Wstrząsające świadectwo byłej aborcjonistki.rtf

(580 KB) Pobierz

Wstrząsające świadectwo byłej aborcjonistki!

 

Wiele lat temu Wendy pracowała jako pielęgniarka w klinice aborcyjnej. Teraz chce ci pomóc w znalezieniu przebaczenia, uleczenia, które ona znalazła w Jezusie Chrystusie.

 

Latem 1973 roku przyjechałam do stanu Washington. Zaledwie miesiąc upłynął po Roe vs Wade, słynnej sprawie w Sądzie Najwyższym USA, na mocy której aborcja stała się legalna w całym kraju. Wtedy miałam 19 lat i byłam w środku sprawy rozwodowej z dwójką małych dzieci. Koniecznie potrzebowałam pracy. Nie pracowałam w żadnym zawodzie, tylko ukończyłam kurs na recepcjonistkę w szpitalu. Chciałam pracować w biurze medycznym. Lekarz, mój przyszły pracodawca, był młodym mężczyzną, tak gdzieś po trzydziestce. Rozmowa kwalifikacyjna przebiegała dobrze, pomyślałam sobie, pomimo że nie miałam żadnego doświadczenia zawodowego. „Jaka jest pani opinia na temat przerywania ciąży?”- spytał mnie doktor, mój potencjalny pracodawca podczas rozmowy kwalifikacyjnej. „Nie wiem, co to takiego jest”- brzmiała moja odpowiedź. „To jest przychodnia rodzinna. A za tym idzie przeprowadzanie aborcji 2 razy w tygodniu…. co pani na to?”. Wtedy lekarz spojrzał na mnie przeszywającym wzrokiem, czekając na moją odpowiedź. Wyglądało to tak, jakby czytał w moich myślach. „Zabijanie dzieci? Nie jestem pewna, czy mogłabym coś takiego wykonywać.”- tak odpowiedziałam bojąc się, że stracę pracę. A dokrot rozpoczął swoje wyjaśnienie: „Oh nie! My nie zajmujemy się czymś takim! Dziecko jest kimś, kto waży 4 kg, ma blond włosy, niebieskie oczy i przytula się do dziadka siedząc mu na kolanach. To czym my tu się zajmujemy jest po prostu „odsłanianiem tkanki”… Dokładnie mówiąc „zarysu tkanki”. Jestem synem ministra, który z wyznania jest babtystą. Gdyby w wykonywaniu tego zabiegu było coś złego, to mnie by tu nie było! Proszę pamiętać…. To wszystko co my tu robimy, robimy dla dobra kobiet.” Wtedy potrzebowałam pracy. Wiedziałam co miałam powiedzieć… i to powiedziałam: „Cóż, lepsze to niż bycie niechcianym i niekochanym dzieckiem takim, jakim ja byłam”. „Jest pani przyjęta”. Byłam bardzo podekscytowana kiedy uświadomiłam sobie, że zarobię swoją pierwszą pensję. Nie wiedziałam wtedy, że praca dla tego lekarza będzie mnie słono kosztować.

 

Pomimo że moje szkolenie obejmowało prace i umiejętności biurowe, takie jak umawianie ludzi na spotkania, przepisywanie dokumentów, itp. to pracowałam w laboratorium. Trzy dni w tygodniu praktyki rodzinnej było szarą rzeczywistością: mierzenie ciśnienia, pomoc przy badaniach dzieci i porządkowanie gabinetów po wizytach pacjentów. Jednak prawdziwa praca miała miejsce we wtorki i soboty. W te dwa dni przychodnia w której pracowałam przeprowadzała aborcje. Te dwa dni zawsze zaczynały się lekarzem wychodzącym z poczekalni pełnej przerażonych i zdenerwowanych kobiet. On zawsze podrywał recepcjonistkę udzielając swojej „przemowy”, w której chwalił się, że jest synem baptyjskiego ministra.

 

Moje szkolenie było proste. Naczelna pielęgniarka pokazała mi jak należy sterylizować narzędzia, porządkować i układać tace z narzędziami tak jak sobie lekarz życzy, ustawiać kubły czerwonej cieczy przed włożeniem do komory parowej i napełniać strzykawki, te duże i małe. Jak na razie byłam wstanie to wykonać. Wszystkie czynności wyjaśniono mi pierwszego „dnia przerywania”. Wtedy też poinformowano mnie, że moim obowiązkiem będzie także wypróżnianie zawartości słoi z wielkiej, białej maszyny ssącej, którą wtedy miałam przed oczyma. Patrzyłam na pielęgniarkę, która jałowym bandarzem zawijała słoje przy tym ostrożnie sklejając końcówki. „Nie chcemy już więcej sprawiać przykrości tym kobietom, które już wystarczająco dużo przeszły!”. Następnie usłyszałam niespodziewane ostrzeżenie: „Zapamiętaj: żadna z kobiet, które są w poczekalni nie może znaleźć nawet jednej małej kropelki krwi w ubikacji, w której będziesz opróżniać słoje. Zrozumiałaś?” „Zrozumiałam”- taka była moja odpowiedź.

 

I zaczęło się. Kobiety były wyznaczone na „zabieg” jak w zegarku. Pięknie to brzmiało. Pięć pokoi było zapełnionych kobietami każdego opisu. Niektóre z nich były biednie i zdesperowane; a większość pacjentek były bogate… i wściekłe. Pierwszą aborcję, która miała miejsce po moim zatrudnieniu, przeprowadzono w pokoju egzaminacyjnym, który znajdował się zaraz obok laboratorium. Kiedy doktor włączył maszynę ssącą usłyszałam przerażające dźwięki… siorbanie, przełykanie… wysoki ton…wyglądało to tak, jakby wąż odkurzacza zadławił się czymś! To było okropne i przerażające, ale najgorsze było przedemną. Wkrótce wózek z wykorzystanymi narzędziami stanął przede mną. „Proszę bardzo!”- warknęła na mnie pielęgniarka. Kiedy nieco uchyliłam zasłonę z wózka, to nie było aż tak źle. Pomyślałam sobie, że nie było na nich zbyt wiele krwi i mogę je wyczyścić i wysterylizować… Ale kiedy zaczęłam odbierać wózek za wózkiem to szybko zrozumiałam, że nie każdy z nich jest taki sam… W efekcie zaczęłam się ksztusić, szczególnie wtedy, gdy musiałam odkręcić wziernik i „zarys tkanki” spadał mi na ręce. W tym miejscu muszę powiedzieć, że nie powiedziano mi czy mogę używać rękawiczek czy nie. To wszystko zaczęło mnie bardzo niepokoić… Musiałam znaleźć sposób, aby wytrzymać tą nieznośną atmosferę. Więc odwracałam tylko głowę i po cichu wmawiałam sobie: „Tylko zmywam naczynia… tylko zmywam naczynia…”

 

Ale znacznie gorszą częścią mojej pracy było opróżnianie słoi z maszyny ssącej każdego „dnia zabiegów” i to nie tylko raz. „Zarysy tkanek” garściami wpadały do muszli klozetowej chlapiąc dookoła całą ubikację i podłogę. Nie cierpiałam wycierania krwi ze ścian, podłogi, spłuczki i sedesu więc szybko nauczyłam się schylać słój blisko muszli i delikatnie wylewać jego zawartość do ubikacji. Najbardziej denerwującą częścią wykonywania tej czynności było obserwowanie korytarza aby upewnić się, że nie spotkałam żadnej z kobiet wychodzących z gabinetu po zakończeniu „procedury”. Otrzymałam co do tego wiele ostrzeżeń. Oczywistym było to, że ludzie pracujący w tej przychodni nie chcieli aby przychodzące na „zabieg” pacjentki poznały w jaki sposób pozbywamy się „płodów”.

 

Do moich obowiązków należało także przygotowywanie wózków z mniejszymi i większymi strzykawkami. Te mniejsze napełniałam atropiną; jeśli się nie mylę jest to środek na uśmierzenie bólu szyjki macicy. Zastanawiałam się do czego służyły te znacznie większe strzykawki? Wywarłam małą presję na główną pielęgniarkę w celu wyjaśnienia. „Cóż, my także wykonujemy „solone procedury”, ale ty nie będziesz miała z tym nic do czynienia ponieważ jesteś tu nowa”- brzmiała odpowiedź. Jednakże nadal nie wiedziałał co to takiego były te „solone procedury”. Po pewnym czasie ktoś mi wszystko jasno wyjaśnił. Ten lekarz przeprowadzał także aborcje w późnym okresie ciąży przez usunięcie płynu owodniowego i zastąpienie go roztworem soli fizjologicznej w celu zabicia „płodu”. Po wstrzyknięciu roztworu soli niewielki kawałek czegoś co przypominało wodorosty wkładano do narządów płciowych kobiet aby pomóc w rozwarciu szyjki macicy. Następnie kobiety wysyłano do specjalnej sali pozabiegowej, w której czekały na poród. Kiedy zbliżał czas rowiązania wysyłano je do szpitala, gdzie lekarz odbierał poród martwych „płodów”. Próbowałam wyobrazić sobie te kobiety leżące na 8 łóżkach, po 8 w jednej sali jeśli się nie mylę. Zastanawiałam się o czym one wtedy rozmawiały ze sobą? Wolałam tego nie wiedzieć.

 

Po kilku miesiącach przeszło mi ksztuszenie się. Stałam się robotem w tym co robiłam… i wmawiałam sobie, że: „Robimy to dla dobra kobiet”. Ale w tym wszystkim był „rytuał” w biurze, który nigdy nie był do pogodzenia z tym, co sobie wmawiałam w myślach. Było to świętowanie „ilości pacjentek” i „ilości pieniędzy”, które miało miejsce pod koniec „dnia zabiegów”. Ile kobiet było? Ile zarobiliśmy? Kiedy wszystkie kobiety były „załatwione i odesłane” wszyscy spotykaliśmy się w biurze recepcji w celu przeprowadzenia dziennego rejestru. Wtedy zawsze stałam z tyłu i z przerażeniem patrzyłam na stosy banknotów… zawsze gotówka… nigdy nie przyjmowaliśmy czeków. Przeciętnie przychodnia przeprowadzała aborcję na 50 kobietach w każdym dniu „zabiegów”. Cena za „usługę” wahała się w jakim tygodniu ciąży były kobiety: pomiędzy 200 a 500 dolarów za jedną aborcję. Jednakże przeciętnie przychodnia za przeprowadzenie aborcji na jednej kobiecie zarabiała 350 dolarów, co dawało 17.500 dolarów na dzień, 35.000 dolarów na tydzień i 150.000 dolarów na miesiąc. Tyle pieniędzy wpadało do kasy przychodni tylko przez przeprowadzanie aborcji, nie wliczając w to pozostałych dni tygodnia… a wtedy był 1973 rok!

 

Celem tej placówki było zebranie wystarczającej ilości pieniędzy w celu opłacenia budowy nowej kliniki aborcyjnej na pełny etat. Otwarcie tego obiektu było zaplanowane pod koniec 1973 roku… dokładnie na Święta Bożego Narodzenia. Według moich pracodawców największy ruch i popyt na aborcje ma miejsce w okresie świątecznym. Więc dla nich to kończące dzień świętowanie zawsze było wypełnione radosną atmosferą. Zawsze byłam świadkiem, jak menadżerka przychodni, doktor i naczelna pielęgniarka przybijali sobie piątki w biurze. Zauważyłam też że naczelna pielęgniarka i doktor byli bardzo przyjaźnie nastawieni dla siebie. Później dowiedziałam się, że oni byli parą i że powinnam uważać na siebie i nie drażnić pielęgniarki, szczególnie przez flirtowanie z doktorem. „Jesteś bardzo młoda i urocza. Ale dla twojego dobra uważaj!”- ostrzegła mnie menagerka kliniki. Żaden problem. Coś tu było nie tak z tym wszystkim… nie, to wszystko nie było „dla dobra kobiet”.

 

6 miesięcy upłynęło i wydawać by się mogło, że nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną. Tak się nie stało. Jakoś się przyzwyczaiłam do tego, co robiłam. Ale pewnego razu zdarzyło się coś, co kompletnie zmieniło moje nastawienie do tej pracy.

 

Wstyd mi teraz przyznać się, że zapomniałam imię tej kobiety. Jednakże nigdy nie zapomnę jej twarzy. Była blondynką o niebieskich oczach… i prawdopodobnie przytulała się do dziadka na kolanach. Była przerażona, bardzo przerażona. Okłamała nas mówiąc kiedy miała ostatni okres. Miała „przewróconą macicę”. Doktor nie zauważył, że ona nie była w przeciętnym 8-10 tygodniu tylko w 17 tygodniu (to jest w 5 miesiącu) ciąży. Nie zwracając na to uwagi lekarz postanowił przeprowadzić aborcję za pomocą maszyny ssącej… Niestety „zabieg” zakończył się źle… bardzo źle.

 

Zawsze pierwszą wskazówką dla mnie było to, że wózki na które czekałam napełniały się w gabinecie zabiegowym. Wtedy jednak żaden pełny wózek, który z reguły zawsze „podjeżdżał jak w zegarku”, nie pojawił się. Słyszałam „ożywione” głosy w poczekalni. Drzwi frontowe do biura otwierały się i zamykały… jak zwykle. Wściekłość „pacjentek” z recepcji dochodziła przez korytarz do mych uszu. Wstałam i uchyliwszy nieco drzwi zaczęłam nasłuchiwać… co się dzieje? Nagle drzwi do pokoju zabiegowego, znajdujące się na końcu korytarza otworzyły się i wybiegła z nich naczelna pielęgniarka. Przebiegła przez korytarz do mnie domagając się abym poszła do gabinetu i „asystowała lekarzowi”. Szybko wstałam i zrobiłam jak mi powiedziano.

 

Moje narastające samozadowolenie zostało wstrząśnięte w trybie przyśpieszonym przez to, czego byłam świadkiem kiedy weszłam do pomieszczenia zabiegowego. Momentalnie cofnęłam się opierając się o drzwi, które właśnie się zamknęły. Piękny, biały pokój badań był zalany krwią… cały obryzgany krwią. Wyglądało to tak, jakby szalony artysta zanurzył pędzel w galonie szkarłatnej czerwonej farby i na chybił trafił rzucał nim po ścianach od góry do dołu i wzdłuż sufitu… i na tą biedną dziewczynę! „Pacjentka” leżąc na łóżku była cała w szoku i gwałtownie się trzęsła… cała obryzgana własną krwią… i krwią jej nienarodzonego dziecka. Doktor zaś był w swojej zwyczajnej pozycji z kleszczami w obu rękach gławtownie potrząsał nimi próbując wyciągnąć „to” z łona tej dziewczyny.

 

Przez cały ten czas nie był świadomy mojej obecności. Instynktownie pobiegłam do zlewu i złapałam nieco papierowych ręczników. Schyliłam się blisko ucha tej biednej dziewczyny i zaczęłam szeptać jej ciepłe słowa otuchy. Niestety słowa te zawiodły kiedy próbowałam delikatnie wytrzeć jej twarz całą obryzganą we krwi. „Przykro mi, przykro mi”- to było wszystko co mogłam z siebie wydobyć. Niestety ona nic nie odpowiadała. Wyglądało to tak jakbym próbowała ocalić martwego człowieka patrząc mu głęboko w oczy, a następnie na twarz i wilgotne, zakrawione włosy. Nagle poczułam ból. Drzwi się otworzyły i poczułam zaciśniętą dłoń, która mocno złapała mnie za mój obojczyk, a jej paznokcie wbijały się w moje ciało. „Chodź no tu!”- usłyszałam warknięcie naczelnej pielęgniarki. Wiedziałam, że miałam kłopoty… ale za co?

 

Dziewczyna doktora, naczelna pielęgniarka, wciągnęła mnie z powrotem do laboratorium zamykając za sobą drzwi. Po czym przesadnie i gwałtownie wybuchła na mnie złością: „Co ty wyprawiasz? Coś ty sobie myślała?! Wysłałam ciebie do asysty doktorowi, a NIE pacjentowi! Czy ty kiedykolwiek usłyszałaś takie słowo: ODPOWIEDZIALNOŚĆ!?... Przykro mi!?... Przykro mi!?... czy to był TWÓJ pomysł aby asystować doktorowi… mówiąc do pacjenta tak, jakbyśmy zrobili coś ZŁEGO!?”

 

Tak szybko jak się to zaczęło, tak szybko się skończyło. Drzwi się otworzyły i lekarz wszedł gwałtownie do środka. Przez cały ten czas nie był zainterosowany aby przyłączyć się do swojej dziewczyny, która słownie mnie zaatakowała. Doktor otworzył szafkę i wyciągnął z niej biały, niewielki worek na śmieci. Otworzył go jedną reką, a w drugiej trzymał małą „pierwszą wersję” maszynę ssącą firmy Gomco… i bezceremonialnie, bez wahania czy zastrzeżenia opróżnił zawartość słoju maszyny do worka. Kazał swojej dziewczynie aby przygotowała pacjentkę do transportu karetką do szpitala w celu przeprowadzenia natychmiastowej operacji zakończenia „przerwania ciąży”.

 

W tym czasie doktor chodził w laboratorium tam i z powrotem biorąc niektóre czyste i wysterylizowane przyrz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin