44.Edith Wharton - Stara panna.pdf

(773 KB) Pobierz
Edith Wharton
Stara panna
Część pierwsza
1
W starym Nowym Jorku lat pięćdziesiątych rządziło kilka
rodzin, żyjących w prostocie i dostatku.
Krzepcy Anglicy i rumiani, ciężsi Holendrzy wymieszali
się ze sobą, tworząc wspólnie zamożną, przezorną, a mimo to
hojnie wydającą pieniądze społeczność. „Ładnie" załatwiać
wszelkie sprawy było zawsze, podstawową zasadą w tym
rozważnym światku, zbudowanym na fortunach bankierów,
indyjskich kupców, armatorów i dostawców okrętowych. Ci
dobrze odżywieni, powolni ludzie, którzy europejskim oczom
wydawali się drażliwymi śledziennikami dlatego tylko, że
kaprysy klimatu pozbawiły ich zbędnego tłuszczu i trochę
mocniej napięły ich nerwy, wiedli życie pańskie i monotonne,
którego gładkiej powierzchni nie naruszały nigdy ciche
dramaty rozgrywające się niekiedy w głębi. Wrażliwe dusze
były w tamtych czasach podobne do klawiatur opatrzonych
tłumikiem, na których Los grał bez dźwięku.
W tej zwartej społeczności, zbudowanej z solidnie
pospawanych bloków, najwięcej bodaj miejsca zajmowała
rodzina Ralstonów i jej odgałęzienia. Ralstonowie wywodzili
się z angielskiego drobnomieszczaństwa. Przybyli do kolonii
nie po to, aby umrzeć za przekonania, lecz aby żyć dla konta
bankowego. Wyjałowiona wersja anglikanizmu pod
pojednawczą nazwą Kościoła Episkopalnego Stanów
Zjednoczonych Ameryki, opuszczająca wulgarniejsze aluzje w
formule ślubnej i prześlizgująca się ponad groźnymi zwrotami
w Wyznaniu wiary św. Atanazego, była ściśle dostosowana do
ducha kompromisu, na którym wyrośli Ralstonowie. Całe
plemię równie instynktownie wzdragało się przed nowymi
religiami
co
przed
nieznanymi
ludźmi.
Będąc
instytucjonalistami do szpiku kości, reprezentowali element
zachowawczy, który cementuje nowe społeczeństwa, jak
wodorosty umacniają brzeg morza.
W porównaniu z Ralstonami nawet tacy tradycjonaliści,
jak Lovellowie, Halseyowie lub Vandergrave'owie, wyglądali
na niedbałych, obojętnych na pieniądze, niemal
lekkomyślnych w swoich impulsach i braku zdecydowania.
Stary John Frederick Ralston, tęgi założyciel rodu, dostrzegł tę
różnicę i z naciskiem przedstawił - ją synowi, Frederickowi
Johnowi, w którym zwęszył pewną skłonność do tego, co nie
wypróbowane i nie przynoszące zysku.
- Niech sobie Lanningowie, Dagonetowie czy
Spenderowie ryzykują i wypuszczają próbne baloniki. To
szlachecka krew w nich gra, my nie mamy z tym nic
wspólnego. Popatrz, jak oni już się wykańczają - mam na
myśli mężczyzn. Niech sobie twoi chłopcy biorą za żony ich
dziewczęta, jeżeli chcesz (są zdrowe i ładne), chociaż
osobiście wolałbym, żeby mój wnuk wziął sobie jaką pannę
Lovell, Vandergrave czy inną z pokrewnych nam rodzin. Ale
nie pozwól synom kręcić się wśród innych młodzieńców, łazić
z nimi na wyścigi, jeździć na Południe do tych przeklętych
„wód", na hazard do Nowego Orleanu i tak dalej. W ten
sposób wzmożesz siłę rodu i ustrzeżesz się licha. Tak jak to
zawsze robiliśmy.
Frederick John wysłuchał, usłuchał, ożenił się z
Halseyówną i biernie poszedł śladami ojca. Należał do owego
przezornego pokolenia nowojorskich dżentelmenów, którzy
czcili Hamiltona, a służyli Jeffersonowi, którzy marzyli o
rozplanowaniu Nowego Jorku na wzór Waszyngtonu, a
rozplanowali go szachownicowo z obawy, by nie zasłużyć
sobie na opinię „niedemokratycznych" u ludzi, którymi w
głębi duszy gardzili. Będąc sklepikarzami z krwi i kości,
wystawiali w oknach towary, na które był największy popyt,
osobiste poglądy chowając w kantorku za sklepem, gdzie,
nigdy nie przewietrzane, traciły stopniowo wszelką treść i
barwę.
Czwartemu pokoleniu Ralstonów nie pozostało już - jeśli
chodzi o przekonania - nic prócz wyczulonego poczucia
honoru zarówno w życiu prywatnym, jak w interesach.
Bieżące poglądy na to, co się działo w społeczeństwie i w
państwie, czerpali z gazet, gazety te zaś mieli już w pogardzie.
Ralstonowie niewiele się przyczynili do kształtowania losów
swojego kraju, jeśli nie liczyć tego, że finansowali Sprawę,
gdy już bezpiecznie było to robić. Byli spokrewnieni z
wieloma spośród wielkich ludzi, którzy zbudowali Republikę,
ale żaden Ralston nie zaangażował się na tyle, aby samemu
być wielkim. Jak mawiał stary John Frederick, bezpieczniej
było kontentować się trzema od sta: bohaterstwo uważali za
formę hazardu. Jednakże przez to samo, że byli tak liczni i
jednakowi, doszli do pewnego znaczenia w społeczeństwie.
Ludzie mówili „Ralstonowie", kiedy chcieli powołać się na
precedens. To przypisywanie im autorytetu stopniowo
przekonało trzecie pokolenie o własnej zbiorowej ważności,
czwarte zaś, do którego należał mąż Delii Ralston, miało już
pewność siebie i prostotę klasy rządzącej.
W granicach właściwej im ostrożności w stosunku do
wszystkich i wszystkiego Ralstonowie wywiązywali się z
obowiązków bogatych i szanowanych obywateli. Zasiadali w
zarządach wszystkich z dawna ustanowionych towarzystw
dobroczynności, łożyli hojnie na dobrze prosperujące zakłady,
mieli najlepszych kucharzy w Nowym Jorku, a gdy
podróżowali za granicą, zamawiali posągi u amerykańskich
rzeźbiarzy przebywających w Rzymie i cieszących się już
ustaloną sławą. Pierwszego Ralstona, który przywiózł do kraju
rzeźbę, uważano za pomyleńca; lecz gdy stało się wiadome, że
jej autor wykonał kilka zamówień dla arystokracji brytyjskiej,
rodzina uznała, że to także jest lokata dająca trzy od sta.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin