I 03 Władczyni A5.doc

(4042 KB) Pobierz
Władczyni Imperium




Raymond E. Feist & Janny Wurts

Władczyni Imperium

 

 

Przełożyła Alina Pożarowszczyk

Tytuł oryginału Mistress of the Empire

Wydanie oryginalne 1992

Wydanie polskie 1996

 

 


Spis treści:

Rozdział 1 - Tragedia.              4

Rozdział 2 - Konfrontacja.              27

Rozdział 3 - Wojna.              70

Rozdział 4 - Przeciwności.              117

Rozdział 5 - Machinacje.              160

Rozdział 6 - Gambit.              183

Rozdział 7 - Winowajca.              221

Rozdział 8 - Przesłuchanie.              244

Rozdział 9 - Cud.              266

Rozdział 10 - Antrakt.              284

Rozdział 11 - Żałoba.              304

Rozdział 12 - Ostrzeżenie.              323

Rozdział 13 - Zwrot.              341

Rozdział 14 - Objawienie.              370

Rozdział 15 - Tajemnice.              397

Rozdział 16 - Kontra.              434

Rozdział 17 - Rada.              455

Rozdział 18 - Unik.              487

Rozdział 19 - Niewola.              521

Rozdział 20- Sąd.              553

Rozdział 21 - Decyzja.              584

Rozdział 22 - Wyzwanie.              609

Rozdział 23 - Pojedynek.              632

Rozdział 24 - Powrót.              648

Rozdział 25 - Zgromadzenie.              672

Rozdział 26 - Bitwa.              692

Rozdział 27 - Prowokacja.              718

Rozdział 28 - Zemsta.              742

Rozdział 29 - Zagłada.              763

Rozdział 30 - Pościg.              789

Rozdział 31 - Kentosani.              804

Rozdział 32 - Cesarz.              835

Rozdział 33 - Cesarska rada.              864

Epilog - Spotkanie po latach.              891

Podziękowania.              903


Książka ta dedykowana jest

Kyung i Jonowi Conningom

- jesteśmy wdzięczni

za Waszą przyjaźń i intuicję

 

 

Rozdział 1 - Tragedia.

Świeciło poranne słońce. Krople rosy na trawie nad jeziorem lśniły jak klejnoty, a łagodny wietrzyk niósł wołanie shatr. Siedząca w lektyce obok męża Mara Acoma napawała się świeżością poranka, który już wkrótce miał ustąpić upalnemu dniu. Na jej kolanach drzemał dwuletni synek, Justin. Zamknęła oczy i wsuwając palce w dłoń męża, westchnęła z zadowoleniem.

Hokanu uśmiechnął się i zamknął jej dłoń w swojej. Pomimo delikatności tego uścisku wyczuwało się w nim siłę. Mąż Mary był niezwykle przystojnym mężczyzną i doświadczonym wojownikiem, który nawet w obecnych czasach pokoju nie zatracił atletycznej sylwetki.

Ostatnie trzy lata były dobre. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa Mara odzyskała poczucie bezpieczeństwa. Nie zagrażały jej już zabójcze, nie kończące się polityczne intrygi Gry Rady. Wróg, który zabił jej ojca i brata, był pokonany; pozostał po nim tylko proch i wspomnienia. Cały jego ród upadł wraz z nim, a ziemie przodków i wspaniała posiadłość rodowa decyzją cesarza przeszły na własność Mary.

Co prawda, przesąd głosił, że na ziemiach upadłego rodu ciąży klątwa; ale w tak piękny poranek trudno było w to uwierzyć. Lektyka przesuwała się powoli wzdłuż brzegu jeziora, a małżonkowie cieszyli się wspólnie spokojem tej godziny. Obydwoje rozmyślali o domu, który tu stworzyli.

Dolina, należąca niegdyś do rodu Minwanabich, ukryta między stromymi wzgórzami, które wyżej przechodziły w skalne granie, była za sprawą swego naturalnego położenia nie tylko łatwa do obrony, lecz także tak piękna, jakby przyczynili się do tego sami bogowie. W jeziorze odbijało się spokojne niebo. Powierzchnię wody marszczyły drobne fale wzbudzane przez jednoosobowe łódki posłańców wiozących wiadomości do faktorów w Świętym Mieście. Barki ze zbożem odpychane od dna przez śpiewających niewolników wiozły tegoroczne plony do spichlerzy, gdzie zboże miało poczekać na wiosnę, gdy wyższy poziom wody umożliwi transport w dół rzeki.

Suchy jesienny wietrzyk marszczył złote trawy. Mury posiadłości oświetlone porannym słońcem wyglądały, jakby wykuto je z alabastru. Dalej, w naturalnym obniżeniu terenu, Lujan i Xandia musztrowali połączony oddział wojowników Acomy i Shinzawai. Hokanu miał kiedyś odziedziczyć po swym ojcu tytuł głowy rodu, toteż jego małżeństwo z Marą nie doprowadziło do połączenia obydwu rodów. Wojownicy noszący zieleń Acomy maszerowali w szeregu z odzianymi niebiesko Shinzawai, a tu i ówdzie widać było między nimi czarne oddziały cho-ja. Wraz z ziemiami Minwanabich pani Mara odziedziczyła także sojusze z dwoma przyległymi gniazdami, a co się z tym wiązało, siły zbrojne w postaci trzech kompanii mrówkopodobnych wojowników, zrodzonych specjalnie do walki.

Wróg, który byłby na tyle nieroztropny, by ich zaatakować, naraziłby się na szybką zagładę. Mara i Hokanu wraz ze swymi wasalami i sojusznikami dysponowali wyćwiczoną armią, która nie miała równej sobie w całym Imperium. Jedynie Biała Gwardia samej Światłości Niebios, wspomagana przez rekrutów z tych domów, których cesarz był suwerenem, mogłaby mierzyć się z tą siłą. Gdyby jednak znakomici żołnierze i niemal zupełnie niedostępna forteca nie okazały się wystarczającym zabezpieczeniem, Biała Gwardia ruszyłaby jej z pomocą; przyznany Marze tytuł Sługi Imperium czynił ją honorowym członkiem rodziny cesarza, toteż według tsurańskich praw honoru obrazić ją lub też grozić jej było obrazą Światłości Niebios.

- Wydaje się, że jesteś dziś bardzo z siebie zadowolona, żono - szepnął Hokanu wprost do jej ucha.

Mara oparła głowę na jego ramieniu i rozchyliła usta do pocałunku. Nawet jeśli w głębi serca tęskniła do szalonej namiętności, jakiej zaznała z ojcem Justina, rudowłosym barbarzyńskim niewolnikiem, pogodziła się z tą stratą. Hokanu był jej bratnią duszą. Łączyła ich polityczna przenikliwość i zamiłowanie do innowacji. Miał bystry umysł, dobre serce i był jej bardzo oddany. Godził się też z silnym charakterem żony, do czego niewielu Tsurańczyków było zdolnych. Przy nim Mara miała równe prawo głosu. Małżeństwo przyniosło jej głębokie, trwałe zadowolenie, i choć mniej już się interesowała rozgrywką Rady, nie uczestniczyła w niej zmuszona tylko strachem.

Jego pocałunek powoli, jak dobre wino, rozgrzewał krążącą w jej żyłach krew, gdy wtem ciszę przeciął przenikliwy okrzyk.

Mara wyprostowała się, uwalniając z objęć Hokanu. W ciemnych oczach męża odbił się jej uśmiech.

- Ayaki! - zawołali równocześnie i w tejże chwili na ścieżce biegnącej wzdłuż brzegu jeziora rozległ się tętent końskich kopyt.

Hokanu mocniej objął ramiona żony. Obydwoje pochylili się, śledząc z zainteresowaniem poczynania starszego syna i spadkobiercy Mary.

Spomiędzy drzew wypadł czarny jak węgiel koń z rozwianą na wietrze grzywą. Jego uzda przyozdobiona była zielonymi pomponami. Wysadzany perłami napierśnik chronił siodło przed ześliźnięciem się do tyłu po smukłym tułowiu. W lakierowanych strzemionach przykucnął chłopiec, który niedawno skończył dwanaście lat. Jego włosy miały ten sam odcień głębokiej czerni co sierść rumaka. Ściągnął wodze, zawracając konia, i pogalopował w stronę lektyki Mary. Twarz miał zarumienioną od pędu, a piękna, wyszywana cekinami szata powiewała za nim jak chorągiew.

- Wyrasta na bardzo śmiałego jeźdźca - odezwał się Hokanu z podziwem. - Zdaje się, że prezent urodzinowy ucieszył go.

Mara patrzyła na chłopca z rozjaśnioną twarzą. Ayaki był największą radością jej życia. Nikogo innego nie kochała tak jak jego.

Czarny ogier odrzucił łeb do tyłu w geście protestu. Było to szlachetne zwierzę, chętne do biegu. Mara wstrzymała oddech. Nie przywykła jeszcze do tych ogromnych stworzeń, sprowadzanych ze świata barbarzyńców. Ayaki odziedziczył po swym ojcu żyłkę awanturniczą i w ciągu lat, które minęły od czasu, gdy cudem udało mu się uniknąć śmierci z ręki nożownika, czasami ogarniał go niespokojny nastrój. Wydawało się wtedy, że prowokuje śmierć, jakby chwile, gdy narażał się na niebezpieczeństwo, dawały mu poczucie pełni życia.

Tym razem jednak nie ryzykował; rumaka wybrano nie tylko ze względu na chyżość, ale także dlatego, że był posłuszny. Wydął chrapliwie nozdrza, wypuszczając obłoczek pary, i posłusznie biegł w równym tempie obok niewolników niosących lektykę Mary, którzy z trudem powstrzymywali ochotę, by się odsunąć od niego jak najdalej.

Pani Acoma podniosła wzrok. Chłopiec i koń zajmowali niemal całe pole jej widzenia. Ayaki zapowiadał się na wysokiego mężczyznę, podobnie jak obydwaj jego dziadkowie. Po przodkach z rodu Acoma odziedziczył także szczupłą sylwetkę, a po ojcu upór i odwagę. Hokanu nie był co prawda jego prawdziwym ojcem, lecz zaprzyjaźnili się i darzyli wzajemnym szacunkiem. Każdy rodzic byłby dumny z takiego syna. Ayaki wykazywał już inteligencję, która bardzo mu się przyda, gdy dorośnie i przystąpi do rozgrywki Rady jako pełnoprawny władca Acomy.

- Lubisz się popisywać - drażnił się z nim teraz Hokanu. - Nasi niewolnicy, jako jedyni w całym Imperium, otrzymali przywilej noszenia sandałów, ale jeśli myślisz, że każemy im ścigać się z tobą po łąkach, to muszę cię rozczarować.

Ayaki roześmiał się, zatrzymując spojrzenie na matce. W jego ciemnych oczach odbijało się podniecenie.

- Prawdę mówiąc, miałem właśnie zapytać Lax’la, czy mógłbym się pościgać z cho-ja. Ciekaw jestem, czy jego wojownicy potrafią biec szybciej niż oddział barbarzyńskich jeźdźców.

- To mogłoby się przydać na wypadek wojny, której, bogom niech będzie chwała, w tej chwili nie ma - odrzekł Hokanu nieco poważniej. - Tylko pamiętaj, że masz się odpowiednio zachowywać i uważaj, żeby nie urazić w niczym godności komendanta Lax’la.

Ayaki uśmiechnął się szerzej. Wychował się pośród cho-ja i ich dziwne zwyczaje zupełnie go nie onieśmielały.

- Lax’l jeszcze mi nie wybaczył tego, że podałem mu owoc jomach z pestką.

- Wybaczył - wtrąciła Mara. - Ale dzięki temu przejrzał twoje sztuczki, i bardzo dobrze się stało. Cho-ja nie znają się na żartach tak jak ludzie. - Zerknęła na Hokanu i dodała: - Właściwie wydaje mi się, że w ogóle nie mają poczucia humoru.

Ayaki wykrzywił się, a ogier pod nim zatańczył w miejscu. Tragarze odsunęli się od końskich kopyt. Gwałtowne poruszenie zbudziło małego Justina, który otworzył oczy i zaniósł się głośnym płaczem.

Rumak poderwał się gwałtownie, spłoszony hałasem. Ayaki mocno trzymał wodze, ale zwinne zwierzę zdążyło odsunąć się o kilka kroków. Twarz Hokanu nie drgnęła, choć bawiła go determinacja chłopca, by nie stracić kontroli nad zwierzęciem. Justin mocno kopnął matkę w brzuch. Mara pochyliła się i pochwyciła go mocniej w ramiona.

Naraz tuż przy uchu Hokanu rozległ się świst. Zasłony lektyki zadrżały i w jedwabiu, dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowała się głowa Mary, pojawiła się malutka dziurka. Hokanu rzucił się naprzód, zasłaniając żonę i pasierba własną piersią i równocześnie szybko rozejrzał się dokoła. Coś czarnego poruszyło się w cieniu krzewów obok ścieżki. Instynkt żołnierza nakazał mu działać automatycznie.

Wypchnął żonę i dziecko z lektyki, przez cały czas osłaniając ich własnym ciałem. Lektyka przewróciła się, dostarczając im dodatkowej osłony.

- W krzakach! - krzyknął do rozciągniętych na ziemi niewolników.

Strażnicy wyciągnęli miecze, gotowi bronić swojej pani. Zawahali się jednak, nie widząc żadnego celu, który mogliby zaatakować. Spod zwału poduszek i podartych zasłon rozległ się zdumiony okrzyk Mary i zawodzenie Justina.

- Co się...

- Za krzewami akasi! - krzyknął jednocześnie Hokanu do strażników.

Koń wzdrygnął się, jakby ukąsił go giez. Położył uszy po sobie i potrząsnął ciężką grzywą. Ayaki poczuł, że jego rumak drży, i poluzował wodze, żeby ulżyć zwierzęciu.

- Spokojnie. Stój spokojnie - powtarzał. Zaabsorbowany uspokajaniem zwierzęcia nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie ojczyma.

Strażnicy pobiegli w kierunku krzewów akasi. Hokanu zerknął zza osłony lektyki i zauważył zdenerwowanie konia Ayakiego. Promień słońca zabłysnął na malutkiej, lakierowanej strzałce wbitej w kłąb zwierzęcia.

- Ayaki! Zsiadaj!

Koń niebezpiecznie wierzgnął nogą. Trucizna rozchodząca się po ciele wraz z krwią zaczynała już działać. Przewrócił oczami, pokazując ogromne białka, stanął dęba i zarżał przeraźliwie niemal ludzkim głosem.

Hokanu jednym susem wyskoczył z lektyki i pochwycił uzdę, ale uderzenie kopyt odrzuciło go do tyłu. Zrobił unik i spróbował jeszcze raz, koń jednak obrócił się, wyrywając mu uzdę z rąk. Hokanu na tyle dobrze znał się na koniach, by wiedzieć, że zwierzę wpadło w amok i teraz już żadna siła nie może go opanować.

- Ayaki! Zsiadaj natychmiast na ziemię! - zawołał do chłopca, który przywarł do zwierzęcia ze wszystkich sił, obejmując jego kark ramionami.

- Nie! - zawołał odważnie chłopiec. - Uspokoję go!

Hokanu jeszcze raz spróbował pochwycić wodze. Ogarnięty lękiem o Ayakiego, zapomniał o własnym bezpieczeństwie. Troska chłopca byłaby usprawiedliwiona, gdyby koń po prostu się przestraszył, ale Hokanu widział już kiedyś, jak działa zatruta strzałka, i teraz prawidłowo rozpoznał, że drżenie konia i nagły brak koordynacji ruchów zwiastują działanie szybkiej trucizny. Gdyby strzałka trafiła w Marę, śmierć nastąpiłaby w przeciągu kilku sekund. Zwierzę było jednak niemal dziesięciokrotnie większe od niej, toteż jego koniec był powolniejszy i niesamowicie bolesny. Koń dogorywał z chrapliwym rżeniem. Przez wielkie ciało przebiegł spazm. Obnażył żółte zęby i usiłował ugryźć Hokanu, który bezskutecznie próbował pochwycić wodze.

- Trucizna, Ayaki! - zawołał, przekrzykując rżenie.

Przednie nogi zwierzęcia już zesztywniały. Napinając mięśnie, koń zapierał się mocno o ziemię. Hokanu wyciągnął rękę w stronę siodła z nadzieją, że uda mu się pochwycić chłopca i wyjąć go ze strzemion, ale w tej samej chwili tylne nogi zwierzęcia ugięły się i ogier runął. Odgłos uderzenia ciężkiego ciała o ziemię zmieszał się z krzykiem Mary. Ayaki do ostatniej chwili nie chciał zeskoczyć na ziemię i teraz upadł wraz ze swym rumakiem. Siła uderzenia odrzuciła go w poprzek ścieżki, wykręcając głowę do tyłu pod dziwnym kątem. Koń zadrżał po raz ostatni i skonał, przygniatając sobą jeźdźca.

Ayaki nie wydał żadnego dźwięku. Hokanu obiegł dokoła nieszczęsnego rumaka i uklęknął przy nim, ale było już za późno. Uwięziony pod ciężarem wstrząsanego dreszczami agonii zwierzęcia chłopiec był blady jak widmo. W ostatniej chwili przed śmiercią zwrócił ciemne oczy na ojczyma i wyciągniętą ręką dotknął jego dłoni.

Hokanu poczuł, że drobne, brudne palce wiotczeją w jego uścisku. Zacisnął rękę w gniewie i rozpaczy, jakby próbując zaprzeczyć temu, co się stało.

- Nie! - zawołał błagalnie. W uszach miał krzyki Mary i niejasno zdawał sobie sprawę z obecności jej gwardii honorowej. Żołnierze otoczyli ich i z wysiłkiem odsunęli zwierzę na bok. Z jego płuc uszły resztki powietrza, poruszając struny głosowe, przez co z gardła wydobył się chrapliwy pomruk. Ayaki w obliczu wstrząsającej, przedwczesnej śmierci nie zdobył się nawet na taki dźwięk. Rumak zmiażdżył mu pierś. Z poszarpanego ciała sterczały żebra jak połamane klingi mieczy.

Młoda twarz o zbyt bladych policzkach wpatrywała się szeroko otwartymi, zdumionymi oczami w spokojne niebo nad głową. Palce, wyciągnięte z ufnością do przybranego ojca w geście, który miał odepchnąć grozę ciemności, pozostały bezwładnie rozwarte i puste. Przyschnięty pęcherz na kciuku świadczył o pilnych ćwiczeniach w walce drewnianym mieczem, ale chłopiec nigdy już nie miał doświadczyć okropności ani honorów pola bitwy, słodyczy pocałunku swej pierwszej dziewczyny ani dumy i odpowiedzialności władcy wielkiego domu.

Nieodwołalność tego nagłego końca była bolesna jak krwawiąca rana. Hokanu poczuł żal i niedowierzanie. Jedynie odruchy wyniesione z pola bitwy pozwoliły mu opanować wstrząs.

- Nakryj dziecko swoją tarczą - nakazał wartownikowi. - Jego matka nie może go tak zobaczyć.

Ale te słowa wyszły z jego odrętwiałych ust zbyt późno. Mara już tu była; poczuł na łydce muśnięcie jej jedwabnej szaty. Rzuciła się na kolana przy ciele syna i wyciągnęła ramiona, by go objąć i podnieść z zakurzonej ziemi, jakby siłą miłości mogła przywrócić go do życia. Jej dłonie jednak zastygły w powietrzu nad poszarpanymi, zakrwawionymi szczątkami, które niedawno jeszcze były Ayakim. Otworzyła bezgłośnie usta. Coś się w niej załamało. Hokanu instynktownie pochwycił ją za ramię i wtulił jej twarz w swoją pierś.

- Odszedł do pałacu Czerwonego Boga - wymamrotał, ona jednak nic nie odpowiedziała.

Hokanu czuł pod swoją dłonią szybkie uderzenia jej serca. Zbyt późno zauważył jakieś poruszenie w krzewach obok ścieżki. Strażnicy Mary rzucili się tam mściwie i pochwycili zamachowca przyodzianego w czarne szaty. Zanim Hokanu zdążył zebrać myśli i nakazać zachowanie go przy życiu, by zmusić do wyznania, kto go wynajął, miecze uniosły się i opadły, pokrywając się jaskrawą czerwienią. Po krótkiej chwili zabójca Ayakiego leżał już poćwiartowany jak byk nidry w kramie rzeźnika.

Hokanu patrzył na to z przykrością. Gdy strażnicy obrócili ciało, między plamami krwi zauważył krótką czarną koszulę i spodnie. Dłonie zamachowca pomalowane były czerwoną farbą, a na twarzy miał czarną maskę, spod której widać było tylko oczy. Gdy żołnierze odsunęli maskę, ukazał się błękitny tatuaż na lewym policzku. Takie znaki nosili jedynie członkowie Hamoi Tong, bractwa płatnych morderców.

Hokanu podniósł się powoli. W tej sytuacji nie miało znaczenia to, że strażnicy zabili mordercę; z radością oddałby życie na torturach, zanim przekazałby jakąkolwiek informację. Ludzie Hamoi zachowywali ścisłą tajemnicę i było pewne, że zabójca nie wiedział, kto zapłacił jego zwierzchnikowi. A liczyło się wyłącznie nazwisko człowieka, który wynajął jednego z Bractwa Hamoi.

Resztką chłodnej rozwagi Hokanu pojął, że ten zamach na życie Mary nie był tani. Morderca nie mógł mieć nadziei, że przeżyje swą misję, a samobójczy atak musiał kosztować fortunę w metalu.

- Przeszukajcie ciało i prześledźcie jego ślady na terenie posiadłości - usłyszał własny głos, stwardniały od dławionych uczuć. - Może uda wam się znaleźć jakiś znak wskazujący na to, kto mógł go wynająć.

Dowódca oddziału Acomy skłonił głowę i ostrym głosem wydał rozkazy swym ludziom.

- Zostawcie strażnika przy ciele chłopca - dodał Hokanu, pochylając się do Mary, by, jeśli to możliwe, pocieszyć ją jakiś sposób. Wciąż milczała, walcząc z grozą i niedowierzaniem. Nie winił jej za to, że nie mogła opanować uczuć i zachować maski obojętności; jak przystało na Tsurankę. Przez wiele lat Ayaki był jej jedyną rodziną; nie miała innych krewnych. Jej życie zawczasu zostało naznaczone śmiercią i utratą bliskich. Przytulił do piersi jej drobne, drżące ciało i wydał kilka dodatkowych poleceń dotyczących chłopca. Ale gdy delikatnie spróbował odciągnąć Marę od nieżyjącego syna, wyrwała mu się.

- Nie! - zawołała ze stłumionym bólem. - Nie zostawię go tu samego!

- Pani, Ayakiemu nikt już nie może pomóc. Stoi teraz przed tronem Czerwonego Boga. Mimo młodego wieku wykazał wielką odwagę w obliczu śmierci. Turakamu przyjmie go z honorami. - Przesunął dłonią po jej ciemnych włosach i wilgotnej od łez twarzy. - Lepiej się poczujesz w pałacu, w otoczeniu bliskich ci ludzi. Piastunki zajmą się Justinem.

- Nie - powtórzyła Mara. W jej głosie pojawił się ton, który Hokanu znał i wiedział, że lepiej mu się nie sprzeciwiać. - Nie ruszę się stąd.

I choć po chwili zgodziła się odesłać młodszego syna do pałacu pod eskortą kompanii wojowników, resztę ranka przesiedziała w upale na zakurzonej ziemi, wpatrując się w znieruchomiałą twarz pierworodnego.

Hokanu został przy niej. Nie odpędziła go woń martwych ciał ani rojące się chmary much, które wchodziły w oczy zakrwawionego końskiego trupa. Opanowany niczym na polu bitwy, stawił czoło najgorszemu. Cichym głosem nakazał niewolnikowi pobiec po służących i przynieść jedwabny namiot do osłony przed upałem. Mara nawet nie podniosła głowy, gdy rozstawiano nad nią osłonę, jakby ludzie dokoła niej nie istnieli. Siedziała, przesypując między palcami grudki ziemi aż do chwili, gdy nadeszło dwunastu najlepszych żołnierzy w paradnych zbrojach, by zabrać ciało jej syna. Hokanu zdecydował, że chłopcu należy oddać wszelkie honory przysługujące żołnierzom, którzy zginęli na polu bitwy. Nikt się temu nie sprzeciwiał. Ayaki zginął od nieprzyjacielskiej strzałki, tak jakby trucizna trafiła w jego własne ciało, gdyż do ostatniej chwili nie chciał porzucić ukochanego rumaka. Taka odwaga i odpowiedzialność w tak młodym wieku zasługiwały na uhonorowanie.

Mara patrzyła z zesztywniała, porcelanową twarzą na wojowników, którzy podnieśli ciało jej syna i ułożyli je na marach wyścielonych proporcami w zielonym kolorze Acomy. Jeden z proporców był szkarłatny na cześć Czerwonego Boga, pana życia i śmierci.

Żaden podmuch wiatru nie mącił upału i wojownicy oblali się potem. Hokanu pomógł Marze podnieść się, modląc się w duchu, by się nie załamała. On sam z trudem hamował rozpacz i to nie tylko ze względu na Ayakiego. Cierpiał także z powodu Mary. Nie był w stanie nawet wyobrazić sobie jej bólu. Podtrzymał ją, gdy stanęli obok noszy, i orszak powoli ruszył ze wzgórza w stronę domu, który zaledwie przed kilkoma godzinami wydawał im się ostoją spokoju i szczęścia.

Ogrody nadal były soczyście zielone, brzeg jeziora spokojny i piękny, i pośród tej scenerii widok zakrwawionego, nieruchomego chłopca na noszach wydawał się zbrodnią przeciwko naturze.

Gwar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin