Robert D Bart (Jerzy Cepik) - 4 - Biała Madonna.pdf

(1152 KB) Pobierz
By ESKEL
ROZDZIAŁ I
Od kilku tygodni mieszkałem w Amsterdamie i wcale nie próżnowałem, chociaż tak lubię
włóczyć się uliczkami tego miasta, którymi przechadzali się kiedyś Rembrandt z Saskią, on król
życia, ona jego słońce, a potem on już sam, zrujnowany i zlekceważony geniusz. Za dobrych
swoich czasów siadywał na kamiennym murze widocznym z mojego okna, on i Spinoza. Jeszcze
ich widzę, jak o czymś gwarzą. Ale dosyć. „Archiwa i malarstwo Rembrandta to moja
specjalność" — powiedziałem pewnemu facetowi w Londynie. Jest obrzydliwie bogaty. Udało
mu się kupić piękny sztych mogący uchodzić za „Rycinę stuguldenową" mistrza van Rijna, a
moja wiedza miała potwierdzić, że nie został nabrany. Człowieku, ależ to piękny sztych, i z
pewnością XVII wiek, i może wyszło to spod rylca wielkiego Herkulesa Seghersa, przyjaciela
van Rijna? Ale facet w Londynie uparł się, bo zainwestował w Rembrandta. Mój argument, że
takich rycin jak „stuguldenowa" zachowało się dziewięć, nie zrobił wrażenia.
— A jeśli odkryje pan dziesiątą? — pogłaskał mnie pod włos. — Będzie pan to mógł
wydrukować w drugim wydaniu swej książki o Rembrandcie — dodał chytrze. Chcąc go
zniechęcić, zażądałem zaliczki tysiąca funtów. Facet nawet nie mrugnął. Żałując, że nie
powiedziałem „pięć tysięcy", pożeglowałem do Amsterdamu.
Byłem właśnie na najlepszej drodze do stwierdzenia, że londyńska rycina mojego klienta nie
jest „ryciną stuguldenową", gdy zadzwonił do mnie mój kumpel Jost z Zurychu. Jest to bystry
gość, wiec znalazł mnie w jednej z pracowni Rijksmuseum. A że Jost jest Szwajcarem i ma
bzika na punkcie czasu i pieniędzy, więc od razu przystąpił do rzeczy.
— Cześć, Bart. Co słychać w Amsterdamie?
— Pada deszcz.
— A w Bawarii świetna pogoda. W Wiedniu też. Lubisz Wiedeń?
— Jasne. Uprzejmi kelnerzy, rogaliki z masełkiem, smyczkowe orkiestry, portrety Franza
Josepha, dorożki i secesja, a w Bawarii zamczyska króla Ludwika, na których wzorował się
Disney. Płaczę za tym wszystkim.
— Więc nie trać czasu. Możesz zarobić kupę forsy. Dziesiątej ryciny stuguldenowej i tak nie
znajdziesz.
— Wiem. Różni faceci polują na nią od stu lat. Mogę zwinąć namioty, ale uprzedzam, że
jestem zblazowany i byle, czym się nie zadowolę.
— Jasne, Bart. Czy muszę przypominać, że Twoja chciwość jest powszechnie znana? Jeszcze
krążą w Londynie opowieści, że walczyłeś jak Shylock o spis uczniów jakiegoś liceum w jakimś
mieście na wschodzie. Gdzie to było?
— W Krzemieńcu, ignorancie, a w spisie było nazwisko ojca mojej matki. Sentymenty, Jost,
jestem sentymentalny. Lepiej powiedz, o co ci chodzi.
— Trzynasty wiek, stara kolekcja, jedna rzeźba, która wyparowała z tej kolekcji. Co wiesz o
Mistrzu Książęcego Portalu i Mistrzu ze Strasburga?
— Tyle, co można wiedzieć. Jeden rzeźbił w katedrze w Bambergu, a drugi w katedrze w
Strasburgu. Dostrzegałem miedzy nimi dziwne powinowactwa, chyba pamiętasz, mówiliśmy o
tym ostatniej zimy.
— I o Białej Madonnie z Aachenbergu, Bart. Ta Madonna przepadła.
Biała Madonna z kolekcji Wilfrieda von Aachenberg w Aachenbergu. Nastawiłem uszu. Jost
referował zwięźle. Wilfried von Aachenberg zaprasza mnie do Aachenbergu. Tym dyskretniej,
że na zamku Aachenberg zginęły w niejasnych okolicznościach dwie osoby. Honorarium mogę
wyznaczyć sam. W zamku będę witany o każdej porze. Powiedziałem Jostowi, że te warunki
odpowiadają mi. Biała Madonna z Aachenbergu! Znakomity pretekst, by obejrzeć zbiory na
zamku. Kolekcja średniowiecznych Madonn była tam unikalna. Bart, pakuj manatki i jazda na
lotnisko, już tam na ciebie czeka wygodny DC... ale stop, nie płyń od razu do Bawarii. Najpierw
Wiedeń i pokój wynajęty w mieszkaniu spadkobierców jakiegoś tajnego radcy dworu, dozorca
jeździ już hondą, ale wciąż pogwizduje marsza Radetzky'ego, a cienie pułków huzarów w
paradnych uniformach suną nocą pod oknem, stara epoka tańczy walca i nie słyszy dudniących
kroków bogów wojny, potem strzały w Sarajewie i gorączkowe narady w Krypcie Kapucynów,
przodkowie dyskutują, siedząc na sarkofagach, decyzja: dynastia przechodzi na emeryturę.
Nowe czasy, gromady zbirów na czele ogłupiałych tłumów, pożar Europy, nowi wariaci palą w
piecach, a jakiś osioł nazwiskiem Robert D. Bart, doktor Robert D. Bart chce wyjaśnić zagadkę
zniknięcia jakiejś średniowiecznej Madonny i sprzątnięcia dwóch osób. Tylko w Europie można
widzieć rzeczy i zdarzenia w ich rzeczywistym dystansie wobec historii.
Chciałem zadzwonić do Aachenbergu, ale zrobię to w Wiedniu. Zadzwoniłem natomiast do
mojego klienta do Londynu i oznajmiłem mu, że mogę uznać autorstwo Rembrandta w dziesiątej
„Rycinie stuguldenowej" za niemożliwe i mogę zwrócić zaliczkę. Ale nie! Klient mój pragnie
uchodzić za właściciela czegoś niezwykłego i jedynego. W taki sposób rodzą się legendy wielu
kolekcji. Nie jest to mój oryginalny pogląd i przypuszczam, że już w pracowniach urządzanych
około roku 1900 na strychach Luwru podzielali go konserwatorzy przyglądający się z
przerażeniem różnym kopiom uchodzącym za sławne oryginały. Rembrandt nie jest
Rembrandtem, ja nie podpiszę certyfikatu, ale zachowam zaliczkę.
Myślałem o tym, napełniając moją piersiówkę. Korzystając z usług lotnictwa nigdy nie mam
pewności, czy jutro strzelę sobie drinka. Nieodżałowane czasy, kiedy człowiek mógł się wałęsać
po świecie w karecie. Ale dosyć, czas najwyższy zapracować na nowy kawałek chleba. Z takimi
to myślami udałem się na amsterdamskie lotnisko i jednym z dziesięciu wielkich rękawów
powędrowałem do czekającego już DC9, po załatwieniu formalności. Jak zawsze były kłopoty z
moim żelastwem. Urzędnicy odprawy narobili szumu i nic mogłem im wytłumaczyć, że
kolekcjonuję broń krótką. Dopiero mój certyfikat prywatnego gliny i telefon do Londynu
uspokoiły moich bliźnich co do moich zamiarów wobec ludzkości i jednego konkretnego DC9,
Moich walizek nie rozpruto z, uwagi na rekomendacje z MIS, gdzie miałem kilku przyjaciół od
czasu afery „Vulkan—Phalanx" i odzyskania dokumentów supertajnej końcówki komputera
„Next". Ten ostatni wyczyn udał mi się w Singapurze, w ekskluzywnym „Raffles Hotel", gdzie
sentymentalni Anglicy wspominają świetną przeszłość imperium pośród zapachów europejskiej i
azjatyckiej kuchni. Ja wtedy miałem dosyć czasu, aby przyjrzeć się podanemu im krabowi w
curry, wyglądającemu jak nieboszczyk ugotowany w bagnie, gdy żółty facet wyglądający na
kochasia zechciał wygarnąć z zawodowej rury spod serwety kelnera, prosto w mój talerz z curry.
Zwinięty na podłodze kropnąłem go dwa razy w kolana, a instynkt podpowiedział mi, że
dokumenty, których szukam, mogę znaleźć w pokoju tego drania. Pognałem tam, trzymając
przed sobą moje magnum 44, i wygrałem. Tajna dokumentacja była w komplecie, ale zanim to
oceniłem, musiałem zdemolować w pokoju całą boazerię. Było wtedy trochę szumu, ale koszty
zapłaciłem nie ja.
Lot do Wiednia przebiegał spokojnie. Pomyślałem, że zanim porozmawiam z Wilfriedem von
Aachenberg, muszę zdobyć dobrą fotografię Białej Madonny. Z resztą mogę się zapoznać na
miejscu, czyli w Bawarii.
Z fotografią, a raczej małym serwisem nie było kłopotu. Jeszcze z pokładu DC9 połączyłem
się z moim kolegą w Akademii Sztuk Pięknych. Niezły gość ten Putzi Hoffnagel, ma wzrost
Primo Carnery, ale myśli znacznie szybciej niż Muhammad Ali i jest świetnym nauczycielem
rysunku w akademii. Kiedyś, gdy wypiliśmy na powitanie nowego roku więcej niż dużo,
nazwałem go Putzim Aksamitnym. Od tego czasu szanuje mnie. Nie, w Akademii Sztuk
Pięknych nie mają dobrej fotografii Białej Madonny, ale będą ją mieli w Kunsthistorisches
Museum. W porządku, będzie mały zestaw w kolorze, cztery zmiany ustawienia obiektywu,
powiedzmy co 90 stopni. Cześć, Bart, cześć, Putzi. Pierwszy krok miałem z głowy.
— Zadowolony pan z rozmowy? — spytała urocza stewardesa, pochylając się nade mną tak
nisko, że miałem ochotę posadzić ją na kolanach. Wszystko miała w normie, i gdyby ubrać ją w
strój damy dworu, mogłaby zostać przedstawiona cesarzowi w miejsce Katarzyny Schratt i
wątpię, czy wtedy pamiętałby o cesarzowej Sissi. Mam pewne doświadczenie ze stewardessami,
więc kiedy zaproponowałem jej drinka za kilka dni i dostrzegłem, że się rumieni, trochę mnie to
zdziwiło: albo taka przebiegła, albo cnotliwa. Ach, te wiedenki.
Z lotniska Wien—Schwechat pojechałem taksówką do hotelu Hiltona przy Am Neumarkt. A
nie zamierzałem zabawić tam dłużej niż dwa, trzy dni, do rozmowy z Aachenbergiem. Lubię
secesję, stare kamienice, stare graty, stare kotary i stare kurze i damy pamiętające jeszcze głos
słowika Wiednia, ślicznej Elfie Meyerhofer. Minęła epoka, a te damy wciąż promienieją, gdy
powiedzieć im: „Kuss d'Hand, gnadige Frau”, no i pamiętają, jak anonsował gości Theo Lingen
w obrazach WienFilmu.
Wilfried von Aachenberg odezwał się, gdy jeszcze siedziałem na walizkach. Uprzedził mnie,
bo zamierzałem zadzwonić do Aachenbergu następnego dnia po śniadaniu. Najwidoczniej zależy
mu na oddaniu sprawy w prywatne ręce... Jego głos brzmiał w słuchawce stanowczo i zdradzał
gościa nie lubiącego sprzeciwu, według zasady „słuchać i pracować". To znowu nie było w
moim stylu, więc przerwałem równie stanowczo:
— Jeszcze nie powiedziałem „tak", panie baronie. Nie znam sprawy, chociaż słyszałem o
rarytasach z pańskich zbiorów. Możliwe, że mógłbym podjąć się sprawy, przedtem jednak
chciałbym rozejrzeć się na miejscu.
— Jeśli idzie panu o zaliczkę... — przerwał mi.
— Nigdy nie zapominam o rachunkach i zawsze biorę tyle, ile mi się należy. A jeżeli sprawa
mi się spodoba, dorzuci pan glinie z Londynu stary order Maksymiliana dla sztuki i nauki.
Powieszę go w korytarzu.
Przez chwilę w słuchawce słychać było jego oddech, potem powiedział:
— Przepraszam.
— Proszę
— Zapraszam pana, doktorze Bart, do Aachenbergu. — Czekam niecierpliwie. Wydałem
polecenie, aby wypożyczono panu mój samochód, którego czasem używam w Wiedniu. Czy
odpowiada panu aston—martin?
— Aston DBS?
— V8, proszę pana.
Ponad trzysta koni pod maską, cztery gaźniki dwugardzielowe typu weber, szybkość stu
kilometrów w ciągu 5,5 sekundy, zabawka równie rzadka i kosztowna jak futro z szynszyli.
Powiedziałem, że zgoda i spytałem o adres wiedeńskiej siedziby Aachenbergów, a obłaskawiony
Wilfried odparł, że samochód dostarczą do mojego hotelu jeszcze tego samego dnia wieczorem.
Zapowiadało się nieźle.
Następnego dnia zjawił się Putzi Hoffnagel. Jadłem właśnie śniadanie. Putzi to oryginał, za
dużo wszystkiego, można rzec. Za dużo ciała, za dużo mięśni, za dużo centymetrów i
kilogramów, za dużo apetytu. I zawsze pożądający własności bliźniego swego. Zmiótł część
mego śniadania, pomknął do lodówki, wyjął butelkę szkockiej, wypił, nalał znowu, postawił
przed sobą osnuty miłą mgiełką kieliszek, po czym powiedział:
— Dziwna rzecz z tym Kunsthistorisches Museum. Mam, rzecz jasna, fotografie o które ci
chodzi, nawet sześć, wszystkie barwne i wyskalowane. Ale ci z muzeum twierdzą, że te zdjęcia
nie pasują do opisu z roku 1900.
— Chcesz powiedzieć, że ta rzeźba, której zdjęcia leżą przed tobą nie wyszła spod dłuta
Mistrza Książęcego Portalu?
Putzi poprawił w głębokim fotelu swoją postać ogolonego goryla, a jego ciężkie ramiona
podniosły się w obronnym geście.
— Nie jedź tak szybko, Bart. Ja nic nie wiem. Zdjęcia pochodzą z roku 1950, opis z roku
1900, to jest pewne. Opis został zrobiony na miejscu, w Aachenbergu, a zdjęcia do niego nie
pasują, chociaż na prośbę dyrekcji Kunsthistorisches Museum dostarczono je z zamku, po
doświadczeniach ostatniej wojny.
— Masz ten opis, Putzi?
Położył przede mną czarną teczkę. Było w niej dwadzieścia arkuszy papieru zapisanych
czytelnym, kaligraficznym pismem, którym niegdyś potrafił posługiwać się każdy uczeń, a
dzisiaj potrafią czasem naśladować przedstawiciele sztuki użytkowej. Atrament był wyblakły, w
takim odcieniu, jakby dodano doń trochę siarki. Takie pismo może przetrwać stulecia. Podrobić
go mógłby jedynie mistrz, a o papier ze znakami wodnymi cesarsko—królewskiego dostawcy
dworu też byłoby dziś trudno. W porządku. Zapowiadało się coraz lepiej. Wyjrzałem przez okno.
Monumentalna katedra św. Stefana unosiła się jakby w lekkiej mgiełce ponad dachami. Jeden
mój kumpel twierdzi, że można napisać niezłą historię architektury, studiując tylko dachy.
Możliwe.
— Jak myślisz, Putzi, dlaczego zdjęcia nie pasują do opisu i vice versa?
— Znam się na rysunku i rysowaniu, Bart, i nie wchodzę do twojego interesu. Nie znam się.
Lubię spokojne życie. Koniec.
— Ale jeśli tankujesz do twojego kanistra od rana moją szkocką, to pomyśl, Putzi.
Putzi myślał bardzo długo. Ożywił się nagle.
— Ktoś w Aachenbergu chciał kogoś wyprowadzić w pole!
— Putzi, jesteś genialny. Ale reszta jest już dla ciebie za trudna. Czy potrafisz być
przyjacielem?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin