnie głucho.
W mętnawożółtym blasku zobaczył cały panujący na stole bałagan: chronometry, zakreśloną czarnymi liniami mapę, cynowy dzbanek, kubek z resztkami kawy, fotografię przedstawiającą dwie niezbyt urodziwe córki kapitana - Klarę i Gerdę, a także cyrkiel, ołówek oraz liniał nawigacyjny.
No i ten mocno podniszczony egzemplarz romansu pod tytułem „Primadonna i pomocnik rzeźnika", dla niepoznaki owinięty w szary papier.
Tak, Schweinsteiger miał również swoje skrzętnie ukrywane słabości, a raczej niewinne słabostki: uwielbiał podczytywać przed snem pikantne książki francuskich autorów. Cóż zrobić? Pod koją leżała jeszcze, oprawiona w czerwone płótno, „Luiza albo słodycze grzechu" (F. Papillona), a w sekretarzyku - pod kluczem, który nosił przy sobie, i prędzej by go połknął, niż oddał w niepożądane ręce - spoczywała świeżo zakupiona „Potępiona namiętność", na którą to pozycję Schweinsteiger od dwóch tygodni ostrzył sobie zęby.
Jeszcze nie zdążył jej oprawić. Na okładce książki artysta niezwykle sugestywnie odmalował kobietę ubraną jedynie w gorset i pończochy. Ech, miał człowiek talent, żeby tak to wiernie przedstawić! Lepiej oprawić książkę, tak na wszelki wypadek.
Francuskie romanse, nieprzyzwoite fabuły i wyuzdane bohaterki! To był prawdopodobnie jego jedyny sekret, jak na marynarza bowiem przystało, naturę miał Johannes Schweinsteiger wyjątkowo nieskomplikowaną.
Zdjął teraz ze stojaka fajkę z krótkim pogryzionym ustnikiem, oczyścił ją z piasku, który wschodni wiatr nanosił od kilku dni z odległej Sahary, po czym nabił brunatnym tytoniem i wsadził w zęby. Zapalił od lampy. Wypuszczając kłęby błękitnego dymu, włożył spodnie, buty i wypłowiały surdut. Już sięgał po nieprzemakalny płaszcz, kiedy rozległy się pośpieszne kroki na stopniach drabinki, a następnie ktoś zapukał do drzwi.
- Tak? - spytał przez zaciśnięte na fajce zęby, wyćwiczonym ruchem przykrywając francuski romans mapą prądów morskich.
- Panie kapitanie, czy mógłby pan.... Dzieje się coś dziwnego. - To był głos pierwszego oficera, Arnolda Moldenhauera, który za niespełna godzinę powinien skończyć wachtę. Dobiegał jakby z głębokiej studni. - Coś bardzo, ale to bardzo dziwnego...
Tak jakbym nie wiedział, pomyślał kapitan, wyjąwszy z ust fajkę.
- Już idę! - krzyknął ochrypłym głosem, po czym wstał, włożył płaszcz i uważając, aby nie uderzyć głową w wiszącą na łańcuchach cynową lampę, ruszył w stronę drzwi.
* * *
Przywitał go zapach wilgotnego płótna, drewna, wodorostów i wielorybiego tłuszczu. Morskie powietrze powinno rozbudzić go całkowicie, ale gdzie tam, nadal czuł się ociężały i senny.
Na pokładzie było pusto, jeśli nie liczyć osobnika pełniącego wachtę przy kole sterowym i jeszcze ze dwóch marynarzy czuwających pomiędzy masztami. Jak jeden mąż wyprostowali się na widok kapitana, mimo że ten nawet nie spojrzał w ich stronę, zajęty dużo ważniejszymi sprawami.
A więc tak: wiatr rzeczywiście się wzmógł, fale kołysały statkiem dużo silniej niż w nocy. Niebo było zaciągnięte, tylko kilka gwiazd przeświecało między chmurami, podobnymi teraz do dryfujących po niebie skał. Trójmasztowiec przedzierał się poprzez mrok przedporannej godziny.
Należałoby dokonać małej korekty żagli, pomyślał Johannes Schweinsteiger, rzucając krótkie spojrzenie na maszty oświetlone przez trzy wiszące wysoko w górze latarnie.
- Trzeba refować - mruknął w kierunku pierwszego oficera, chudego i wiecznie narzekającego czterdziestolatka z Hamburga.
- Tak jest.
- Dziwię się, że sam pan na to nie wpadł.
- Miałem wrażenie...
- Bez dyskusji, panie Moldenhauer.
Kapitan zaczerpnął głębiej powietrza. Miał wrażenie, że jakiś niewidzialny ciężar osiadł mu na ramionach. Bolała go głowa, czuł pieczenie pod powiekami. Co się ze mną dzieje? Coś złowieszczego wisiało w powietrzu.
W dodatku słyszał w uszach dziwny buczący dźwięk, jakby odgłos czegoś okręcanego w powietrzu.
Coś jak gruby bicz.
Gorąca kawa by mnie postawiła na nogi, pomyślał. Albo jeszcze lepiej: porządny łyk grogu.
Wraz z trzymającym lampę Moldenhauerem w milczeniu przeszli na dziób, ominęli beczkę na wodę, puste wiadro i zwój liny od uszkodzonego harpuna, po czym po metalowej drabince wspięli się na kapitański mostek.
- Proszę spojrzeć, kapitanie - powiedział Arnold Moldenhauer, wręczając dowódcy lunetę.
Nawet gołym okiem widać było, że morze po prawej burcie wygląda dziwnie. Bardzo dziwnie. Prawdę mówiąc, trudno się było zorientować, co się tam właściwie dzieje.
Kapitan Schweinsteiger w życiu jeszcze czegoś takiego nie widział. Poczuł na plecach nieprzyjemny dreszcz, zdając sobie sprawę, że nadszedł dla niego czas prawdziwej próby, że właśnie zdarzyła się jedna z tych rzeczy, których żaden kapitan nie jest stanie przewidzieć. Z tych rzeczy, które nie powinny się nigdy przytrafić. Wielokrotnie już znajdował się w niebezpieczeństwie, lecz tym razem to było coś nowego.
Irracjonalny strach ponownie ścisnął jego pierś żelazną obręczą.
W milczeniu przyłożył lunetę do oka.
W odległości jakiejś półtorej mili od statku na powierzchni wody jaśniała ciemnopomarańczowa plama, bardzo szeroka, jak gdyby w oceanie odbijało się światło olbrzymiej latarni. Tyle że w pobliżu nie było żadnej latarni. W dodatku gęste chmury zakrywały księżyc, a na niebie migotało zaledwie kilka gwiazd. Czyżby więc źródło światła znajdowało się pod wodą?
Tak, coś najwyraźniej świeciło tuż pod powierzchnią fal. Ale to przecież niemożliwe, prawda? Żaden morski organizm nie promieniuje ciemnopomarańczowym blaskiem. Odpadała również fosforescencja. Światło było zbyt mocne. W dodatku pulsowało rytmicznie, jakby ktoś nadawał z głębi wód sygnały.
Kapitan nie wierzył w morskie legendy o błędnych ogniach, które prowadzą marynarzy ku zgubie. Z lekceważeniem traktował tego typu opowieści, podobnie jak marynarskie bajdy o „Latającym Holendrze" czy innych przeklętych statkach widmach. Zabobony dobre są dla prostych marynarzy, w dzisiejszych czasach, w dobie postępu nauki i techniki, kapitan musi rozumować racjonalnie.
Nawet teraz, mimo dziwnego oszołomienia i osłabienia, Schweinsteiger starał się myśleć trzeźwo. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że to nie jest żaden fenomen przyrody, ignis fatuus czy też inny diabelski znak, tylko naukowo uzasadnione zjawisko natury elektrycznej. Trzeba po prostu je zbadać, innej rady nie ma.
Opuścił lunetę.
Dziwny odgłos narastał, jak gdyby ktoś coraz szybciej okręcał nad ich głowami olbrzymi bicz.
- Jak długo to trwa? - spytał pierwszego oficera, spojrzawszy na oświetlony lampą kompas. Własny głos wydał mu się obcy, jakby to zdanie wypowiedział ktoś inny, ktoś stojący obok.
- Od kilkunastu minut. Najpierw był to tylko błysk na horyzoncie, jakby kropla światła wpadła do morza.
- To coś spadło z nieba?
- Tak.
Czyżby aerolit? pomyślał kapitan.
- Dlaczego zawołał mnie pan dopiero teraz?
- ...
entlik