Clive Cussler - Diabelskie wrota.doc

(1460 KB) Pobierz

Clive Cussler

 

 

 

Diabelskie wrota

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Port lotniczy na wyspie Santa Maria

Azory, rok 1951

 

Hudson Wallace stał przed budynkiem terminalu. Skórzana kurtka słabo chroniła go przed chłodem w tę mglistą, dżdżystą noc. Na wprost widział niebieskawy blask lamp rozmieszczonych wzdłuż pasa startowego, a dalej snop białego światła i zielony błysk obracającej się wolno latarni lotniskowej. Hudson wątpił, czy ktoś jest w powietrzu - nie przy takich gęstych i niskich chmurach - ale jeśli jest, niech Bóg ma go w swojej opiece.

Port lotniczy z trzech stron otaczały góry, a sama wyspa była tylko niewielkim punktem pośrodku ciemnego Atlantyku. Nawet w 1951 roku znalezienie Santa Marii przy tak fatalnej pogodzie stanowiło nie lada wyzwanie, a gdyby nawet komuś się to udało, prawdopodobnie rozbiłby się o któryś ze szczytów, zanim zobaczyłby światła pasa startowego.

Ale dotarcie do wyspy to jedno, pomyślał Hudson, a opuszczenie jej to zupełnie co innego. Mimo deszczu i mgły chciał wystartować, i to jak najszybciej, bo doskonale wiedział, że pozostawanie na Santa Marii stało się bardzo niebezpieczne.

Niestety, chociaż to on był pilotem i właścicielem stojącego na płycie samolotu Lockheed Constellation, decyzja o starcie nie należała do niego.

Znudzony bezczynnym czekaniem, sięgnął do kieszeni kurtki po srebrną papierośnicę, wyjął z niej dunhilla i wetknął go między wargi. Ignorując rozmieszczone co kilka metrów wyraźnie widoczne zakazy palenia, uniósł do twarzy zapalniczkę Zippo i zapalił.

Stał prawie sto metrów od najbliższego samolotu i węża paliwowego, a całe lotnisko było mokre, uznał więc, że ryzyko wywołania pożaru jest bliskie zeru. Prawdopodobieństwo, że komuś chciałoby się wyjść z ciepłego, suchego budynku terminalu, aby zwrócić mu uwagę, wydawało się jeszcze mniejsze.

Zaciągnął się głęboko, z wyraźną przyjemnością, i wolno wypuścił dym. Szary obłok się rozwiał, gdy drzwi terminalu otworzyły się za Hudsonem. Z budynku wyszedł mężczyzna w źle dopasowanym ubraniu. Brązowy kapelusz opadał mu na oczy, częściowo zasłaniając okrągłą twarz, a kusa kurtka, spodnie z samodziału i cienkie wełniane rękawiczki bez palców sprawiały wrażenie znalezionych w magazynie resztek Armii Czerwonej. Mężczyzna wyglądał na ubogiego wieśniaka, ale Hudson wiedział, że jego pasażer wkrótce będzie bogaty. O ile dożyje lądowania w Ameryce.

- Jest szansa, że pogoda się poprawi? - spytał mężczyzna.

Hudson zaciągnął się dunhillem i wydmuchał dym, zanim odpowiedział.

- Na pewno nie dziś - mruknął, kręcąc przecząco głową. - Może być tak paskudnie nawet przez tydzień.

Jego pasażer był Rosjaninem i nazywał się Tarasow. Uciekł ze Związku Radzieckiego z dwoma kuframi z nierdzewnej stali, tak ciężkimi, jakby wypełniały je kamienie. Oba, dobrze zaryglowane i przymocowane łańcuchami do podłogi, stały teraz w samolocie Hudsona.

Wallace nie miał pojęcia, co w nich jest, ale niedawno powstała Centralna Agencja Wywiadowcza obiecała mu małą fortunę za dostarczenie kufrów i Tarasowa do Stanów Zjednoczonych. Przypuszczał, że Rosjaninowi zapłacili znacznie więcej za ucieczkę z kraju i zabranie kufrów ze sobą.

Do tej pory wszystko szło dobrze. Pewien amerykański agent zdołał przerzucić Tarasowa do Jugosławii, która wprawdzie również należała do bloku komunistycznego, ale rządzący nią Tito nie kochał Stalina. Wystarczyła odpowiednio wysoka łapówka i Hudson mógł przylecieć własnym samolotem do Sarajewa, i odlecieć stamtąd z Tarasowem na pokładzie zanim ktokolwiek zaczął zadawać niewygodne pytania.

Od tamtej pory podróżowali na zachód. Niestety, wiadomość o ucieczce Tarasowa poszła w świat i między jednym a drugim lotem na zachód dokonano zamachu na Rosjanina. Przeżył, ale miał teraz pocisk w nodze i utykał.

Hudsonowi kazano dostarczyć go do Stanów jak najszybciej i potajemnie, nie podano mu jednak trasy. I dobrze, bo na pewno by się jej nie trzymał. Ominął wszystkie większe miasta europejskie i wylądował na Azorach, żeby zatankować przed dalszym lotem bezpośrednio do Stanów. Miał dobry plan, ale nie wziął pod uwagę fatalnej pogody i strachu Tarasowa przed lataniem.

- Znajdą nas tu prędzej czy później - powiedział Hudson. Odwrócił się do Rosjanina. - Mają agentów na każdym lotnisku i w każdym porcie.

- Przecież mówił pan, że tutaj jesteśmy na uboczu - odparł Tarasow.

- Bo jesteśmy - potwierdził Hudson i znów zaciągnął się dunhillem. - Ale skoro nie namierzyli nas w żadnym ruchliwym miejscu, zaczną szukać na uboczu. Może nawet już to robią.

Nie wiedział, czy radzieccy agenci sprawdzają Azory. Ale dwaj Amerykanie i cudzoziemiec, którzy wylądowali prywatnym samolotem na Santa Marii i od trzech dni nie odzywali się do nikogo, mogli zwrócić uwagę.

- W pewnym momencie będzie pan musiał zdecydować, czego boi się bardziej - powiedział Hudson, wskazując głową stojący w mżawce samolot - lekkich turbulencji czy kulki w brzuchu.

Tarasow spojrzał na zachmurzone niebo, wzruszył ramionami i uniósł otwarte dłonie jak człowiek, który chce pokazać, że nie ma pieniędzy.

- Ale nie możemy lecieć w takich warunkach.

- Nie możemy lądować w takich warunkach - uściślił Hudson i wykonał ręką ruch naśladujący samolot podchodzący do lądowania. - Ale możemy wystartować - uniósł rękę - a potem skierować się na zachód. Tam nie ma gór. Jest tylko ocean... i wolność.

Tarasow pokręcił głową, ale Hudson widział, że jego upór słabnie.

- Sprawdziłem pogodę w Nowym Jorku - skłamał. Nie zrobił tego w obawie, że ktoś się domyśli celu ich podróży. - Będzie dobra przez najbliższe dwie doby, ale później...

Rosjanin wyraźnie się wahał, więc Hudson kuł żelazo, póki gorące.

- Albo wystartujemy teraz, albo utkniemy tu na tydzień.

Wyglądało na to, że jego pasażerowi nie odpowiada ani jedno, ani drugie. Spojrzał na ziemię, potem na srebrzystego constellation z czterema potężnymi silnikami tłokowymi i trzema smukłymi pionowymi statecznikami ogonowymi, wreszcie w deszcz i noc za nim.

- Przebijemy się? Da pan radę? - spytał.

Hudson rzucił papierosa na ziemię i rozgniótł go butem.

Dopiął swego.

- Dam - zapewnił.

Tarasow z ociąganiem skinął głową.

Hudson spojrzał w stronę samolotu i zakręcił ręką młynka. Rozległ się ostry dźwięk rozrusznika, a z wydechu silnika numer trzy buchnął czarny dym. Świece zaiskrzyły i duży gwiazdowy silnik ożył. Po chwili wielkie śmigło wirowało z prędkością tysiąca pięciuset obrotów na minutę, rozpryskując krople deszczu. Kilka sekund później zbudził się do życia silnik numer jeden.

Hudson, mając nadzieję, że zdoła namówić Tarasowa do lotu, kazał swojemu drugiemu pilotowi, Charliemu Simpkinsowi, zostać w kabinie i utrzymywać maszynę w gotowości do startu.

- Chodźmy - powiedział.

Rosjanin wziął głęboki oddech i ruszył w kierunku czekającego samolotu. Był w połowie drogi, gdy huknął strzał. Odgłos rozniósł się po mokrym asfalcie. Tarasow zachwiał się, stracił równowagę i poleciał do przodu.

- Nie! - krzyknął Hudson.

Skoczył naprzód, złapał Rosjanina i poprowadził w stronę samolotu. Rozległ się drugi strzał. Ten pocisk chybił i zrykoszetował od betonu w prawo.

Tarasow potknął się i upadł.

- Naprzód! - krzyknął Hudson, próbując go podnieść.

Trzeci pocisk trafił Hudsona w ramię i obrócił dookoła. Padł na ziemię i błyskawicznie się przetoczył. Był prawie pewien, że strzał padł z góry. Prawdopodobnie z dachu terminalu.

Krzywiąc się z bólu, wyciągnął colta .45 z kabury pod pachą. Obrócił się, wycelował w dach budynku i wypalił w kierunku snajpera. Kiedy oddał cztery strzały, wydało mu się, że ktoś schyla się za krawędzią dachu. Strzelił jeszcze raz w tamtą stronę, znów chwycił Tarasowa i zaczął ciągnąć go po ziemi w stronę samolotu. Gdy dotarli do schodków przy dziobie maszyny, krzyknął:

- Na górę!

- Nie... dam rady - wyjęczał Rosjanin.

- Pomogę panu - rzekł Hudson, podnosząc go. - Musi pan tylko...

Kiedy postawił Tarasowa na nogi, następny pocisk trafił Rosjanina i mężczyzna runął na ziemię twarzą w dół. Hudson dał nura za schodki i zawołał w kierunku otwartych drzwi samolotu:

- Charlie!

Żadnej odpowiedzi.

- Charlie! Jak jest?

- Możemy startować! - odkrzyknął drugi pilot.

Hudson usłyszał, jak ostatni silnik nabiera obrotów. Chwycił Tarasowa i przetoczył na plecy. Rosjanin był bezwładny jak szmaciana lalka. Ostatni pocisk trafił go w szyję. Niewidzące oczy mężczyzny patrzyły w ciemne niebo. Nie żył.

- Cholera - zaklął Hudson.

Połowa operacji się nie powiodła, wciąż jednak mieli stalowe kufry i ich nieznaną zawartość. CIA była wprawdzie tajną organizacją, ale przecież musiała mieć jakąś siedzibę. Hudson postanowił, że jeśli będzie musiał, to ją znajdzie i będzie się dobijał do drzwi, dopóki ktoś go nie wpuści i mu nie zapłaci.

Odwrócił się i jeszcze raz strzelił w kierunku terminalu. Wtedy zauważył światła dwóch samochodów pędzących ku niemu z drugiego krańca płyty lotniska. Nie łudził się, że to kawaleria. Wbiegł po schodkach na górę, a gdy dał nura przez drzwi, pocisk zrykoszetował od gładkiego poszycia connie.

- Startuj! - krzyknął do Charliego.

- A co z naszym pasażerem?

- Za późno dla niego.

Charlie Simpkins przesunął dźwignie przepustnic do przodu, a Hudson zatrzasnął drzwi i zaryglował je w momencie, gdy samolot ruszył. Przez warkot silników usłyszał dźwięk pękającego szkła. Odwrócił się i zobaczył, że drugi pilot zwisa bezwładnie nad środkową konsolą, podtrzymywany przez pas bezpieczeństwa.

Hudson pobiegł naprzód. Ledwo dał nura do kokpitu, dwa kolejne pociski trafiły w kabinę.

Nie wstając z podłogi, sięgnął do góry i pchnął przepustnice naprzód. Gdy silniki zaryczały, wsunął się pod fotel pilota i naparł mocno na prawy ster. Samolot zaczął przyspieszać. Powoli nabierał prędkości i skręcał.

W metal za Hudsonem trafił następny pocisk, a potem jeszcze dwa. Ocenił, że już odwrócił samolot ogonem do terminalu. Wdrapał się na swój fotel i skierował maszynę na pas startowy. Musiał jak najszybciej odlecieć. Na płycie lotniska nie było bezpiecznie. Samolot kołował we właściwym kierunku, a Hudson nie czekał na żadne pozwolenie. Dopchnął przepustnice do ograniczników i potężna maszyna zaczęła się rozpędzać.

Przez chwilę słyszał, jak pociski dziurawią poszycie samolotu, ale wkrótce znalazł się poza ich zasięgiem. Mknął po pasie startowym z coraz większą prędkością. Z powodu kiepskiej widoczności i wybitej szyby z lewej strony musiał wytężać wzrok, żeby widzieć czerwone światła na końcu pasa. Zbliżały się coraz szybciej.

Opuścił klapy o pięć stopni i sto metrów od końca asfaltu przyciągnął do siebie wolant. Dziób connie uniósł się, zastygł na długą, denerwującą chwilę i wreszcie poderwał do góry. Koła zawadziły o wysoką trawę za asfaltem.

Wznosząc się i skręcając na zachód, Hudson wciągnął podwozie i złapał za ramię drugiego pilot...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin